wtorek, 28 maja 2013

Dwa razy więcej przyjemności / Colleen - The Weighing of the Heart + Nancy Elizabeth - Dancing

Twórczość dwóch mało znanych w Polsce pań Cécile Schott (Colleen) i Nancy Elizabeth łączy tak wiele, że słuchając ich właśnie wydanych płyt, mamy szansę przez dwa razy dłuższy czas obcować z kobiecą muzyczną wrażliwością. Zresztą właśnie naprzemienne słuchanie zalecałbym wszystkim, którzy chcą sami sprawdzać, jak muzyka Francuzki i Angielki kapitalnie dopełnia się i jak cudownie pomiędzy sobą przeplatają się muzyczne wątki.
Obie artystki z wielką gracją i elegancją eksplorują intymne pogranicza muzyki folkowej i akustycznej. Obie są obdarzonymi wielkim talentem multiinstrumentalistkami z upodobaniem do instrumentów akustycznych i dawnych. Samodzielnie nagrywają i produkują swoje nagrania. Obie również mają już po kilka wydanych płyt, z których większość ukazała się nakładem brytyjskiej oficyny Leaf Label.

Colleen - The Weighing of the Heart 

Zacznę od Cécile Schott, jako że jej albumu musieliśmy oczekiwać dłużej niż płyty Elizabeth oraz przynosi on większe zmiany w stosunku do poprzednich albumów.  
Sześć lat temu po wydaniu znakomitego albumu Les Ondes Silencieuses Colleen zmęczona koncertowaniem i wypalona artystycznie (o czym wspomina na swoim blogu) postanowiła zrobić sobie dłuższą przerwę od komponowania. Przez ten czas słuch o niej całkowicie zaginął, a mnie przyszło żałować, że już nie dane mi będzie cieszyć się jej intrygującą muzyką. Pozostało mi zasłuchiwać się w jej czterech magicznych albumach, które świetnie obrazowują muzyczną ewolucję Schott. 
Terytoria muzycznych inspiracji Francuzki obejmują szeroko pojętą muzykę dawną, a jej twórczym marzeniem było nagranie muzyki współczesnej na dawnych instrumentach. Najlepszym obszarem do realizacji tej idei były pogranicza muzyki elektroakustycznej, ambientu, elektroniki i folku. 
Pierwsze albumy Everyone Alive Wants Answers (2003) i The Golden Morning Breaks (2005) były poszukiwaniami opartymi na elektronicznej preparacji żywych instrumentów, ale już od Mort Aux Vaches (2006 Staalplaat) z nagrań Colleen zaczęło ubywać elektroniki, na rzecz oszczędnych akustycznych pasaży.
Ukoronowaniem, i jak sama przyznaje spełnieniem, jej artystycznej wizji była płyta Les Ondes Silencieuses (2007) hipnotyzująca swą ascetyczną konstrukcją i intymnym brzmieniem. Skomponowana na klarnet, klasyczną gitarę, szpinet (XVII wieczna odmiana klawesynu) i viola de gamba (XV wieczna instrument zbliżony do współczesnego kontrabasu) płyta była pasjonującą celebracją mrocznych, onirycznych kompozycji. Momentami filmowa i wielce liryczna muzyka Colleen pozwalała na kontemplacje pojedynczych wolno wybrzmiewających dźwięków, a jej integralną część stanowiła cisza pomiędzy nimi. Realizacja Les Ondes Silencieuses była nie tylko zrealizowaniem idei przyświecającej jej powstaniu, ale i oddaniem muzycznego hołdu Moondogowi - ulubionemu artyście francuskiej multiinstrumentalistki.
Po sześciu latach milczenia Colleen powraca pełna nowych pomysłów i już od pierwszego momentu zaskakując swoich słuchaczy. Na wydanym właśnie The Weighing of the Heart po raz pierwszy w swojej karierze Cécile Schott postanawia zostać również wokalistką. I choć sam fakt może być dla jej fanów kompletnym zaskoczeniem, to na pewno nie może być już nim głos Colleen. Delikatny, lekko chropowaty doskonale wpisujący się w jej akustyczną muzykę, która również przeszła pewną metamorfozę choć jest naturalną kontynuacją dotychczasowych fascynacji artystki. Wciąż zatem mamy do czynienia z muzyką akustyczną opartą głównie na gitarze, altówce, i klarnecie, jej artykulacja przestaje jednak być już tak ascetyczna jak na wcześniejszych albumach. Na The Weighing of the Heart głos Cecile oprócz śpiewu pełni rolę dodatkowego instrumentu, który bądź dynamizuje kompozycje, bądź stanowi dla niej tło.
Wciąż pozostają czytelne nawiązania do twórczości Moondoga, zwłaszcza w warstwie rytmicznej albumu w której pojawiają się dzwonki, kotły, bębny i inne perkusjonalia. Ale Colleen sięga też do estetyk ludowych, a jej muzyka zyskuje bardziej folkowy charakter niż kiedykolwiek wcześniej.
Płyta The Weighing of the Heart ma w sobie wciąż ten sam znany ładunek melancholii i nostalgii, jednak jest nieco bardziej melodyjna i popowa, przez co z całą pewnością jaśnieje w niej optymizm i radość.


