"Istina" to druga po "Bugle Call" (2014) kaseta Kamila Szuszkiewicza, wydana pod kuratelą Wounded Knife. Choć oba materiały znacząco różnią się od siebie, posiadają również zaskakujące punkty wspólne, stanowiące zarys indywidualnego stylu trębacza i eksperymentatora.
Po niezwykle ascetycznym i intensywnym solo na trąbkę ("Bugle Call") zrecenzowanym przeze mnie na łamach pierwszego numeru M|I, tym razem, do czynienia mamy z zaskakującą wręcz erupcją zagadkowych wątków i inspirujących hałasów. Potężna moc ekspresji, której świadkiem jesteśmy na "Istinie" pojawia się wespół z towarzyszącymi nagraniu gośćmi; folkową wokalistką Zuzanną Lelek, oraz znakomitym stołecznym perkusistą i multiinstrumentalistą Hubertem Zemlerem. Co ciekawe, za gościa można również potraktować Szuszkiewicza - trębacza, gdyż jego sztandarowy instrument, występuje w niniejszym materiale okazjonalnie, jeśli wziąć pod uwagę gęstość i zróżnicowanie dźwiękowej narracji. Tym razem autor skupił się bowiem na pętlach, szumach i fakturach wydobywanych z analogowych efektów i instrumentów, budujących muskularną strukturę dwóch kilkunastominutowych kompozycji.
Pierwszy plan "Istiny" należy z pewnością do Zuzanny Lelek, która magnetyczną mocą białego śpiewu bezspornie przyciąga uwagę słuchacza, zachęcając tym samym do poszukiwania etnicznych źródeł jej ekspresji. Przenikliwość owego rozdzierającego głosu pozostaje na tyle intensywna i podniosła, że zdaje się być częścią jakiegoś ludowego rytuału, wyrwaną z pierwotnego kontekstu i zaaranżowaną w równie zjawiskową narrację. Koścem i budulcem owej narracji są z kolei kawalkady elektronicznych szumów, pomruki analogowych burdonów, skrzące noisem syntezatory, mocno modyfikowane gitary, czy mechaniczny stukot perkusjonaliów. Ale to tylko jedna z twarzy "Istiny", drapieżna, transowa i teatralnie wręcz podniosła. Drugie oblicze tego nagrania jest osadzone w głębokich pokładach muzycznej melancholii, wybrzmiewającej dźwięczącymi girlandami dzwonków Huberta Zemera.
Silnie zarysowana struktura muzyczna "Istiny" jest preludium, a także zwieńczeniem dla, krótkiej, acz niezwykle sugestywnej wypowiedzi Szuszkiewicza - trębacza. Kiedy, bowiem jesteśmy już mocno wprowadzeni w intensywną atmosferę nagrania, akcentowaną z jednej strony szumem i zgiełkiem, z drugiej zaś uwodzącym nurtem melodii metalofonów, wtedy znakomite wejście, niczym deus ex machina, notuje autor nagrania, onieśmielając słuchaczy kilkuminutową davis'owską frazą, wynoszącą całą kompozycję do zjawiskowego poziomu. Po ów kulminacji wszystkie elementy nagrania zaczynają wybrzmiewać jednogłośnie w hipnotycznej mantrze, prowadzone transowym odmierzaniem bębnów, bulgoczącą trąbką, oraz dronującym tłem, momentami postrzępionym chropowatością białego szumu.
Druga z kompozycji zdaje się zaklinać wszystkie zarysowane wcześniej wątki i budować z nich pulsującą strukturę, podporządkowaną regułom repetycji. Bodźce zostają zwielokrotnione i udramatyzowane. Głos Lelek zostaje zamrożony w nieskończonym, przeszywającym wrzasku, i zdynamizowany marszowym rytmem perkusji, oraz deliryczną powtarzalnością elektroniki. Ta część staje się emanacją siły, twórczej euforii, pozbawioną subtelnych akcentów, kontrastów, meandrów kompozycyjnych i narracyjnych, za to silnie osadzoną w motoryce plemiennego transu i pełną ekstatycznego napięcia.
Po lekturze "Istiny" i wspomnieniu "Bugle Call" okazuje się, że niezależnie od twórczej materii, w której porusza się Szuszkiewicz; czy jest to cisza, czy zgiełk, tym co łączy ów skrajne wypowiedzi jest umiejętność budowania sugestywnej atmosfery, nasyconej melancholią i niedopowiedzeniem. Ów stylistyczne bieguny, którymi są oba wydawnictwa, łączy również wykorzystanie w muzycznej narracji elementu ciszy. Otóż na "Bugle Call" została ona użyta w sposób intuicyjny, w procesie postępującej dezintegracji kompozycji. Z kolei w omawianym materiale wyznacza nieprzewidziane i zaskakujące pauzy, niekoniecznie zintegrowane z biegiem dramaturgii.
"Istina" w języku chorwackim oznacza prawdę. W przypadku nagrań
Szuszkiewicza prawda wydaje się być obarczona wieloma zagadkami i
niedopowiedzeniami, które w muzyce instrumentalisty wydają się
najbardziej pociągające.
KAMIL SZUSZKIEWICZ - "Istina"
2015, Wounded Knife
czwartek, 28 maja 2015
wtorek, 26 maja 2015
Między światami / Danka Milewska "Sonoformy"
Gdyby "Sonoformy" ukazały się dwadzieścia lat temu, bezwzględnie trafiłyby do katalogu Obuh Records, gdzie sąsiadowałyby z wydawnictwami Pathmana, Karpat Magicznych, czy Za Siódmą Górą. Płyta Danki Milewskiej idealnie wpisuje się w mitologię "muzyki jakiej świat nie widzi". Świadczy o tym zarówno ezoteryczny charakter nagrania, elektroniczno-akustyczny sztafaż kompozycji, oparty na etnicznych instrumentach (cytra, dzwonki wietrzne, kalimba), oraz nietuzinkowy koncept.
Milewska, pochodząca z Bydgoszczy artystka, performerka, proponuje słuchaczowi pewien rodzaj ekshibicjonizmu duszy i ciała. Będąc w siódmym miesiącu ciąży postanowiła przy pomocy muzycznej materii "uwolnić to co zapisane w ciele". W rezultacie mamy do czynienia z niezwykle intymną i zmysłową, zanurzoną w zaświatowej poetyce impresją nad stanem, uznanym przez wiele kultur jako silnie tabuizowany. Ciąża, bowiem oznaczała na ogół wykluczenie przyszłej matki ze struktur społecznych. Jak pisał Arnold van Gennep "(...) kobieta jest izolowana z dwóch powodów: dlatego, że jest niebezpieczna i nieczysta, albo dlatego, że ciężarna, z fizjologicznego i społecznego punktu widzenia przejściowo znajduje się w stanie anormalnym (...) i traktuje się ją w taki sposób jaki traktuje się chorych, obcych itp." ["Obrzędy przejścia" PIW 2006]. Nieczystość kobiety i przymus odosobnienia, jak podaje z kolei Piotr Kowalski "motywowane były także przez szczególny status, jaki miało nienarodzone dziecko znajdujące się w jej łonie. Należało ono bowiem do sfery zaświatowej i było istotą hybrydyczną." [Leksykon Znaki Świata - Omen, przesąd, znaczenie" PWN 1998].
Podobnej izolacji poddaje się Milewska, która zamyka się w nagraniowym studio, by poddać się symbolicznym egzorcyzmom. Wsłuchuje się zatem w ciało, a głuchota studia nagraniowego sprzyja temu procesowi. Swój niejednoznaczny, z etnologicznego punktu widzenia, status kulturowy, bliski zaświatom ilustruje muzyką. Narzędziem ekspresji jest tu przede wszystkim głos artystki, równie zaświatowy. Momentami szepczący niejasne mantry, innym razem piskliwy jak u wiedźmy, chwilami kuszący i kołysankowy.
