poniedziałek, 4 marca 2013

Trójpodział / Benjamin Damage - Heliosphere

W kulturze anglosaskiej młodzi chłopcy tuż po ukończeniu nauk, a chwilę przed podjęciem zawodowej pracy i przejściem w stan dorosłości odbywali podróże dookoła świata. Celem  tych wypraw, które stanowiły swoiste rites de passage było poznanie innych kultur, obyczajów i języka. Taka wiedza miała pobudzić wyobraźnię młodych wędrowców, poszerzyć horyzonty, a finalnie przeobrazić chłopca w mężczyznę.

Ten post jest kolejną odsłoną cyklu dokumentującego drogę Londyn - Berlin, jaką odbywa wielu młodych brytyjskich twórców muzyki elektronicznej, aby po przeniknięciu muzycznej aury europejskiej stolicy techno zrealizować swój twórczy potencjał i podobnie jak wspomniani podróżnicy stać się mężczyznami. 

Bohaterem tego epizodu jest nijaki Benjamin O'Shea znany bardziej jako Benjamin Damage, który po sukcesie ubiegłorocznej płyty They!Live nagranej wspólnie z Doc Daneeka postanowił osiąść w stolicy naszych zachodnich sąsiadów i właśnie tam kontynuować swą producencką działalność. 

Okładka Heliosphere świetnie sugeruje zawartość albumu. Mamy na niej trzy wcielenia "świeżego" berlińczyka. Pierwsze wcielenie to półprofil - mocne dynamiczne ujęcie, ze zdecydowanym i wnikliwym spojrzeniem autora. Drugie en face - rozmarzone, melancholijne z przymkniętymi powiekami. Wcielenie trzecie, odwrócone, zdystansowane.
Ten interesujący trójpodział odnosi się jednak nie tylko do okładki płyty, ale bezbłędnie oddaje jej muzyczne inspiracje. Na celowniku BD znalazło się (bez niespodzianki) brzmienie trzech najważniejszych na mapie świata miast, których wpływ w rozwój muzyki elektronicznej jest nieoceniony. Detroit, Berlin, Londyn.

Damage dozuje emocje sięgając kolejno po cytaty z motorycznego techno przypominającego echa "maszynowych" nagrań Jeffa Millsa, czy Joeya Beltrama. Następnie przywołuje tektoniczne, brutalne brzmienie rodem z berlińskiego Berghain będącego od kilku sezonów mekką fanów techno i świątynią inspiracji dla producentów elektroniki. Całą tą wybuchową mieszankę łagodzi melodyjną elegancją house i UK garage. 

Kompilacja tak zacnych wątków w rękach tak zdolnego i czującego ducha czasów producenta zaowocowała  parkietowym killerem, który przez niemal 50 minut buja i trzyma w napięciu zaskakując swoim świeżym, soczystym brzmieniem.

BENJAMIN DAMAGE -Heliosphere
50Weapons - 2013





czwartek, 21 lutego 2013

Ale cyrk! / Matmos - The Marriage Of True Minds

Matmos to jajcarze! Cudowne dzieci postmodernizmu przepełnione radością tworzenia kolorowych patchworków eksplorujących najróżniejsze nisze popkultury.
Eksperymenty medyczne, wojna secesyjna, charyzmatyczni pisarze, muzycy i filozofowie, kolorowi bohaterowie popkultury, podróże balonem, analogowe syntezatory, punk, no wave, muzyka dworska i marszowa, disco, filozofia gender, seksualność, Szekspir, Burrroughs, Wittgenstein... to tylko część inspiracji do których odwołują się w swej twórczości panowie Drew Daniel i Martin Schmidt. Zarówno ich  inspiracje, jak i muzyka  nie posiadają horyzontów, dlatego swoim  panopticum zainteresowań mogliby spokojnie obdarzyć wszystkie cyrki świata. Ta swoista ironia zarówno do muzyki, jak i tematów które eksplorują, stanowi kanwę ich kilkunastoletniej twórczości i objawia się przy okazji wydanego właśnie nowego albumu The Marriage Of True Minds. 
Jakkolwiek tytuł bezpośrednio odnosi się do pierwszego wersu 116-tego sonetu Szekspira o niezłomnej miłości, tak cały koncept albumu inspirowany jest telepatią i zjawiskami o charakterze parapsychologicznym. 