Nancy Elizabeth - Dancing

Dla młodszej od Schott - angielki z Manchesteru - Nancy Elizabeth Dancing to trzecia płyta w karierze. Kontynuuje na niej swoją muzyczną przygodę przebiegającą na styku alt country, alternatywnego folku i muzyki pop.
Jeśli Colleen w swoich nagraniach stawia na ascezę i eksperyment, to Elizabeth zdecydowanie bardziej interesuje piosenka i estetka pop, a w jej utworach można doszukać się fragmentów muzycznego pokrewieństwa z twórczością Beth Orton, Cat Power czy Kate Bush.
Elizabeth jest równie utalentowana co Francuzka. Sama gra na wszystkich instrumentach; nie strszna jej gitara, pianino, czy harfa. Mozolnie nagrywa przy użyciu multitrackera ścieżkę za ścieżką, tworząc swoje zmysłowe kołysanki. Muzyka Nancy nosi w sobie pewien nastój koturnowości i teatralności, który czyni jej kompozycje bardziej epickie i wylewne. Przesycone są jednak kobiecą wrażliwością, pełną intymności, skupienia, romantycznej nastrojowości i zadumy.


Słuchając płyt obu artystek możemy zarówno doszukiwać się między nimi podobieństw, jak i badać drogi  jakimi doszły do wspólnego punktu, którym w ich przypadku jest inspirowana folkową estetyką piosenka. Cécile Schott dokonała tego podążając ścieżką ascezy i eksperymentu, odejmując raczej od dźwiękowej materii niż do niej dodając. Nancy Elizabeth, jako zbierająca doświadczenia młoda songwriterka poprzez ciężką pracę dopieszczania swoich kompozycji do osiągnięcia finalnego, zamierzanego efektu. Słuchając obu pań naprzemiennie pozostajemy w ramach tej samej estetyki, a różnice w nastroju pomiędzy ich utworami są tak niewielkie, ze mamy możliwość przeżywania dwa razy większej przyjemności.

Colleen - The Weighing of the Heart
Second Language Music 2013

Nancy Elizabeth - Dancing 
Leaf Label 2013

poniedziałek, 27 maja 2013

Kraina łagodności / Daft Punk - Random Access Memories

Ależ nowy album Daft Punk musi uwierać wszystkich tych, którzy spodziewali się po francuzach kolejnej futurystycznej rewolucji. I choć faktycznie jest to album w pewnym sensie i futurystyczny, i rewolucyjny zarazem, to na pewno nie w taki sposób, w jaki spodziewaliby się ortodoksyjni fani zespołu.
Random Access Memories to futuryzm w stylu retro, muzyka przyszłości widziana oczami muzyków pop z persoektywy lat 70-tych. To cofnięcie się do czasów, gdzie Giorgio Moroder opracowywał swój przepis na syntezatorowe kosmiczne disco i stawiał na gruncie muzyki popularnej podwaliny pod electro. 
Z kolei na miano rewolucyjnej zmiany zasługuje szczególnie fakt niemal całkowitej rezygnacji z użycia sampli na rzecz własnych aranżacji (poza wieńczącym płytę Contact) oraz przełożenie dotychczasowej ultra komputerowej produkcji na żywe instrumenty. Wynikiem tego jest genialny hołd, jaki Francuzi składają muzyce lat 70-tych i erze disco, a który zarazem jest kwintesencją muzyki pop i naturalną ewolucją stylu Daft Punk doprowadzoną do szczytów maestrii. 

Tym, co najbardziej urzeka na Random Access Memories, jest elegancja spod znaku french touch, przypominająca bardziej produkcje Air niż dotychczasowe albumy DP. W jego nagraniu, licząc muzyków, gości, producentów, inżynierów dźwięku i muzyków sesyjnych, wzięło udział ponad sto osób, co musiało skutkować wymuskaniem materiału do pojedynczego dźwięku. Szczególne słychać to w warstwie dynamicznej albumu, gdzie każde muśnięcie perkusji nabiera przestrzeni i niesłychanie atłasowego, seksownego brzmienia. Zresztą cały album przepełniony jest subtelnością i spowity mgiełką seksapilu. Nad jego nietuzinkowym brzmieniem czuwał bowiem Bob Ludwig, na którego produkcjach można by się uczyć historii muzyki popularnej. 

Komentując zwiastujący album singiel Get Lucky zastanawiałem się jak na warstwę muzyczną Random Access Memories przełoży się tak szerokie, doświadczone i rozstrzelone stylistycznie grono zaproszonych gości. Kto na tym etapie bardziej zaznaczy swoją obecność. Czy gospodarze przyćmią gości sprowadzając ich do medialnego dodatku, czy przeciwnie charyzmatyczne gwiazdy pokroju Pharrella Williamsa, Giorgio Morodera, Nile'a Rodgers'a, Paula Williams'a, Panda Bear, Juliana Casablancasa swoim blaskiem zwrócą cała uwagę słuchaczy na siebie. Wynik współpracy okazał się jednak sukcesem gry drużynowej, pozbawionej wewnętrznej rywalizacji o prymat i sławę, w której ze wszystkich graczy wyciśnięta zostaje esencja tego, co w ich twórczości najlepsze i najciekawsze. I tak Panda Bear nie rezygnuje ze swojego awangardowego podejścia do śpiewania, Julian Casablancas czaruje swoim leniwym, namiętnym głosem jak za najlepszych czasów The Strokes, Nile Rodgers nawija melodie na swój funkowy bas jak niemal przed 40-stu (wow!) laty w Chick, Paul Williams jak wycięty ze swoich około coutry'owych i hipisowskich produkcji momentami przypomina wokal Alexisa Taylora z Hot Chip, a Pharrell Williams w hiper przebojowych Get Lucky i Loose Yourself To Dance niemal dosłownie staje się inkarnacją Michaela Jacksona z czasów Jacksons 5. Giovanni Giorgio, który jest niechybnie muzą całej produkcji zabiera zaś nas we wspomnieniową podróż przywołując w pamięci najlepsze momenty swojej producenckiej i kompozytorskiej kariery.
Współpraca w ramach Random Access Memories brzmienie płyty, jej całokształt i otoczka ma w sobie coś ze współczesnej disney'owskiej bajki. Pozbawiona skrajności, rozczula swoim cukierkowym i lekko kiczowatym brzmieniem jakże charakterystycznym dla produkcji Daft Punk (może z pominięciem debiutu Homework).
To zbiór niezwykle melodyjnych i wpadających w ucho singli, z których każdy zasługuje na miarę radiowego przeboju. Będąc pod wpływem entuzjazmu, można pokusić się o uznanie go mianem jednego z najlepszych albumów pop od czasów Thriller Michaela Jacksona. To kwintesencja muzyki pop posiadająca jej kluczowe elementy takie jak świetna produkcja, chwytliwe melodie, przebojowe refreny, charakterystyczne wokale, pozbawiona przy tym kontrowersji. To pozycja, która przywołuje wspomnienia o pierwszych gwiazdach popu z lat 70-tych, których sława w przeciwieństwie do czasów późniejszych w głównej mierze opierała się na talencie muzycznym i wokalnym niż na wizerunku scenicznym i zdolnościach marketingo-promocyjnych. To hołd dla czasów, kiedy artyści wyznaczali nowe kierunki nie oglądając się wstecz.