Narracja "Sonoform" jest ascetyczna. Artystka dozuje każdy pojedynczy dźwięk instrumentu, oraz z nabożnością celebruje ciszę pomiędzy nimi. Na sugestywność onirycznego nastroju, wpływ mają również elektroniczne drony, generowane przez goszczącego na płycie Artura Maćkowiaka. Na tym tle oszczędnie, pojedynczymi dźwiękami pobrzękują cytra i kalimba, dopełniając całości obrzędu. Na "Sonoformach" gości jeszcze jeden zjawiskowy głos. To Gracula religiosa, gwarek czczony, ptak mimetyczny, z niezwykłym podobieństwem naśladujący dźwięki otoczenia i do złudzenia imitujący ludzką mowę. To on staje się interlokutorem Milewskiej, powiernikiem jej tajemnic i stronnikiem w mrocznych zaświatach.
"Sonoformy" są zapisem intymnego rytuału, przybierającym formę poetyckiego rozmarzenia; melancholii obecnej w każdym dźwięku i w każdym westchnieniu. To także magiczny pakt z siłami natury reprezentowanymi tu bardzo szeroko zarówno pod postacią ptaka, żywych instrumentów wykonanych z naturalnych surowców, lecz przede wszystkim tą najważniejszą ukrytą tuż pod skórą, pod sercem. To wszystko, całe to rozdarcie między życiem, a zaświatami zostaje subtelnie zilustrowane muzyką niosącą w sobie jednocześnie mroczną tajemnicę i kojącą słodycz.
Danka Milewska "Sonoformy"
2015. Wet Music Rec.
Milewska, pochodząca z Bydgoszczy artystka, performerka, proponuje słuchaczowi pewien rodzaj ekshibicjonizmu duszy i ciała. Będąc w siódmym miesiącu ciąży postanowiła przy pomocy muzycznej materii "uwolnić to co zapisane w ciele". W rezultacie mamy do czynienia z niezwykle intymną i zmysłową, zanurzoną w zaświatowej poetyce impresją nad stanem, uznanym przez wiele kultur jako silnie tabuizowany. Ciąża, bowiem oznaczała na ogół wykluczenie przyszłej matki ze struktur społecznych. Jak pisał Arnold van Gennep "(...) kobieta jest izolowana z dwóch powodów: dlatego, że jest niebezpieczna i nieczysta, albo dlatego, że ciężarna, z fizjologicznego i społecznego punktu widzenia przejściowo znajduje się w stanie anormalnym (...) i traktuje się ją w taki sposób jaki traktuje się chorych, obcych itp." ["Obrzędy przejścia" PIW 2006]. Nieczystość kobiety i przymus odosobnienia, jak podaje z kolei Piotr Kowalski "motywowane były także przez szczególny status, jaki miało nienarodzone dziecko znajdujące się w jej łonie. Należało ono bowiem do sfery zaświatowej i było istotą hybrydyczną." [Leksykon Znaki Świata - Omen, przesąd, znaczenie" PWN 1998].
Podobnej izolacji poddaje się Milewska, która zamyka się w nagraniowym studio, by poddać się symbolicznym egzorcyzmom. Wsłuchuje się zatem w ciało, a głuchota studia nagraniowego sprzyja temu procesowi. Swój niejednoznaczny, z etnologicznego punktu widzenia, status kulturowy, bliski zaświatom ilustruje muzyką. Narzędziem ekspresji jest tu przede wszystkim głos artystki, równie zaświatowy. Momentami szepczący niejasne mantry, innym razem piskliwy jak u wiedźmy, chwilami kuszący i kołysankowy.
Narracja "Sonoform" jest ascetyczna. Artystka dozuje każdy pojedynczy dźwięk instrumentu, oraz z nabożnością celebruje ciszę pomiędzy nimi. Na sugestywność onirycznego nastroju, wpływ mają również elektroniczne drony, generowane przez goszczącego na płycie Artura Maćkowiaka. Na tym tle oszczędnie, pojedynczymi dźwiękami pobrzękują cytra i kalimba, dopełniając całości obrzędu. Na "Sonoformach" gości jeszcze jeden zjawiskowy głos. To Gracula religiosa, gwarek czczony, ptak mimetyczny, z niezwykłym podobieństwem naśladujący dźwięki otoczenia i do złudzenia imitujący ludzką mowę. To on staje się interlokutorem Milewskiej, powiernikiem jej tajemnic i stronnikiem w mrocznych zaświatach.
"Sonoformy" są zapisem intymnego rytuału, przybierającym formę poetyckiego rozmarzenia; melancholii obecnej w każdym dźwięku i w każdym westchnieniu. To także magiczny pakt z siłami natury reprezentowanymi tu bardzo szeroko zarówno pod postacią ptaka, żywych instrumentów wykonanych z naturalnych surowców, lecz przede wszystkim tą najważniejszą ukrytą tuż pod skórą, pod sercem. To wszystko, całe to rozdarcie między życiem, a zaświatami zostaje subtelnie zilustrowane muzyką niosącą w sobie jednocześnie mroczną tajemnicę i kojącą słodycz.
Danka Milewska "Sonoformy"
2015. Wet Music Rec.
niedziela, 10 maja 2015
Przemiany / Micromelancolié - "Low cakes"
Świeży i energetyczny "Low cakes", ukazuje konsekwentny rozwój Roberta Skrzyńskiego jako producenta, a
nade wszystko ilustruje, jak swoją muzyczną wyobraźnią artysta poszerza ramy
estetyk, w których się twórczo porusza.
Niebawem w salonach prasowych, powinien ukazać się trzeci numer Kwartalnika Muzycznego M|I. Znajdziecie w nim mój tekst o muzyce Micromelancolié, wpisujący się w temat przewodni numeru "Wytnij, skopiuj, wklej". Odsłania on tajemnice producenckiego warsztatu Roberta Skrzyńskiego. Tymczasem lada dzień swoją premierę będzie miało nowe wydawnictwo tegoż autora, kaseta "Low cakes" wydana w BDTA. Jej zaskakująca zawartość, wybiega muzycznie i koncepcyjnie daleko poza moment, w którym znajdował się Skrzyński, kiedy na potrzeby artykułu spisywałem jego słowa. W chwili kiedy całą serią swoich ubiegłorocznych wydawnictw, ich autor, sam zaszufladkował się jako twórca mrocznych ambientowych suit, podawanych w anturażu dronów, szumów i nagrań terenowych, producent zdecydował się na dość radykalną i niespodziewaną woltę.
Odnoszę wrażenie, że Robertowi bliski muzycznie jest milenijny przełom lat 90tych w dwutysięczne, naznaczony niezwykle intensywną ekspansja muzyki elektronicznej, zarówno tej użytkowej, klubowej, jak i poszukującej nowych form wyrazu i czerpiących z postmodernistycznych teorii i artystycznych praktyk. Przykładem, że właśnie w tej drugiej opcji Skrzyński lokuje swoje inspiracje, może być nagrany wespół z Fischerle materiał "Moulding" wydany w ubiegłym roku przez label Chemical Tapes. To tam po raz pierwszy tak wyraźnie (szumem i glitch'em) odbiło się echo estetyki click'n'cuts sygnowanej niegdyś logiem legendarnego niemieckiego wydawnictwa Mille Plateaux. Tym razem na przygotowanym dla BDTA materiale Skrzyński przytacza wspomnienie o innym niemieckim labelu ~scape, oraz o artystach (Pole, Kit Clayton), którzy sprawili, że właśnie to wydawnictwo przez pewien czas pełniło wiodącą rolę na scenie poszukującej elektroniki. Micromelancolié wyraźnie sięga do popularnej wówczas dekonstrukcji klubowych gatunków; jak micro-house ("Low cakes"), czy abstract hip - hop ("Punkt", "Tidal flow"). Zwichniętych i przepoczwarzonych w parkietowe antyhity. Obecne są również tak charakterystyczne dubowe pogłosy rozlewające się gęstymi smugami i tworzące stelaż dla nieregularnej rytmiki, która w fantastyczny sposób dynamizuje, te dubowo-ambientowe podkłady ("Mora", "Plinth").