Pomimo lekkości i wdzięku z jakim duet realizuje swoje wyszukane pomysły, sama produkcja i realizacja nagrań stoi na bardzo wysokim i w pełni profesjonalnym poziomie. Dopracowane w każdym calu kompozycje, świetnie skrojone, najbardziej nawet egzotycznie brzmiące sample, udział żywych instrumentów, kreatywna współpraca z wokalistami sprawiają wrażenie dzieła przemyślanego i koherentnego, nawet pomimo szalejącego w nim eklektyzmu.

Płyta rozpoczyna się dość delikatnie od chilloutowego You w którym na kanwie deep housowego podkładu świetnie integruje się delikatne pianino i kapitalnej jakości sample przypominające echa samplodelicznych przygód z płyty A Chance To Cut Is A Chance To Cure (2001). Zresztą doskonałej jakości próbki z ich klarownym i dynamicznym brzmieniem od zawsze są charakterystycznym znakiem rozpoznawczym duetu z Baltimore.
Następny na płycie jest Very Large Green Triangles, w którym poznajemy głównego bohatera całej płyty czyli... trójkąt - idiofon znany też jako triangel, o którego posiadaniu marzył chyba każdy uczeń na lekcjach muzyki w szkole podstawowej. Ten wymieniony instrument, jest odtąd notorycznie przytaczany do końca albumu zarówno w formie muzycznej, jak i słownej. Pojawia się również w klipie jako wyimaginowana w trakcie eksperymentów z deprywacją sensoryczną figura, nacierająca na miasto.
W tym kawałku po raz pierwszy na tej płycie zostaje również przywołany inny z ulubionych instrumentów duetu - bandżo! I nie zna twórczości Matmos ten, kto powie, że bandżo pasuje do elektroniki jak kij do oka!



W trzecim na płycie Mental Radio zaczynają się dziać już prawdziwe jaja. Poczynając od subtelnych taktów mikroelektroniki, a przez południowoamerykańskie rytmy kontynuując, znajdujemy się nagle na pełnym zgiełku bazarze, wśród policyjnych syren i bliżej niezidentyfikowanych dźwięków miasta. 

Bycie tropicielem zawiłości matmosowych "słuchowisk" zdaje się być karkołomnym wyczynem, jednak idealnie wpisuje się w ich pełną figli surrealistyczną twórczość.

Tunnel z równie zwariowanym Dan'em Deacon'em na wokalu to energetyczna breakbeatowa petarda z alikwotowym growlingiem w tle, w dalekich skojarzeniach nabierająca podobieństwa do hitów Fatboy Slima, który jednak w tym porównaniu wypada przy Matmos niczym przeciętny wielbiciel Instagrama w ciemni fotograficznej. Czyli nomen omen blado

Finał albumu czyli E.S.P. wykonany z Pete'm Shelley'em liderem punkowego Buzzcocks to iście matmosowa kwintesencja humoru. 
Ostre heavy metalowe riffy, hałaśliwy zgiełk gitar zamieniający się pod koniec utworu w niewinną i sympatyczną melodyjkę  to doskonałe zwieńczenie tej szalonej płyty. 
No i czy tylko mnie wokal Shelley'a przypomina debilne skandowanie Patafianów z Monty Pythona? :)


Panowie Daniel i Schmidt mogą być dumni ze swojego najnowszego dzieła. Przypomnieli o sobie słuchaczom w najlepszym możliwym stylu, korzystając ze wszystkich najbardziej charakterystycznych motywów swojej bogatej twórczości. 
The Marriage Of True Minds to kapitalne połączenie eksperymentalnej elektroniki, z potencjałem muzyki klubowej. Surrealistyczny koncept zapewnia świetną zabawę w tropienie wpływów i inspiracji, zaś doskonale krystaliczne brzmienie zapewnia przejrzystość tej wizji. 
Śmiem twierdzić, że Matmos jeszcze nigdy nie brzmiał tak świeżo i przebojowo.

MATMOS - The Marriage Of True Minds
Thrill Jockey 2013

poniedziałek, 18 lutego 2013

Nowy rozdział / Nick Cave & The Bad Seeds - Push The Sky Away

Po pięciu latach oczekiwań powraca Nick Cave ze swoim flagowym The Bad Seeds. Push The Sky Away to już piętnasty tytuł legendarnej grupy, ale zdecydowanie nowy muzyczny rozdział w karierze.

Na przestrzeni minionych pięciu lat od wydania Dig Lazarus, Dig!!!  Cave zdecydowanie nie próżnował Skupił się m. in współpracy z Warrenem Ellisem przy pisaniu muzyki filmowej (m.in. The Road) i teatralnej (Faust), napisał książkę (Śmierć Bunny'ego Munro) oraz nagrał dwa ociekające rockową brutalnością albumy z pobocznym projektem Grinderman.