Na marginesie warto wspomnieć, że brak oficjalnych teledysków Random Access Memories to również świetne i świadome nawiązanie do seventies, jako do przed teledyskowej ery radiowych szlagierów, nie wymagających ubrania w obraz video.

Kontrowersje wokół  sielankowości i elegancji Random Access Memories i spolaryzowane opinie na ten temat wywołuje fakt, że album ten nagrał zespół, który swoim charakternym i zadziornym debiutem Homework rozpoczął wielką rewolucję w muzyce tanecznej. Teraz Daft Punk sięgnął jeszcze głębiej do repozytorium muzyki pop, czyniąc to w iście familijnym stylu, który wśród wielu słuchaczy wzbudza niezrozumienie. 
Co jednak ciekawe taka recepcja nowego albumu jest kopią tego, jak dwanaście lat temu został przyjęty album Discovery. Przez jednych uznany za tandetny i kiczowaty, przez innych za arcydzieło odsłaniające przebojowy potencjał lat 80-tych. Echem wydania Discovery było skierowanie uwagi djów i producentów na pogardzaną dotąd i odsądzoną od czci muzyczną dekadę, którą nieprzerwana fascynacja trwa aż do dziś.

Daft Punk właśnie przestał być zespołem, do którego jeszcze chwilę temu przyznawali się nawet fani eksperymentalnej i poszukującej elektroniki, wśród których przyznanie się do lubienia Random Access Memories jest swoistym guilty pleasure. Dla nich Francuzi przekroczyli granicę mainstreamu, za którą ortodoksi nie ważą się sięgnąć, dla innych, w tym dla mnie, logicznie kontynuują swoją (rozpoczętą na Discovery) przygodę z muzyką pop, odnosząc na tym polu spektakularny sukces. 

Pozostaje więc jedno pytanie; czy Thomas Bangalter i Guy-Manuel de Homem-Christo albumem Random Access Memories powtórzą scenariusz z płyty Discovery i staną się forpocztą mody, tym razem na seventies? Czy ich wpływ na popkulturę jest faktycznie tak ogromny, że swoją płytą wykreują modę na powrót ery disco, czy jednak ich oddziaływanie jest sztucznie wykreowane i przewartościowane. Czy uda im się drugi raz odwrócić bieg historii, czy też Random Access Memories okaże się jednorazowym wydarzeniem, wspaniałym suplementem lat 70-tych.



DAFT PUNK - Random Access Memories
Columbia Records 2013



niedziela, 12 maja 2013

Na gruzach muzyki / How How - Knick-Knack

Czy ktokolwiek z czytelników tego bloga, znajomych owych czytelników czy też znajomy znajomych znajomych słyszał kiedyś o warszawskim zespole How How? A może znalazłby się ktoś kto nawet posłuchał ich muzyki. Jest czego, bo panowie Grzegorkiewicz, Podniesiński, Madejski i Franczak dorobili się już dwóch epek (Bumpy 2011, Hypnagonic micro 2011), płyty długogrającej (Flickers 2011 Antena Krzyku) oraz właśnie wydanej i równie znakomitej jak wcześniej wymienione epki Knick-Knack.
Wracając do postawionego na wstępie pytania jestem skłonny prorokować, że nikt albo naprawdę niewielu z was (słuchaczy poszukujących i otwartych) kiedykolwiek usłyszało o How How mimo, że nie jest to żadna zapyziała kapela lokalsów ogrywająca co tydzień podłe knajpy i dzielnicowe domy kultury. How How to czwórka szalenie zdolnych i w pełni świadomych swojej muzycznej drogi młodych ludzi, którzy mając za nic ściganie się z trendami i walkę o popularność, w skupieniu studiują eksperymenty w audiosferze.
Jak to się stało, że jak dotąd żaden z polskich krytyków, blogerów nie poznał się na klasie tego niezwykłego zespołu i nie docenił ich szerokich i odważnych poszukiwań. Jest to o tyleż zaskakujące, że podobne muzyczne klimaty odnajdziemy bez trudu w katalogu renomowanego Thrill Jockey'a (podobieństwo do Town And Country wydaje mi się tutaj bardzo na miejscu) czy Kranky. Śmiem twierdzić, że gdyby zespół nagrywał i wydawał w USA, to przy dużej dozie szczęścia hype na How How odtrąbić mógłby nawet sławetny Pitchfork.
Być może niewielkie zainteresowanie twórczością zespołu ze strony krytyki wynika z faktu, że muzyka zespołu jest absolutnie nie do sklasyfikowania. Pomimo pewnych naleciałości czy nawiązań nie podlega ona żadnym gatunkowym segregacjom, a stanowi samoistną, zjawiskową i niezwykle oryginalną wypowiedź nie tylko na polskim poletku muzycznej awangardy.
Jedynie za sprawą oszczędnie użytych na Knick-Knack żywych instrumentów (ukulele, klarnet, saksofon, gitara) możemy identyfikować tropy muzycznych proweniencji, w których pobrzmiewają dalekie echa jazzu, altcountry czy post rockowej ballady. Jakże szlachetnie i dramatycznie wybrzmiewają te instrumenty dopominające się o swoje miejsce w gąszczu koślawej post muzyki warszawskiego zespołu.
How How z cierpliwością buddyjskiego mnicha przeczesuje muzyczne gruzy i wysypiska, napotykając porozrzucane szczątki dźwięków, szepty instrumentów i skrawki melodii tworząc z nich kakofoniczne słuchowiska. Ich płyta Flickers, a w jeszcze większym stopniu epka Knick-Knack to muzyka rozpadu.  Pozbawiona jednak punkowego gniewu i anarchii, za to pełna pokory, refleksji i melancholii. Skromna i magiczna. To requiem nad melodią, piosenką i rytmem. Elektroakustyczna improwizacja slow motion, spreparowana z konstelacji pojedynczych dźwięków.
Recyklingową podróż z How How cudownie wieńczy kostropata, schizofreniczna antypiosenka Pinkery The Knight wlekąca się i potykająca o swój koślawy rytm i połyskująca niczym diament wśród zapadłych ruin.