Choć na "Low cakes" obficie pojawiają się poszatkowane klubowe wokalizy, danceflorowe akordy i dropy, nie ma tu dyskoteki. Jest intrygujący eksperyment z tanecznymi inspiracjami, przeprowadzony z iście chirurgiczną precyzją. Po raz pierwszy, w muzyce Micromelancolié pojawia się taka selektywność i sterylność brzmieniowa, wyeksponowanie detali, a nawet ich fetyszyzacja, przez użycie sampli o hi-tech'owej wręcz jakości. Ta smakowitość dźwięków ich plastyczność i komunikatywność znów sięga do przełomu milenijnego i pochodzących z tych lat nagrań amerykańskiego duetu Matmos. Z kompozycji Skrzyńskiego bez echa zniknęły zatem mgławice zaszumiałych burdonów, oraz melancholijne odgłosy miejskich podwórek zlewających się w minorową suitę. W zamian pojawiła się trójwymiarowa głębia muzyki, która wynika, nie jak to często bywa w elektronice z użycia masywnych pogłosów, które tworzą zjawiskowe bryły dźwiękowe (Autechre). U Skrzyńskiego trójwymiar zostaje osiągnięty przez wyraźne rozplanowanie kompozycji na ścieżki ciche i głośniejsze, zaaranżowane w sposób bardzo dynamiczny i tworzące akustyczną głębię typową dla radiowego słuchowiska.
Interesująca aranżacja przestrzeni brzmieniowej, zaskakująca zwłaszcza w dwóch otwierających kasetę utworach ("Mora", "Plinth") nosi nie tylko ślady berlińskiej mikroelektroniki, bowiem równie sugestywnie nawiązuje do współczesnych jeszcze wątków rodem z waporwave. Dzieje się tak głównie za sprawą kwaśnych teł o kiczowatej barwie, oraz mocno modyfikowanych wokali. Jeśli odważylibyśmy się zakotwiczyć "Low cakes" w tą efemeryczną, skądinąd estetykę, to śmiało moglibyśmy mówić o jednej z najciekawszych, (inteligentnych, acz nie przeintelektualizowanych) wydawnictw jakie ukazały się w tym nurcie. Sama okładka, z resztą, sugeruje, aby zawartość kasety odbierać przez pryzmat "oparów".
Częstą słabością równie eklektycznych co "Low cakes" albumów są zbyt mocne kontrasty, sprawiające wrażenie niepanowania nad narracją, rażące chaosem poruszanych wątków zestawionych ze sobą w formie karkołomnego kolażu. U Skrzyńskiego utrzymana jest fabularna całość. Kompozycje, mimo iż zaskakujące niespodziewanymi przemianami są spójne i mają wyraźny tok narracji, choć ich autor umiejętnie zwodzi słuchacza gatunkowym kalejdoskopem. I tak, w jednej chwili Micromelancolié potrafi ukołysać porcją łagodnego ambientu, aby zaraz przearanżować go w tło quasi tanecznego motywu ("Low Cakes"). Kiedy zaś z niedowierzaniem zaczynamy przytupywać nóżką, autor modyfikuje rytm opóźniając akcenty ("Mora"). W innym znów miejscu ("Morient") z hałaśliwego intra zaczynają dobywać się rytmiczne struktury, ujarzmione niespodziewanie za pomocą acid jazzowej (!) perkusji
Czy podejrzewalibyście artystę tak mocno określonego w kategoriach drone, eksperyment, ambient o taką woltę stylistyczną jaka dokonuje się na "Low Cakes"? Właśnie dlatego jeśli miałbym wziąć za kryteria oceny; artystyczny rozwój, śmiałe zakwestionowanie dotychczasowej twórczości, oraz odwagę w podejmowaniu nowych muzycznych wyzwań, to na rodzimej scenie eksperymentalno-elektronicznej AD 2015 Skrzyński nie ma sobie jak dotąd równych. Efekty jego przemiany są absolutnie znakomite i ukazują producenta jako artystę co raz bardziej wszechstronnego, zaś jego muzykę jako co raz bardziej pasjonującą.
Micromelancolié - "Low cakes"
2015, BDTA
Niebawem w salonach prasowych, powinien ukazać się trzeci numer Kwartalnika Muzycznego M|I. Znajdziecie w nim mój tekst o muzyce Micromelancolié, wpisujący się w temat przewodni numeru "Wytnij, skopiuj, wklej". Odsłania on tajemnice producenckiego warsztatu Roberta Skrzyńskiego. Tymczasem lada dzień swoją premierę będzie miało nowe wydawnictwo tegoż autora, kaseta "Low cakes" wydana w BDTA. Jej zaskakująca zawartość, wybiega muzycznie i koncepcyjnie daleko poza moment, w którym znajdował się Skrzyński, kiedy na potrzeby artykułu spisywałem jego słowa. W chwili kiedy całą serią swoich ubiegłorocznych wydawnictw, ich autor, sam zaszufladkował się jako twórca mrocznych ambientowych suit, podawanych w anturażu dronów, szumów i nagrań terenowych, producent zdecydował się na dość radykalną i niespodziewaną woltę.
Odnoszę wrażenie, że Robertowi bliski muzycznie jest milenijny przełom lat 90tych w dwutysięczne, naznaczony niezwykle intensywną ekspansja muzyki elektronicznej, zarówno tej użytkowej, klubowej, jak i poszukującej nowych form wyrazu i czerpiących z postmodernistycznych teorii i artystycznych praktyk. Przykładem, że właśnie w tej drugiej opcji Skrzyński lokuje swoje inspiracje, może być nagrany wespół z Fischerle materiał "Moulding" wydany w ubiegłym roku przez label Chemical Tapes. To tam po raz pierwszy tak wyraźnie (szumem i glitch'em) odbiło się echo estetyki click'n'cuts sygnowanej niegdyś logiem legendarnego niemieckiego wydawnictwa Mille Plateaux. Tym razem na przygotowanym dla BDTA materiale Skrzyński przytacza wspomnienie o innym niemieckim labelu ~scape, oraz o artystach (Pole, Kit Clayton), którzy sprawili, że właśnie to wydawnictwo przez pewien czas pełniło wiodącą rolę na scenie poszukującej elektroniki. Micromelancolié wyraźnie sięga do popularnej wówczas dekonstrukcji klubowych gatunków; jak micro-house ("Low cakes"), czy abstract hip - hop ("Punkt", "Tidal flow"). Zwichniętych i przepoczwarzonych w parkietowe antyhity. Obecne są również tak charakterystyczne dubowe pogłosy rozlewające się gęstymi smugami i tworzące stelaż dla nieregularnej rytmiki, która w fantastyczny sposób dynamizuje, te dubowo-ambientowe podkłady ("Mora", "Plinth").