Knick-Knack pomimo, tego że trwa tylko 25 minut jest jedną z najbardziej eterycznych rzeczy jakie ostatnio słyszałem i obok Starej Rzeki jest z pewnością jednym z najbardziej niesamowitych objawień tego roku, wliczając w to muzykę ze świata. Można ją słuchać na okrągło i za każdym kolejnym razem wciąga słuchacza coraz głębiej objawiając przed nim dźwiękowe panopticum.
Jednak bez większego wsparcia ze strony zarówno słuchaczy jak i krytyki,  to muzyka skazana na całkowitą komercyjną zagładę. Nikt nie puści jej w radiu, niewielu odnajdzie ją w internecie, jeszcze mniej poświęci czas na jej przesłuchanie. Natomiast pojedynczy osobnicy zadurzą się w niej bez pamięci doceniając fascynującą i przekorną wyobraźnię How How.
Sprawdźcie koniecznie! tutaj


HOW HOW - Knick-Knack
FYH!records 2013

wtorek, 7 maja 2013

ADHD / Mikrokolektyw - Absent Minded

W tym roku mija dziesięć lat od wydania przez Robotobibok płyty Instytut las. Zawartość tego albumu była eksplozją młodzieńczej werwy, która w tym pełnym nieskrępowanej energii nagraniu wycisnęła z jazzu wszystkie soki, łącząc egalitarnie jego najbardziej dynamiczne elementy z fascynacją nowymi brzmieniami, analogową elektroniką i rockowym nerwem. Moment nagrania albumu idealnie wpisał się w czas stopniowego zanikania zjawiska zwanego yassem. Ten rodzimy gatunek wykreowany na przełomie wieków przez trójmiejsko-bydgoski kolektyw młodych gniewnych, po latach bezwzględnej artystycznej dominacji w naszym kraju doszedł do momentu, kiedy zaczął zjadać własny ogon. Ogromna ekspresja i kreatywność yassowców, która w ciągu jedynie kilku lat obrodziła znakomitymi muzykami, albumami i koncertami zapisanymi złotymi zgłoskami w annałach polskiej muzyki (nie tylko jazzowej) po osiągnięciu swojej kulminacji powoli przygasała. Ale fala zjawiska zdążyła się rozlać po kraju infekując młodych muzyków spoza yassowego zagłębia. Jedną z formacji , które przejęły w schedzie po Miłościach, Trytonach, Mazzollach czy Łoskotach twórczą energię post coltrane'owskiego jazzu był wrocławski Robotobibok.

W lutym 2013 dekadę po ukazaniu się Instytut las  Kuba Suchar i Artur Majewski dwaj najbardziej aktywni członkowie nieistniejącego już Robotobiboka wydają Absent Minded - swój drugi studyjny materiał pod szyldem Mikrokolektyw, nagrany dla legendarnej chicagowskiej wytwórni Delmark. 
Dziesięć lat dzielące oba wydawnictwa to wieczność i choć już Revisit (debiut w ramach Mikrokolektywu) w stosunku do muzyki Robotobiboka ukazywał niebywałą przepaść i twórczą progresję duetu, to dopiero Absent Minded wyznacza mocną cezurę między tymi okresami.

Absent Minded to nawet dla fanów jazzu album wymagający uwagi i koncentracji. Sam tytuł albumu jest już uwagą skierowaną do słuchacza i dobrze odzwierciedla choćby stan mojego umysłu w trakcie pierwszych przesłuchań. Nie zapamiętamy bowiem tego albumu jako zbioru melodii,  które moglibyśmy odtworzyć w myślach lub zanucić. Nie będziemy go odbierać też jako kompilacji chwytliwych motywów czekających na improwizowane rozwinięcie w formie koncertowej. Ten album bowiem sam w sobie jest misternie wykoncypowaną improwizacją, przełożeniem abstrakcyjnej wyobraźni duetu w ograniczone czasem ramy nagrania. Jego otwarta, dynamiczna forma, rzadkie powtórzenia motywów w kompozycjach, zmarginalizowanie funkcji melodycznej i rezygnacja z linearnej narracji sprawia, że do jego przesłuchania trzeba się zdecydowanie przyłożyć. Dzięki koncentracji i wysiłkowi włożonemu w odsłuch albumu, będzie nam dane cieszyć się mnogością detali ukrytych w wielowarstwowych kompozycjach oraz finezją z jaką do grania i komponowania podchodzi wrocławskie duo.

Głównym wyznacznikiem tego albumu jest ruch. Bezustannie kołatający się w delirycznych zagrywkach Majewskiego i perkusjonaliach Suchara, który swym muzycznym ADHD zachwyca i zaskakuje. Co ciekawe w czasach kiedy tryumfy na parkietach święcił drum'n'bass, jungle czy idm chętnie posługiwano się kliszą twierdząc że "nie zagrałby tak żaden perkusista". Dziś słuchając perkusji Suchara  odnoszę wrażenie, że tak skomplikowanej, wielowalorowej i ekspresyjnej rytmiki nie zaprogramowałby żaden artysta z kręgu laptopowej elektroniki.
Drugim głównym fundamentem Absent Minded jest sonoryzm stanowiący dla muzyków punkt wyjścia do eksperymentalnych poszukiwań brzmienia instrumentów poprzez ich niekonwencjonalne zastosowanie.
Majewski demonstruje szeroki zakres możliwości gry na trąbce i kornecie używając do tego filtrów i tłumików. Najczęściej jednak posługuje się własną artykulacją eksponując chropowate tekstury. Słuchając ich wydaje się jakby chciał zamknąć rozwibrowany oddech wewnątrz instrumentu, aby pozostawał w nim jak najdłużej, drążył go, w całości wypełniał i powoli wybrzmiewał.
Przestrzeń obok Majewskiego wypełnia Kuba Suchar, który tworzy misterne ażurowe sieci wplatając w nie wszelkiej maści perkusjonalia i przeszkadzajki. Z taką samą atencją darzy jazzowy zestaw perkusyjny jak i jego obręcze, uchwyty, stojaki. Dynamika jego gry, jej wielowątkowość aż korcą, aby ochrzcić to nazwą drill'n'jazz.  Rozległe perkusyjne pasaże wibrują  bowiem na Absent Minded nieograniczoną ekspresją.
Całość albumu dopełniają generowane elektronicznie pętle pełniące rolę tła i stelaża na którym muzycy opierają swe improwizacje.

Absent Minded to album dojrzały, odważnie zapuszczający się w rejony eksperymentalnego post-jazzu. Jest jak łuszcząca się farbą ściana odsłaniająca kolejne kolory i tekstury. Tandem Suchar - Majewski podążając drogą awangardowej ekspresji, zmierzają w kierunku coraz większej ascezy i abstrakcji, pozostawiając po sobie coraz mniej śladów konwencjonalnej jazzowej kompozycji.

Ponieważ Absent Minded łatwiej przyswoić łącząc muzykę z obrazem, polecam więc jako suplement albumu rejestrację koncertu duetu jaki odbył się z okazji Światowego Dnia Jazzu w sali koncertowej radiowej Dwójki.


MIKROKOLEKTYW - Absent Minded
2013 - Delmark Records

wtorek, 30 kwietnia 2013

Polska demonologia ludowa / Stara Rzeka - Cień chmury nad ukrytym polem

Polska muzyka niezależna, alternatywna, niszowa czy jakkolwiek ją nazwiemy; muzyka tworzona przez zapaleńców, którzy sami wyznaczają ścieżki muzycznej ewolucji bądź brawurowo wpisują się w aktualne światowe trendy, ma w ostatnim czasie w naszym kraju naprawdę dobry czas. Sięgając choćby po tegoroczne produkcje z radością odkrywamy szeroki wachlarz polskiego niezalu, rozpięty od muzyki użytkowej Kixnare przez wyrafinowany jazz Mikrokolektyw poprzez shoegaze'ową Trupę Trupa aż po hipnotyczno elektroniczny UL/KR. Nie miałbym chyba wielu muzycznych zaległości względem świata, gdybym przez ostatni czas obcował jedynie z polską muzyką indie. 
Do wyżej wymienionych bezdyskusyjnie dołącza teraz Stara Rzeka - solowy projekt Kuby Ziołka muzyka m.in. Innercity Ensemble i Ed Wood. I to dołącza z etykietą najniezwyklejszej jak dotąd płyty AD 2013 nagranej i wydanej w Polsce. 

Urokliwe jest już samo wydanie edycji kompaktowej. Metalowa, tajemnicza puszka o średnicy płyty CD przyozdobiona (podobnie jak sama płyta i papierowa wkładka) cudowną stylizowaną na kurpiowską leluję grafiką. W środku tej puszki pandory kryje się równie osobliwy, co inspirujący wszechświat muzyczny Kuby Ziołka. 

Bodaj po raz pierwszy od momentu jednego z najpiękniejszego rozdziałów w polskiej muzyce niszowej, jaką była wydawnicza działalność Obuh Records, mamy do czynienia z tak alchemicznym podejściem do muzyki.
Cień chmury nad ukrytym polem idealnie wpasowuje się w etnoposzukiwania w magicznym świecie ludowego folkloru. Mimo że Ziołek nie korzystał w trakcie nagrania ani z ludowych instrumentów, ani bezpośrednio nie odwołuje się do kultury ludowej, to jednak na albumie Starej Rzeki obecny jest ten sam duch, który niemal 20 lat temu wypełniał słowiańską magią nagrania Za Siódmą Górą, RongWrong czy Karpat Magicznych. Nie jest to relacja czysto muzyczna, a jedynie jakieś mentalne pokrewieństwo łączące tych artystów w etnologicznych eksploracjach. Ta muzyka mimo mariażu elektroniki z muzyką gitarową ma bowiem bezpośredni związek z naturą i oswajającą ją kulturą duchową.