Choć na "Low cakes" obficie pojawiają się poszatkowane klubowe wokalizy, danceflorowe akordy i dropy, nie ma tu dyskoteki. Jest intrygujący eksperyment z tanecznymi inspiracjami, przeprowadzony z iście chirurgiczną precyzją. Po raz pierwszy, w muzyce Micromelancolié pojawia się taka selektywność i sterylność brzmieniowa, wyeksponowanie detali, a nawet ich fetyszyzacja, przez użycie sampli o hi-tech'owej wręcz jakości. Ta smakowitość dźwięków ich plastyczność i komunikatywność znów sięga do przełomu milenijnego i pochodzących z tych lat nagrań amerykańskiego duetu Matmos. Z kompozycji Skrzyńskiego bez echa zniknęły zatem mgławice zaszumiałych burdonów, oraz melancholijne odgłosy miejskich podwórek zlewających się w minorową suitę. W zamian pojawiła się trójwymiarowa głębia muzyki, która wynika, nie jak to często bywa w elektronice z użycia masywnych pogłosów, które tworzą zjawiskowe bryły dźwiękowe (Autechre). U Skrzyńskiego trójwymiar zostaje osiągnięty przez wyraźne rozplanowanie kompozycji na ścieżki ciche i głośniejsze, zaaranżowane w sposób bardzo dynamiczny i tworzące akustyczną głębię typową dla radiowego słuchowiska.
Interesująca aranżacja przestrzeni brzmieniowej, zaskakująca zwłaszcza w dwóch otwierających kasetę utworach ("Mora", "Plinth") nosi nie tylko ślady berlińskiej mikroelektroniki, bowiem równie sugestywnie nawiązuje do współczesnych jeszcze wątków rodem z waporwave. Dzieje się tak głównie za sprawą kwaśnych teł o kiczowatej barwie, oraz mocno modyfikowanych wokali. Jeśli odważylibyśmy się zakotwiczyć "Low cakes" w tą efemeryczną, skądinąd estetykę, to śmiało moglibyśmy mówić o jednej z najciekawszych, (inteligentnych, acz nie przeintelektualizowanych) wydawnictw jakie ukazały się w tym nurcie. Sama okładka, z resztą, sugeruje, aby zawartość kasety odbierać przez pryzmat "oparów".
Częstą słabością równie eklektycznych co "Low cakes" albumów są zbyt mocne kontrasty, sprawiające wrażenie niepanowania nad narracją, rażące chaosem poruszanych wątków zestawionych ze sobą w formie karkołomnego kolażu. U Skrzyńskiego utrzymana jest fabularna całość. Kompozycje, mimo iż zaskakujące niespodziewanymi przemianami są spójne i mają wyraźny tok narracji, choć ich autor umiejętnie zwodzi słuchacza gatunkowym kalejdoskopem. I tak, w jednej chwili Micromelancolié potrafi ukołysać porcją łagodnego ambientu, aby zaraz przearanżować go w tło quasi tanecznego motywu ("Low Cakes"). Kiedy zaś z niedowierzaniem zaczynamy przytupywać nóżką, autor modyfikuje rytm opóźniając akcenty ("Mora"). W innym znów miejscu ("Morient") z hałaśliwego intra zaczynają dobywać się rytmiczne struktury, ujarzmione niespodziewanie za pomocą acid jazzowej (!) perkusji
Czy podejrzewalibyście artystę tak mocno określonego w kategoriach drone, eksperyment, ambient o taką woltę stylistyczną jaka dokonuje się na "Low Cakes"? Właśnie dlatego jeśli miałbym wziąć za kryteria oceny; artystyczny rozwój, śmiałe zakwestionowanie dotychczasowej twórczości, oraz odwagę w podejmowaniu nowych muzycznych wyzwań, to na rodzimej scenie eksperymentalno-elektronicznej AD 2015 Skrzyński nie ma sobie jak dotąd równych. Efekty jego przemiany są absolutnie znakomite i ukazują producenta jako artystę co raz bardziej wszechstronnego, zaś jego muzykę jako co raz bardziej pasjonującą.
Micromelancolié - "Low cakes"
2015, BDTA
wtorek, 28 kwietnia 2015
Duch gór / Max Loderbauer & Jacek Sienkiewicz "Ridges"
Pokusa i groza. Tajemnica surowego piękna i zaduma nad nieokiełznaną przestrzenią.
Mistyczna aura gór i ich niezwykły magnetyzm, od wieków przyciągały do siebie, równie nieokiełznane charaktery. Nic dziwnego, że artyści ukochali sobie góry, odnajdując w ich naturze pokrewną duszę. Mistyczna aura i bezkresne krajobrazy, okazały się skarbnicą inspiracji dla całej rzeszy poetów, malarzy, czy muzyków. Wśród nich znaleźli się również tacy, których dotychczasowa twórczość wpisywała się w tkankę miejską, z całą jej frenetyczną ruchliwością, i zrytmizowaną strukturą, zaklętą w repetycji codziennych rytuałów.
Tym razem, nastrojowy i mroczny woal górskiej melancholii uwiódł Maxa Loderbauer'a i Jacka Sienkiewicza, artystów tkwiących korzeniami w kulturze techno i realizujących się w rozległych ramach muzyki elektronicznej i eksperymentalnej. Obaj, jawnie przyznający się do górskich fascynacji producenci, a których dorobku, raczej nie trzeba przedstawiać, nagrali w duecie epkę poświęconą Tatrom i Alpom. W dwóch kompozycjach "Ridges" do głosu dochodzi nie tylko inspiracja surowym krajobrazem i jego mistyczną aurą, ale również folklorem ziem górskich.
Na pewno, na myśl o górach, większości z was, przed oczami staje ikoniczny landszaft odległej skalnej panoramy, zanurzonej w gęstwinie złowrogich chmur, pokonujących górskie szlaki dostojnym, leniwym tempem. Widok ten przywołuje również duet Loderbauer - Sienkiewicz w filmowej widokówce towarzyszącej wydawnictwu. Ów hipnotyczny obraz, równie dobrze mógłby być (był?) dla muzyków swoistą partyturą, bowiem podążają w ślad za nim z zadziwiającą konsekwencją. Na "Ridges", dominują rozwlekłe wstęgi analogowych dronów, meandrujące niczym mgliste obłoki, bądź dymne ścieżki z pasterskich ognisk, unoszące się pomiędzy graniami. Jednak, wiodącym wątkiem tej opowieści, są jedyne w swoim rodzaju, góralskie zaśpiewy, wnoszące do dronowej uwertury liryzm nostalgii i mistyczną głębię. To wyskanie, czyli pasterskie nawoływanie, rodzaj białego śpiewu, wybrzmiewającego glissandem, którym komunikują się juhasi wypasający na halach owce. Świetlistość tych zaśpiewów udanie balansuje dolne, cięższe partie tła, a ich oniryczne widmo wywołuje w słuchaczu metafizyczne uniesienie. Powłóczysta materia ambientowej narracji, jest wzbogacona jeszcze jedynie o pojedyncze pluski, grzmoty, ziarniste faktury i subtelne syntezatorowe modulacje. Ów oszczędność środków wyrazu służy twórcom, do jak najwierniejszego oddania atmosfery górskiego uroczyska.
Być może zatem, najbardziej trafnie "Ridges" opisałyby malownicze słowa poetyckiego reportażu Witkacego: "Perć idzie ponad stawem. Patrząc z góry na jego powierzchnię widać przez płytką wodę pobrzeża, dno zawalone kamieniami, świecącymi spod błękitnego przeźrocza jak zatopione odłamy lodu. Dalej ku środkowi cień tajemniczy gęstnieje, aż w końcu przechodzi w mrok nocy, która zdaje się drzemać tam, zatopiona w nieprzejrzanych głębiach. Gładka, równa i miękka jego toń jest tak inną, tak rożną od chropowatego, twardego, najeżonego otoczenia, że nie można się nigdy z tym kontrastem oswoić, nie można bez podziwu i przyjemności przenosić wzroku z jednego zjawiska na drugie." ["Na przełęczy" 1889]. Z resztą, podążając dalej słowami dramaturga, dostrzec możemy, że sam artysta w owych widokach, doszukuje się znamion muzyczności górskiego krajobrazu "Wrażenie, które się tu odbiera, wywołuje wspomnienie jakiejś muzyki, kołyszącej i budzącej umysł na przemian dwoma różnymi motywami melodii, powtarzającymi się kolejno bez końca..."