Ziołek obmalowuje melancholijny pejzaż, płynnie przechodząc od apokaliptycznych doom metalowych mroków do dronowych ballad. Folkowe akordy często zostają przesłonięte chmurą gitarowego zgiełku, który stanowi permanentną fakturę kompozycji albumu. W ten strunowy żywioł doskonale adaptują się syntezatory nadające muzyce Ziołka dynamiki i koloru.  
Z każdym kolejnym przesłuchaniem Starej Rzeki zaskakuje mnie ilość i rozstrzał muzycznych odniesień. Na Cieniu chmury odnaleźć można zarówno echa amerykańskiej doom metalowej muzyki Sunn O))) oraz nieco lżejszego Barn Owl, ale również wychwycić można Coil' owy klimat rodem z Astral Disaster, apokaliptyczny folk Death In June czy pulsującą analogową elektronikę Can. 

Warto również odnotować różnicę między wydaniem płytowym, a kasetowym Cienia chmury nad ukrytym polem, które wspólne mają jedynie trzy i pół piosenki. Materiał Cd jest zdecydowanie ostrzejszy i metalowy momentami bliższy muzyce macierzystej kapeli Ziołka Ed Wood. Z kolei wersja wydana na kasecie jest spokojniejsza i oniryczna. Na obu jednak nie brakuje etnopsychodelii, która (mimo że za oknem wiosenna erupcja) oddaje melancholijny klimat babiego lata.

STARA RZEKA - Cień chmury nad ukrytym polem
Instant Classic (cd) / Few Quiet People (kaseta) 2013


poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Realizm tragiczny / Trupa Trupa - ++

 "... to absolutnie celowe, tak chcieliśmy... bo to taki utwór a'la nienawiść typu Thomas Bernhard... chcieliśmy aby to było właśnie takie... krzyk, nienawiść, zło i nagle cisza... urwanie i cisza..."

Tak na moje pytanie o I Hate - utwór otwierający nową płytę gdańskiej Trupy Trupa - odpowiedział lider zespołu Grzegorz Kwiatkowski.

Wyobraźcie sobie. Odpalam w odtwarzaczu płytę. Zaczyna się nieco groteskowo. Teatralnie wręcz. Wokalista z furią wykrzykuje agresywne ...and everybody, and everybody and everwhere I hate, a w tle wybrzmiewają klawisze rodem z lunaparkowej karuzeli. Po kilku taktach kompozycja nabiera jednak bardziej konwencjonalny kształt, a sygnał do rozpoczęcia transowej gitarowej kaźni daje długi przester w rejestrach grożących chwilowym ogłuchnięciem. Zaczynam się wkręcać w hipnotyczny rytm utworu.
Do akcji włącza się trąbka Tomasza Ziętka, która z ostrością rzeźnickiego noża podnosi dramaturgię utworu. Wtórują jej wściekłe gitary tworzące bezlitosną ścianę dźwięku. Przepadłem, z lubością chłoszczę się ogłuszającym noisem. Marzę by ten stan trwał w nieskończoność. Zaciskam pięści i zęby. Cała muzyczna wściekłość I Hate z pełną intensywnością przelewa się na mnie. Z rozkoszą pławię się w niej i nagle, w momencie kiedy zaczynam tracić zmysły poddając się mocy hałaśliwego żywiołu...
... trach
... koniec!
Strzeliły korki? Ktoś wyciągnął wtyczkę? Trafiłem na uszkodzoną płytę? 
Nic z tego! Z bezceremonialnością równą muzycznej agresji Trupa Trupa urywa kawałek I Hate w jego kulminacyjnym momencie. Jestem wściekły. Czuje się jakby ktoś wybudził mnie z głębokiego snu brutalnym uderzeniem pięścią w twarz. Czuje się jak ryba nagle wyciągnięta z wody, odcięta od powietrza.
Piszę w końcu do Grzegorza czy to tak miało do cholery być. Grzegorz odpowiada - ... to absolutnie celowe...

Trupa Trupa to altrockowy kwartet z gdańska, a ukazująca się właśnie ich nowa płyta ++ to album wielokrotnego użytku, zyskujący z każdym kolejnym odsłuchem. W jego nagraniu oprócz regularnych członków zespołu (Wojciech Juchniewicz, Rafał Wojczal, Tomek Pawluczuk) wzięli udział wspomniany już Tomasz Ziętek (trąbka), oraz Mikołaj Trzaska (saksofon i klarnet), którzy swoim graniem wzbogacili kompozycje zespołu o należny im rozmach.
Druga płyta Trupy nieco bardziej ułożona i oszlifowana w stosunku do debiutu, z o wiele większym wyrachowaniem i świadomością zagłębia się w noisową gitarową psychodelię przełamując ją melodyjnymi, balladami.

Paradoksalnie nieczęsto się zdarza, aby nazwa kapeli oddawała klimat wykonywanej przez nią muzyki jak to ma miejsce w przypadku Trupy Trupa. Zespół z pomorza to trochę taka trupa artystów, cyrkowców, którzy swoje treści ukrywają niekiedy pod płaszczykiem ironii, przekory czy dystansu. Przykładem może być choćby zamykający płytę utwór Exist, w którym chórki wyśpiewujące słowa we don't exist at all (...) we don't exist no more... przywołują na myśl wieńczącą Żywot Briana piosenką Always Look On The Bright Side Of Life.
Również jako przekorny żart ze strony Truppy należy potraktować wydanie ++ na wiosnę, bo jest to w każdym swoim aspekcie płyta jesienna, ziejąca jeśli nie trupim oddechem to co najmniej romantycznym spleenem.
Jeśli zaś o drugiego Trupa w nazwie chodzi to faktycznie muzyka zespołu nie patyczkuje się słuchaczem. Jej mordercza moc rażenia jak i słowa piosenek jakże odległe od afirmacji w mocny bezkompromisowy sposób rozprawiają się z mitami rzeczywistości. Umieranie i nieustanne odradzanie się w świecie boleści i hipokryzji, w świecie kłamstw, braku zasad, którego początkiem i końcem jest grób, gdzie wyższe idee zostają brutalnie przetrącone i zdewaluowane. Wspomniany utwór I Hate mógłby spokojnie zamiast Bonehead Johna Zorna zamykać Funny Games. Podobnie jak bohaterowie filmu Michaela Hannekego, również bohaterowie tekstów Kwiatkowskiego zostają uśmierceni, a na odbiorcę wylany kubeł zimnej wody. Jednak dzięki temu że obserwujemy ten brutalnym realizm jedynie jako widzowie / słuchacze  otrzymujemy szansę na katharsis. Muzyka Trupy Trupa ma w sobie oczyszczającą moc egzorcyzmowania z duszy słuchacza złych emocji, którym daje upust w jazgotliwym noisie gitar, oraz w wyplutych i wykrzyczanych słowach Kwiatkowskiego.