"Ridges" to materiał bardzo stonowany i hipnotyczny, a w swym skupieniu nabierający wręcz charakteru pewnej nabożności. Pozostaje nasycony oniryzmem i psychodelią niczym ścieżki dźwiękowe Popol Vuh do filmów Wernera Herzoga. I chociaż Sienkiewicz z Loderbauer'em odnoszą się do transylwańskiego soundtracku z "Nosferatu" (1979), mnie na myśl przychodzi również mistyczna muzyka do "Szklanego serca" (1976).
Raptem dwadzieścia minut kontemplacji "Ridges", rekompensuje nawet kilkuletni (w moim przypadku) rozbrat z górami. Bezgraniczne poczucie piękna, pokorę wobec dostojności i grozy krajobrazu, mistycyzm miejsca, oraz intymność duchowego przeżycia jakie niesie spotkanie z żywiołem - to wszystko, niczym proustowska magdalenka wywołuje lektura "Ridges". Zdumiewające jest, jak posługując się jedynie kilkoma, dość oczywistymi gestami, Sienkiewicz i Loderbauer niezwykle sugestywnie oddali esencję górskiej ikonografii i audiosfery. Dodając do tego znakomitą okładkę, otrzymujemy świadectwo niezwykłej świadomości twórczej, podyktowanej wrażliwością na zmysłowość przyrody.
MAX LODERBAUER & JACEK SIENKIEWICZ "Ridges"
2015, Recognition
Mistyczna aura gór i ich niezwykły magnetyzm, od wieków przyciągały do siebie, równie nieokiełznane charaktery. Nic dziwnego, że artyści ukochali sobie góry, odnajdując w ich naturze pokrewną duszę. Mistyczna aura i bezkresne krajobrazy, okazały się skarbnicą inspiracji dla całej rzeszy poetów, malarzy, czy muzyków. Wśród nich znaleźli się również tacy, których dotychczasowa twórczość wpisywała się w tkankę miejską, z całą jej frenetyczną ruchliwością, i zrytmizowaną strukturą, zaklętą w repetycji codziennych rytuałów.
Tym razem, nastrojowy i mroczny woal górskiej melancholii uwiódł Maxa Loderbauer'a i Jacka Sienkiewicza, artystów tkwiących korzeniami w kulturze techno i realizujących się w rozległych ramach muzyki elektronicznej i eksperymentalnej. Obaj, jawnie przyznający się do górskich fascynacji producenci, a których dorobku, raczej nie trzeba przedstawiać, nagrali w duecie epkę poświęconą Tatrom i Alpom. W dwóch kompozycjach "Ridges" do głosu dochodzi nie tylko inspiracja surowym krajobrazem i jego mistyczną aurą, ale również folklorem ziem górskich.
Na pewno, na myśl o górach, większości z was, przed oczami staje ikoniczny landszaft odległej skalnej panoramy, zanurzonej w gęstwinie złowrogich chmur, pokonujących górskie szlaki dostojnym, leniwym tempem. Widok ten przywołuje również duet Loderbauer - Sienkiewicz w filmowej widokówce towarzyszącej wydawnictwu. Ów hipnotyczny obraz, równie dobrze mógłby być (był?) dla muzyków swoistą partyturą, bowiem podążają w ślad za nim z zadziwiającą konsekwencją. Na "Ridges", dominują rozwlekłe wstęgi analogowych dronów, meandrujące niczym mgliste obłoki, bądź dymne ścieżki z pasterskich ognisk, unoszące się pomiędzy graniami. Jednak, wiodącym wątkiem tej opowieści, są jedyne w swoim rodzaju, góralskie zaśpiewy, wnoszące do dronowej uwertury liryzm nostalgii i mistyczną głębię. To wyskanie, czyli pasterskie nawoływanie, rodzaj białego śpiewu, wybrzmiewającego glissandem, którym komunikują się juhasi wypasający na halach owce. Świetlistość tych zaśpiewów udanie balansuje dolne, cięższe partie tła, a ich oniryczne widmo wywołuje w słuchaczu metafizyczne uniesienie. Powłóczysta materia ambientowej narracji, jest wzbogacona jeszcze jedynie o pojedyncze pluski, grzmoty, ziarniste faktury i subtelne syntezatorowe modulacje. Ów oszczędność środków wyrazu służy twórcom, do jak najwierniejszego oddania atmosfery górskiego uroczyska.
Być może zatem, najbardziej trafnie "Ridges" opisałyby malownicze słowa poetyckiego reportażu Witkacego: "Perć idzie ponad stawem. Patrząc z góry na jego powierzchnię widać przez płytką wodę pobrzeża, dno zawalone kamieniami, świecącymi spod błękitnego przeźrocza jak zatopione odłamy lodu. Dalej ku środkowi cień tajemniczy gęstnieje, aż w końcu przechodzi w mrok nocy, która zdaje się drzemać tam, zatopiona w nieprzejrzanych głębiach. Gładka, równa i miękka jego toń jest tak inną, tak rożną od chropowatego, twardego, najeżonego otoczenia, że nie można się nigdy z tym kontrastem oswoić, nie można bez podziwu i przyjemności przenosić wzroku z jednego zjawiska na drugie." ["Na przełęczy" 1889]. Z resztą, podążając dalej słowami dramaturga, dostrzec możemy, że sam artysta w owych widokach, doszukuje się znamion muzyczności górskiego krajobrazu "Wrażenie, które się tu odbiera, wywołuje wspomnienie jakiejś muzyki, kołyszącej i budzącej umysł na przemian dwoma różnymi motywami melodii, powtarzającymi się kolejno bez końca..."
"Ridges" to materiał bardzo stonowany i hipnotyczny, a w swym skupieniu nabierający wręcz charakteru pewnej nabożności. Pozostaje nasycony oniryzmem i psychodelią niczym ścieżki dźwiękowe Popol Vuh do filmów Wernera Herzoga. I chociaż Sienkiewicz z Loderbauer'em odnoszą się do transylwańskiego soundtracku z "Nosferatu" (1979), mnie na myśl przychodzi również mistyczna muzyka do "Szklanego serca" (1976).
Raptem dwadzieścia minut kontemplacji "Ridges", rekompensuje nawet kilkuletni (w moim przypadku) rozbrat z górami. Bezgraniczne poczucie piękna, pokorę wobec dostojności i grozy krajobrazu, mistycyzm miejsca, oraz intymność duchowego przeżycia jakie niesie spotkanie z żywiołem - to wszystko, niczym proustowska magdalenka wywołuje lektura "Ridges". Zdumiewające jest, jak posługując się jedynie kilkoma, dość oczywistymi gestami, Sienkiewicz i Loderbauer niezwykle sugestywnie oddali esencję górskiej ikonografii i audiosfery. Dodając do tego znakomitą okładkę, otrzymujemy świadectwo niezwykłej świadomości twórczej, podyktowanej wrażliwością na zmysłowość przyrody.