Jest również w muzyce Trupy Trupa niezwykła właściwość, którą intuicyjnie odbieram i nazywam jako energię naturszczyka. Pomimo, że zaistnieli już w środowisku polskiego niezalu, ograli się na pierwszej płycie i epce, a także bywają utożsamiani jako spadkobiercy muzycznej tradycji Velvet Underground, czy The Beatles to w ich muzyce wciąż można dostrzec całkowitą szczerość, świeżość swobodę i brak wyrachowania. Na ++ słychać tą niewinną, liryczną nutę która sprawia, że z każdym kolejnym przesłuchaniem album zyskuje i rozkwita. Podobną refleksję miewam słuchając wydanej w 2001 roku debiutanckiej płyty Pustek Studio Pustki, której podobnie jak w przypadku gdańszczan motorem napędowym jej powstania był żywioł, beztroska i chęć artykulacji siebie, bez oglądania się na obowiązujące trendy i mody.

Album ++ eksponuje również niesamowity potencjał Trupy do występów na żywo. Co prawda nie miałem dotąd okazji uczestniczyć w koncercie zespołu, ale wyobrażam sobie transowe niekończące się frazy kończone euforycznymi kulminacjami gitarowego zgiełku.

++ to rock&roll, trans, gniew, sprzęganie gitar. Taniec i stupor, jazgot i spleen, hałas i cisza, brutalizm i realizm tragiczny, agresja i ból, psychotropy i napar z melisy. Pomimo szeroko rozpiętych przeciwieństw (które jednak świetnie opisują zawartość) jest to niezwykle spójny, nie skalany manierą album, wrzynający się w organizm słuchacza do samej kości.

"... to absolutnie celowe, tak chcieliśmy... bo to taki utwór a'la nienawiść typu Thomas Bernhard... chcieliśmy aby to było właśnie takie... krzyk, nienawiść, zło i nagle cisza... urwanie i cisza..."

- ta cisza boli bardziej niż hałas.

w tym miejscu odsłuchać można ++


TRUPA TRUPA - ++
Wydawnictwo Niezależne 2013 

czwartek, 25 kwietnia 2013

Sztuka odejmowania czyli przepis na Shaking The Habitual / The Knife - Shaking The Habitual

Są płyty, które starzeją się jak wino z czasem stając się klasykami. Są też takie, które już w momencie wydania ochrzczone mianem klasyka,  później psują się, wietrzeją. Shaking The Habitual reprezentuje sobą ten drugi przykład.
Oczekiwana  pierwsza od siedmiu lat płyta, jeszcze przed jej ukazaniem okrzyknięta została głównym kandydatem do płyty roku. Podsycana politycznymi deklaracjami członków grupy miała być bezkompromisowym przykładem radykalizmu i muzycznego buntu. Pierwsze przesłuchanie utwierdziło mnie w obiegowej opinii o doniosłości tego dzieła, a Ja w amoku poddając się żywiołowej muzyce The Knife zostałem rzucony na kolana. Teraz jednak po dwóch tygodniach od premiery i z każdym kolejnym przesłuchaniem moja namiętność do albumu gaśnie, a ja wstydliwie dźwigam się z kolan i otrzepując spodnie spostrzegam, że z Shaking The Habitual ubywają wszelkie atrybuty rzekomego arcydzieła.

Jeśli miałbym w dokonaniach The Knife znaleźć jakąś wspólną cechę określającą ich twórczość, to zdecydowanie byłby to chaos. Chroniczne niezdecydowanie rodzeństwa Dreijerów co do muzycznej ścieżki, którą mieliby podążyć powoduje, że ich albumy sprawiają wrażenie przypadkowego i chaotycznego kolażu złożonego z najróżniejszych nawiązań do muzyki elektronicznej, klubowej czy popularnej. Ten cyrkowy eklektyzm zawsze był dla mnie do tego stopnia męczący, że nigdy nie stałem się fanem duetu.

Warto chwilę prześledzić wydawnictwa Szwedów, aby utwierdzić się w przekonaniu co do ich artystycznego bałaganu i irytującego misz-maszu.
Szczególnie groteskowymi pod tym względem są dwa pierwsze albumy grupy The Knife i Deep Cuts, które utwierdzają w przekonaniu, że rodzeństwo nie panuje nad całościowym kształtem swoich albumów. Skakanie z estetyki na estetykę nie sprawia wrażenia twórczego eklektyzmu, a jedynie zwykłej niekonsekwencji i niezdecydowania. Kiedy bowiem odnajdziemy wreszcie w tym bałaganie udaną i budującą klimat kompozycje bądź potencjalny parkietowy hit, w mig wybija nas z niego rave'owy kicz rodem z niemieckiej Vivy, nudna kołysanka bądź koturnowy koszmarek.
Każda kolejna solowa płyta The Knife łącznie z Shaking The Habitual przynosi pewna ogładę kompozycyjną a także eksploruje bardziej szlachetne gatunki elektroniki. Nadal jednak daleko im do gatunkowej bądź narracyjnej spójności. Rozplanowanie utworów zarówno na Silent Shout jak i na Shaking The Habitual co rusz rozbija ledwo co zbudowane napięcie wyabstrahowanymi przerywnikami. I tak fani parkietowych klimatów wpadają w konsternacje w trakcie ambientowych pasaży, zaś fani ambientów zostają zirytowani parkietową wiksą.
Nawiasem mówiąc The Knife nie przekonali mnie dotąd do żadnej ze swych twarzy. Ani jako kapela grająca taneczną odmianę elektroniki, ani jako awangardowi eksperymentatorzy. Bardziej z pewnością jako hochsztaplerzy, którzy z równym talentem mogą zbudować klimat, co go zniszczyć.

Mimo upływu siedmiu lat podejście do komponowania szwedzkiego rodzeństwa nie zmieniło się wcale. To że zradykalizowali przekaz i środki wyrazu nie jest w stanie wykorzenić ze mnie przeświadczenia, że słuchać The Knife to jakby słuchać muzycznej kompilacji zaaranżowanej bez zadbania o jej całościowy charakter. Mamy więc kilka utworów rzucających na kolana, kilka nie nic wnoszących do albumu zapychaczy i kilka takich do których już nigdy nie powrócimy. Shaking The Habitual zostanie z pewnością zapamiętana głównie jako zestaw kilku kapitalnych singli chaotycznie porozrzucanych na przestrzeni 96-ciu minut, niż jako harmonijny, dobrze skomponowany koncept album.
Ta niezrozumiała niemoc rodzeństwa w układaniu kolejności utworów objawia się również faktem, że wszystko co najlepsze i najbardziej trzymające za gardło na Shaking The Habitua kończy się tuż po drugim kawałku Full Of Fire. Te dwa utwory (pierwszy A Tooth For An Eye) wzbudzają tak silne emocje, że cała płyta wydaje się już nieistotna pomimo, że trwa jeszcze 80 minut. W żadnym kolejnym utworze mimo całkiem dobrych (Without You My Life Would Be Boring, Raging Lung, Networking, Stay Out Here) próżno szukać choćby połowy takiego napięcia jakie wywołuje zdecydowanie najlepszy na płycie Full Of Fire.
Z kolejnymi przesłuchaniami albumu zdecydowałem się na całkowite pominięcie elektroakustycznych i dronowych utworów. Po pierwsze dlatego, że ich obecność zupełnie wyrwana z kontekstu nie działa ani jako wyciszenie po poprzedzającym utworze ani jako preludium do następnego, lecz pełni rolę absurdalnego przerywnika. Po drugie zaś dlatego, że eksplorowane przez Dreijerów klimaty ambientowo-elektroakustyczne wypadają mało odkrywczo w porównaniu z artystami, którzy tym gatunkiem elektroniki zajmują się z zamiłowania.

Zacząłem się nawet zastanawiać, czy takie przekorne i nielogiczne układanie playlisty przez Olofa i Karin nie jest może celowym zabiegiem mającym wybić odbiorcę z komfortu słuchania i zwrócić jego uwagę w stronę komunikatu, jaki chcą nam przekazać. Czy to pseudoanarchistyczne igranie z przyzwyczajeniami słuchacza jest dla The Knife formą buntu wobec systemu? Jeśli byłoby to prawdą, to historia muzyki zna o wiele bardziej radykalne jak i wyrafinowane formy sprzeciwu, przy których bunt Dreijerów sprawia wrażenie kopania się z koniem i robienia na złość słuchaczowi.
Dużo bardziej solidniejszy potencjał do stawania sztorcem wobec schematów nosi nagrana wspólnie z Mt. Sims i Planningtrock elektroniczna opera Tomorrow In A Year, która jest chyba najbardziej spójną płytą w dyskografii duetu. Jednocześnie jest albumem najbardziej zignorowanym przez fanów, kochających się głównie w romantycznym i mrocznym wizerunku z maską w tle.
Kompozycyjny chaos jaki zagościł na stałe w twórczości The Knife wolę traktować jednak nie jako formę protestu, lecz jako podarowanie słuchaczowi otwartej formy (puzzli do samodzielnego składania). Wskazywać na to może fakt, że płyta Shaking The Habitual sygnowana została znakiem Creative Commons.

Wybierając więc ideę dzieła otwartego postanowiłem ułożyć sobie swój własny Shaking The Habitual pozbywając się bez sentymentów wszystkie ambientowe kompozycje. Rezultatem tego jest świetny, zadziorny i ekspresyjny album wypełniony siedmioma charakternymi kawałkami trwającymi łącznie 55 minut.  Album który uwalnia w słuchaczu zwierzę i popycha go w stronę straceńczego rytuału. Album pełen demonicznej mocy napędzanej frenetycznym plemiennym idm. Radykalna i pełna furii muzyka, której przesłanie trafia prosto w serce. Album wypełniony taką ilością surowej i antysystemowej energii, że spokojnie wystarczy na kolejne kilka lat wyczekiwania na nową płytę. Czy to jednak zbyt mało jak na wydumane potrzeby Olofa i Karin Dreijerów?

Ps. mój przepis na Shaking The Habitual wygląda tak:

1. A Tooth For An Eye
2. Full Of Fire
3. Without You My Life Would Be Boring
4. Raging Lung
5. Networking
6. Stay Out Here
7. Ready To Lose

Mógłbym stworzyć również ambientową wersją Shaking The Habitual, ale wolę poświęcić ten czas choćby na kolejne przesłuchanie The Haxan Cloak - Excavation.


THE KNIFE - Shaking The Habitual
Brille Records 2013