MAX LODERBAUER & JACEK SIENKIEWICZ "Ridges"
2015, Recognition
niedziela, 26 kwietnia 2015
Między transem a hałasem / FOQL "Black Market Goods"
Wiele wskazuje na to, że rok 2015 w elektronice należeć będzie do kobiet. Na tle mało wyrazistych tegorocznych produkcji, to właśnie oryginalne nagrania kilku uzdolnionych dam wyróżniły się na tyle, aby zasygnalizować zjawisko kobiecej dominacji w muzyce elektronicznej. Helena Hauff, Xosar, Holly Herndon, czy Jlin swoimi ostatnimi produkcjami narobiły dużo hałasu, imponując przede wszystkim unikalnością dźwiekowych narracji i wyrazistym charakterem nagrań
Tymczasem w Polsce po ubiegłorocznym przebłysku Zamilskiej, środowisko muzyki elektronicznej i eksperymentalnej nadal pozostaje mocno zmaskulinizowane. Być może stan ten ulegnie, choć chwilowemu zachwianiu, za sprawą mocnego wejścia Justyny Banaszczyk (FOQL), debiutującej w barwach nowego warszawskiego labelu Pointless Geometry, współtworzonego przez Katarzynę Królikowską i Darka Pietraszewskiego z Trzeciej Fali. "Black Market Goods" wysoko zawiesza poprzeczkę dla kolejnych planowanych wydawnictw (m.in IXORA, czyli wspólny projekt Gaap Kvlt i Micromelancolié).
Banaszczyk nie jest postacią anonimową na scenie elektroniczno-eksperymentalnej, choć charakter jej muzycznej działalności jest mocno undergroundowy. Przeczesując podziemie industrialne, synth-punkowe, czy noisowe nie trudno natknąć się na projekty, które współtworzy (Marburg, OSTY, Kolektyw Ebola, czy Niebezpieczne Związki). Kaseta "Black Market Goods", na którą złożyły się kompozycje z okresu 2012-2015, skrzętnie przemyca wątki eksploatowane w pobocznych kooperacjach.
Materiał zebrany przez Justynę na przestrzeni trzech ostatnich lat, okazuje się być na tyle aktualny, że idealnie wpisuje się w kontekst eksperymentalnej muzyki tanecznej, tak brawurowo reprezentowanej przez wymienione wyżej Xosar i Helenę Hauff. I właśnie do muzyki tych dwóch artystek najbliżej brzmieniom sygnowanym przez Banaszczyk nazwą FOQL. "Black Market Goods" elastycznie balansuje pomiędzy chłodem industrialnych, metalicznych uderzeń, a gęstym, masywnym pulsem analogów, rozchodzących się między transem a hałasem. Tak obszerne ramy zaznaczone z jednej strony eksperymentem, z drugiej zaś taneczną użytkowością, mieszczą w sobie wiele estetyk i gatunków (techno, house, acid, ambient), na bazie których FOQL stworzyła dynamiczny paczwork.
Osiem utworów wypełniających kasetę, mogą spokojnie ilustrować surowy krajobraz i nieokiełznany charakter "polskiego Detroit". Jak bowiem w materiałach promocyjnych zaznacza artystka, "jej estetykę w 99 procentach ukształtowało rodzinne miasto, Łódź". Co prawda, wielka fala emigracji z tego post-industrialnego i poszukującego nowej tożsamości miasta, zabrała także Justynę, to jednak jej muzyka w całej rozciągłości pozostaje naznaczona piętnem sypiących się murów byłego przemysłowe imperium, które gdzieniegdzie odbija jeszcze echa transowego zgiełku przędzalni i niesie maszynowy szum pośród kamienic i zaułków.
"Black Market Goods" to materiał charakterny i zadziorny, hałaśliwy, brudny, transowy i psychodeliczny zarazem. Chłodny i bezkompromisowy, a przy tym zaskakująco przebojowy. Nawet we fragmentach pozbawionych tęgiej stopy, zachowuje frenetyczny puls, utrzymując słuchacza w bezustannym napięciu. Z jego trzewi wyziera wrzawa punkowej buty, zaprzężonej w kierat tanecznego taktu 4/4. Rezonuje metalicznym, pogłosem i wybrzmiewa przemysłowym pomrukiem, wychwytując dźwiękowy koloryt miejskiego krajobrazu.
FOQL"Black Market Goods"
2015, Pointless Geometry
Tymczasem w Polsce po ubiegłorocznym przebłysku Zamilskiej, środowisko muzyki elektronicznej i eksperymentalnej nadal pozostaje mocno zmaskulinizowane. Być może stan ten ulegnie, choć chwilowemu zachwianiu, za sprawą mocnego wejścia Justyny Banaszczyk (FOQL), debiutującej w barwach nowego warszawskiego labelu Pointless Geometry, współtworzonego przez Katarzynę Królikowską i Darka Pietraszewskiego z Trzeciej Fali. "Black Market Goods" wysoko zawiesza poprzeczkę dla kolejnych planowanych wydawnictw (m.in IXORA, czyli wspólny projekt Gaap Kvlt i Micromelancolié).
Banaszczyk nie jest postacią anonimową na scenie elektroniczno-eksperymentalnej, choć charakter jej muzycznej działalności jest mocno undergroundowy. Przeczesując podziemie industrialne, synth-punkowe, czy noisowe nie trudno natknąć się na projekty, które współtworzy (Marburg, OSTY, Kolektyw Ebola, czy Niebezpieczne Związki). Kaseta "Black Market Goods", na którą złożyły się kompozycje z okresu 2012-2015, skrzętnie przemyca wątki eksploatowane w pobocznych kooperacjach.
Materiał zebrany przez Justynę na przestrzeni trzech ostatnich lat, okazuje się być na tyle aktualny, że idealnie wpisuje się w kontekst eksperymentalnej muzyki tanecznej, tak brawurowo reprezentowanej przez wymienione wyżej Xosar i Helenę Hauff. I właśnie do muzyki tych dwóch artystek najbliżej brzmieniom sygnowanym przez Banaszczyk nazwą FOQL. "Black Market Goods" elastycznie balansuje pomiędzy chłodem industrialnych, metalicznych uderzeń, a gęstym, masywnym pulsem analogów, rozchodzących się między transem a hałasem. Tak obszerne ramy zaznaczone z jednej strony eksperymentem, z drugiej zaś taneczną użytkowością, mieszczą w sobie wiele estetyk i gatunków (techno, house, acid, ambient), na bazie których FOQL stworzyła dynamiczny paczwork.
Osiem utworów wypełniających kasetę, mogą spokojnie ilustrować surowy krajobraz i nieokiełznany charakter "polskiego Detroit". Jak bowiem w materiałach promocyjnych zaznacza artystka, "jej estetykę w 99 procentach ukształtowało rodzinne miasto, Łódź". Co prawda, wielka fala emigracji z tego post-industrialnego i poszukującego nowej tożsamości miasta, zabrała także Justynę, to jednak jej muzyka w całej rozciągłości pozostaje naznaczona piętnem sypiących się murów byłego przemysłowe imperium, które gdzieniegdzie odbija jeszcze echa transowego zgiełku przędzalni i niesie maszynowy szum pośród kamienic i zaułków.
"Black Market Goods" to materiał charakterny i zadziorny, hałaśliwy, brudny, transowy i psychodeliczny zarazem. Chłodny i bezkompromisowy, a przy tym zaskakująco przebojowy. Nawet we fragmentach pozbawionych tęgiej stopy, zachowuje frenetyczny puls, utrzymując słuchacza w bezustannym napięciu. Z jego trzewi wyziera wrzawa punkowej buty, zaprzężonej w kierat tanecznego taktu 4/4. Rezonuje metalicznym, pogłosem i wybrzmiewa przemysłowym pomrukiem, wychwytując dźwiękowy koloryt miejskiego krajobrazu.
FOQL"Black Market Goods"
2015, Pointless Geometry
piątek, 10 kwietnia 2015
Co w trawie piszczy / Porcje Rosołowe "Insects 4-7"

W marcowym wydaniu Kwartalnika Kulturalnego "Opcje", ukazał się intrygujący tekst Radosława Sirko "Dźwięk w kontekście post- i transhumanizmu. Muzyka zwierząt, roślin, komputerów", będący rozważaniem nad statusem audialności, nie będącej wytworem człowieka. Jego autor sugerował, że porzucając antropocentryczną interpretacje kultury, powinniśmy być gotowi na dopuszczenie do świadomości, istnienie ekspresji pochodzenia organicznego, nie będącej elementem działalności człowieka. W swoim eseju Sirko (poruszający, jak mi się zdaje, tą koncepcje również jako muzyk, Duy Gebord na ostatnim swoim albumie "Mildew") bierze pod uwagę audialność świata organicznego, jako kategorię kulturową. Podając serię barwnych przykładów autor, a wraz z nim czytelnik, zastanawiają się gdzie przebiega granica między komunikacją akustyczną, a kreacją, oraz gdzie i czy w ogóle rozpoczyna się świadoma ekspresja określona jako "muzyka zwierząt".
Arcyciekawe zagadnienie biomuzyki, jest również obiektem artystycznego eksperymentu, jakiego dopuścili się Mateusz Wysocki i Lech Nienartowicz, tworzący duet Porcje Rosołowe. Wydany dla portugalskiego labelu Crónica materiał "Insects 4-7" jest kontynuacją ich wielokontekstowego eksperymentu, z pogranicza preparowanego field recordingu, dźwiękowego mocumentu i biomuzyki właśnie.
"Owady fascynowały mnie odkąd pamiętam, ale przez długi czas nie myślałem o nich w kategoriach muzycznych. Przełomowy był chyba moment, w którym znalazłem zestawienie miażdżącej biomasy owadów z blado wypadającą przy niej biomasą reszty zwierząt. Fakt, że to owady rządzą ekosystemami, a jednocześnie są słabo rozpoznane i funkcjonują niejako w ukryciu, podziałał jak należy. Założyłem więc projekt Rzut Znajomym i nagrałem minutowy album poświęcony trzem owadom. W tamtym czasie Lecha i mnie pociągała możliwość zredukowania materiału muzycznego do podstawowych zagadnień, takich jak barwa, szum, ziarno czy cisza, więc postanowiliśmy, że wspólnymi siłami rozwiniemy temat." - tak o inspiracjach projektu, opowiadał mi rok temu jego współautor Mateusz Wysocki. Zamiast zatem z pasją entomologa i zacięciem rejestratora nagrań, terenowych udać się na dźwiękowe łowy, w celu zapisania na taśmie pejzażu akustycznego owadów, Wysocki i Nienartowicz, z wrażliwością godną inżynierów dźwięku, w studio fabrykują dokument o życiu wyimaginowanych insektów. Aby uwiarygodnić swój eksperyment, często prezentują go w formie sugestywnej instalacji, w ramach której powstały specjalnie zaaranżowane akwaria, będące domniemanymi środowiskami żerowania tych owadów. Tak spreparowane ekosystemy zostały zaopatrzone w słuchawki, dzięki którym widzowie instalacji mogli podsłuchiwać wirtualne robaki. Dźwiękowa maskarada Porcji Rosołowych okazała się na tyle wyrazista, że wielu odbiorców uwierzyło, że ma do czynienia z autentycznymi owadami; "Justyna z Gosią urządziły akwaria tak, żeby dawały złudzenie obecności owadów. Poza odbiorcami instalacji udało nam się nabrać również kilku krytyków, ale nie mam im tego za złe" - dopowiada Wysocki.
Kreując akustyczne panopticum, duet Wysocki Nienartowicz, wykorzystują do rejestracji preparów kontaktowe mikrofony, zachłannie połykające każdy szelest, czy puknięcie. Na "Inset 4-7" mamy do czynienia z dźwiękową abstrakcją, pozbawioną jakiejkolwiek sekwencyjności, oraz reguł kompozycyjnych, tożsamych z narracją muzyczną. "Organiczne" impresje, złożone są z szerokiej gamy mikrodźwięków, chrobotów, trzasków, glitchów, pisków, cykań, szumów, nawarstwionych i momentami intensywnie zdynamizowanych.Tworzą one gęste, ażurowe faktury, oschłe, chropowate i odhumanizowane.
Sztuka imitowania terenowych nagrań, zdaje się polegać na idealnej mistyfikacji i obarczona jest ironią typową dla mockumentu (sfingowanego dokumentu). Wysocki i Nienartowicz wykreowali audiosferę uciekając od prawideł logiki i kompozycji, podejmując próbę mimikry, poprzez upodobnienie swej ekspresji do akustyki świata przyrody. Nasłuchując niesymetrycznych konstrukcji, nie wychwytując powtórzeń, nie odnotowując obecności dramaturgii i narracji, tracimy z pola widzenia człowieka. Jeśli zatem biomuzyka jest próbą odnalezienia śladu ekspresji (traktowanej jako kategoria kultury), w akustycznym środowisku zwierząt (a także roślin), oraz organizacji odgłosów pozaludzkich, w ramy logiki i kompozycji, tak eksperyment Porcji Rosołowych, jest odwrotnością tego założenia. Jest artystycznym gestem kreacji, który stara się zakamuflować sam siebie. Jeśli badacze biomuzyki szukają dowodów, aby traktować odzwierzęcą aktywność akustyczną jako muzykę, tak Porcje Rosołowe wychodząc od silnego konceptu, próbują porzucić wszelkie ślady muzyczności, pogrążając swe kompozycje w organicznym chaosie.
PORCJE ROSOŁOWE "Insects 4-7"
2015, Crónica
środa, 8 kwietnia 2015
Boski nadmiar wielkiego elektronika / Wilhelm Bras "Visionaries & Vagabonds"
Symfonia na silniki odrzutowe, złomowisko i opiłki żelaza? Konia z rzędem temu, kto będzie potrafił zawrzeć słowami wszystko to co dzieje się na najnowszej płycie Wilhelma Brasa. I nie skapituluje, wobec jej niebywałego rozmachu.
Wciąż i wciąż, mimo wielokrotnych przesłuchań, onieśmiela i porusza mnie album Pawła Kulczyńskiego. Zastanawiam się, jak ten najeżony hałasami materiał, przy którego głośnym słuchaniu, samoistnie podrygują powieki, jakby rażone wysokim napięciem, może sprawiać tak szczerą i bezpretensjonalną frajdę. "Visionaries and Vagabonds" bez wątpienia zasługuje na miano najgłośniejszej płyty ostatnich kilku lat, nagranej przez rodzimego muzyka, łączącego estetyczne wpływy elektroniki, eksperymentu i improwizacji. Jest przy tym płytą niezwykle przebojową i afirmatywną, pomimo całej swej brzmieniowej brutalności. Szybkie tempa, dynamicznie zmieniająca się dramaturgia, dźwiękowy hiperrealizm, a co za tym idzie fizyczna odczuwalność muzyki powodują, że płyta Wilhelma Brasa emanuje wysokooktanową mocą, wobec której trudno pozostać obojętnym.
Na tle buzującej testosteronem "V&V", poprzednia płyta Brasa "Wordless Songs By The Electric Fire" wydaje się być poligonem doświadczalnym, laboratorium "wielkiego elektronika", w którym muzyk (kreator dźwięków) z plątaniny kabli, przetworników, generatorów, modułów i efektów wydobywa unikalne brzmienie; pasjonujące, a w swej ekspresyjności wręcz wulgarne. Ta metaliczna, dźwiękowa zawierucha, posłużyła na "V&V" do snucia euforycznej narracji, okraszonej widowiskowym finałem ("Sleeping Rough").
Spotykają się tu ze sobą poetyka nadmiaru i poetyka hałasu, współtworzące z wielości i gęstości dźwięków, faktur, hałasów i dysonansów dzieło monumentalne. Tu każda sekunda płyty zostaje zagospodarowana z pasją i uporem, godnym genialnego szaleńca. Bras z przenikliwością traktuje zarówno detal jak i całość narracji, która przybiera u niego barokowy rozmach. Prym wiodą wysokie rejestry i wielowątkowe przebiegi rytmiczne, kreślące spektakularne polirytmie. Narracyjne wątki nie pozwalają na znużenie, co i rusz oplatając glitchowym śladem szeroki wachlarz gatunków i estetyk muzycznych; od rave, trance, acid, techno, po koschmiche music, czy noise. Co ciekawe, wobec wyraźnie słyszalnego flirtu z tanecznymi nurtami, perkusja ukryta jest głęboko w tle, pozostając przez większość albumu elementem ledwie dostrzegalnym. Jednak ten standardowy element budowy rytmicznej, zostaje zastąpiony właściwie wszystkimi innymi warstwami kompozycji. Intensywnie zdynamizowane linie melodyczne, motoryczne basy, arpeggia, hałasy, przeszkadzajki, szumy, zostają zaadaptowane do nadawania utworom mechanicznej ruchliwości i delirycznego tempa.
"V&V" to permanentna, rozciągnięta do ponad godziny, kulminacja energetycznych iluminacji Brasa. To muzyka, na tyle intensywna i euforyczna, że najmocniej odbierana na poziomie emocji. Trudno bowiem zakwestionować dominację dramaturgi i nasycenia dźwiękiem, okiełznać je i rozłożyć na czynniki pierwsze. Zdecydowanie łatwiej zatracić się w skrzącej, muzycznej kawalkadzie, dać się pochłonąć ścianie masywnych hałasów, prących do przodu w przebojowym rwetesie. Niezwykłe, w dokonaniu Pawła Kulczyńskiego jest jednak to, że tworząc nagrania, tak żywiołowo angażujące i odurzające słuchacza, ani przez chwilę nie otarł się o patos, czy pretensjonalność. Jeśli bowiem wnikliwie przyjrzeć się płycie, to imponuje ona również na poziomie estetycznym i artystycznym. Głównie konsekwencją i bezkompromisowością we wcielaniu i realizacji unikalnej muzycznej wizji. Oraz, oczywiście samym kunsztem rzeźbienia, w tak nieprzystępnej materii dźwiękowej.
"Visionaries and Vagabonds" jest płytą na wiele miesięcy, wielowątkową, tryskającą aranżacyjnymi pomysłami, onieśmielającą brawurowym wykonaniem. Po wysłuchaniu wymaga głębokiego oddechu, otrząśnięcia się, zebrania myśli, aby spróbować zrozumieć i przetrawić to wszystko co wydarzyło się w trakcie tego elektryzującego seansu. "V&V" buzuje w głowie słuchacza, jeszcze długo po wygaszeniu ostatniego dźwięku. Absolutny top!
Wilhelm Bras - Drug Coefficient from MIK MUSIK on Vimeo.
WILHELM BRAS "Visionaries & Vagabonds"
2015, Mik Musik
Wciąż i wciąż, mimo wielokrotnych przesłuchań, onieśmiela i porusza mnie album Pawła Kulczyńskiego. Zastanawiam się, jak ten najeżony hałasami materiał, przy którego głośnym słuchaniu, samoistnie podrygują powieki, jakby rażone wysokim napięciem, może sprawiać tak szczerą i bezpretensjonalną frajdę. "Visionaries and Vagabonds" bez wątpienia zasługuje na miano najgłośniejszej płyty ostatnich kilku lat, nagranej przez rodzimego muzyka, łączącego estetyczne wpływy elektroniki, eksperymentu i improwizacji. Jest przy tym płytą niezwykle przebojową i afirmatywną, pomimo całej swej brzmieniowej brutalności. Szybkie tempa, dynamicznie zmieniająca się dramaturgia, dźwiękowy hiperrealizm, a co za tym idzie fizyczna odczuwalność muzyki powodują, że płyta Wilhelma Brasa emanuje wysokooktanową mocą, wobec której trudno pozostać obojętnym.
Na tle buzującej testosteronem "V&V", poprzednia płyta Brasa "Wordless Songs By The Electric Fire" wydaje się być poligonem doświadczalnym, laboratorium "wielkiego elektronika", w którym muzyk (kreator dźwięków) z plątaniny kabli, przetworników, generatorów, modułów i efektów wydobywa unikalne brzmienie; pasjonujące, a w swej ekspresyjności wręcz wulgarne. Ta metaliczna, dźwiękowa zawierucha, posłużyła na "V&V" do snucia euforycznej narracji, okraszonej widowiskowym finałem ("Sleeping Rough").
Spotykają się tu ze sobą poetyka nadmiaru i poetyka hałasu, współtworzące z wielości i gęstości dźwięków, faktur, hałasów i dysonansów dzieło monumentalne. Tu każda sekunda płyty zostaje zagospodarowana z pasją i uporem, godnym genialnego szaleńca. Bras z przenikliwością traktuje zarówno detal jak i całość narracji, która przybiera u niego barokowy rozmach. Prym wiodą wysokie rejestry i wielowątkowe przebiegi rytmiczne, kreślące spektakularne polirytmie. Narracyjne wątki nie pozwalają na znużenie, co i rusz oplatając glitchowym śladem szeroki wachlarz gatunków i estetyk muzycznych; od rave, trance, acid, techno, po koschmiche music, czy noise. Co ciekawe, wobec wyraźnie słyszalnego flirtu z tanecznymi nurtami, perkusja ukryta jest głęboko w tle, pozostając przez większość albumu elementem ledwie dostrzegalnym. Jednak ten standardowy element budowy rytmicznej, zostaje zastąpiony właściwie wszystkimi innymi warstwami kompozycji. Intensywnie zdynamizowane linie melodyczne, motoryczne basy, arpeggia, hałasy, przeszkadzajki, szumy, zostają zaadaptowane do nadawania utworom mechanicznej ruchliwości i delirycznego tempa.
"V&V" to permanentna, rozciągnięta do ponad godziny, kulminacja energetycznych iluminacji Brasa. To muzyka, na tyle intensywna i euforyczna, że najmocniej odbierana na poziomie emocji. Trudno bowiem zakwestionować dominację dramaturgi i nasycenia dźwiękiem, okiełznać je i rozłożyć na czynniki pierwsze. Zdecydowanie łatwiej zatracić się w skrzącej, muzycznej kawalkadzie, dać się pochłonąć ścianie masywnych hałasów, prących do przodu w przebojowym rwetesie. Niezwykłe, w dokonaniu Pawła Kulczyńskiego jest jednak to, że tworząc nagrania, tak żywiołowo angażujące i odurzające słuchacza, ani przez chwilę nie otarł się o patos, czy pretensjonalność. Jeśli bowiem wnikliwie przyjrzeć się płycie, to imponuje ona również na poziomie estetycznym i artystycznym. Głównie konsekwencją i bezkompromisowością we wcielaniu i realizacji unikalnej muzycznej wizji. Oraz, oczywiście samym kunsztem rzeźbienia, w tak nieprzystępnej materii dźwiękowej.
"Visionaries and Vagabonds" jest płytą na wiele miesięcy, wielowątkową, tryskającą aranżacyjnymi pomysłami, onieśmielającą brawurowym wykonaniem. Po wysłuchaniu wymaga głębokiego oddechu, otrząśnięcia się, zebrania myśli, aby spróbować zrozumieć i przetrawić to wszystko co wydarzyło się w trakcie tego elektryzującego seansu. "V&V" buzuje w głowie słuchacza, jeszcze długo po wygaszeniu ostatniego dźwięku. Absolutny top!
Wilhelm Bras - Drug Coefficient from MIK MUSIK on Vimeo.
WILHELM BRAS "Visionaries & Vagabonds"
2015, Mik Musik
Subskrybuj:
Posty (Atom)