W macierzystym projekcie The Bad Seeds w tym czasie nastąpiły personalne przetasowania, które miały niebagatelne przełożenie na nagranie właśnie ukazującej się płyty Push The Sky Away.
W 2009 z zespołu odszedł wieloletni współkompozytor Mick Harvey, zaś na nagranie najnowszego albumu do składu powrócił Barry Adamson. I jak za działaniem czarodziejskiej różdżki z muzyki zniknął cały zadziorny charakter, surowość i nerwowy, rockowy pazur, na rzecz stylowej elegancji, kameralnej, intymnej atmosfery. 

Push The Sky Away to dziewięć wystylizowanych, delikatnych kompozycji ujętych w klamrę, jaką tworzą  urokliwy, otwierający album We No Who U R i tytułowy zamykający album, absolutnie magiczny Push The Sky Away. 

Na płycie pojawiają się niespotykane dotąd na płytach Cave'a pasaże syntezatorowych plam i subtelna elektronika, które nadają albumowi kontemplacyjny, ambientowo-filmowy nastrój. 
Na pierwszym planie zdecydowanie objawia się ilustracyjna narracja Warrena Ellisa (genialnego multiinstrumentalisy), znana  z jego świetnych, nastrojowych ścieżek dźwiękowych, a doskonała produkcja Nicka Launay'a tym razem pozwala odegrać zacną rolę ciszy i skupieniu. 
W melancholijnej atmosferze szkicowo zarysowują się kompozycje oparte jedynie na szczątkowych drganiach gitary i basu zawieszonych w rozmytych dźwiękach pianina Rhodesa, a gdzieniegdzie dopełnione wlewającymi się w kompozycję smykami.
Doskonale a chwilami wręcz jazzowo brzmi w tym zestawie perkusja; przestrzenna, oszczędna i precyzyjna zarazem.
Sam Cave również dostosował się do hipnotycznego nastroju muzyki. Nie wykrzykuje już głosem nawiedzonego kaznodziei natchnionych psalmów, w towarzystwie potężnych, hymnicznych kompozycji, ale wraz z cudownym damskimi chórkami uwodzi i hipnotyzuje swoimi przypowieściami.
Okazjonalnie pojawiają się momenty bardziej klasyczne wpasowujące się w bluesowo rockowe proweniencje i będące spoiwem ze starymi, klasycznymi momentami z twórczości zespołu. 
Finishing Jubilee Street, oraz Higgs Boson Blues to powrót do klasycznej formuły rockowej piosenki spod znaku Nick Cave & The Bad Seeds, w których album zyskuje najbardziej wyrazisty i zdecydowany charakter.

Nowa płyta Cave'a prawdopodobnie podzieli słuchaczy przyzwyczajonych do gromkiego i momentami brutalnego brzmienia poprzednich płyt na zawiedzionych stępionym temperamentem nowego rozdziału w twórczości zespołu, jak i na entuzjastów zachęconych ciepłem i skromnym pięknem tego albumu.

Ciekawostka: autorem psychodelicznego klipu do utworu We No Who U R jest  kontrowersyjny francuski reżyser  Gaspar Noe - m. in Nieodwracalne, Enter The Void.


NICK CAVE & THE BAD SEEDS - Push The Sky Away
Bad Seed Ltd. 2013

środa, 13 lutego 2013

Najlepsza okładka świata / Dawid Bowie - The Next Day

Niemal sto lat temu Kazimierz Malewicz wykonał jeden z najbardziej znaczących gestów w historii sztuki. Tym radykalnym gestem jest oczywiście Czarny kwadrat na białym tle; obraz, który zrewolucjonizował podejście do tworzenia sztuki i jej postrzegania.  
To jedno, niewinne (a w odczuciach wielu, również dziś naiwne) dzieło bezpowrotnie oderwało sztukę od rzeczywistości. Od przymusu narracji i przedstawiania.  Przerzucając jej  warstwę znaczeniową ze sfery interpretacji w intuicyjną sferę emocji i uczuć tożsamą dla bezpośredniej interakcji z dziełem sztuki.
"Czarnym kwadratem" Malewicz zamknął i podsumował całą dotychczasową historię malarstwa, otwierając tym samym sztukę na abstrakcję i dyktaturę kontekstu. Nieprawdopodobna odwaga i bezczelność tego gestu sprawiła, że nic już nie było takie same, a sztuka przeszła w wyższy niefiguratywny wymiar.

Teraz niemal wiek po tamtych wydarzeniach - kiedy z perspektywy czasu możemy spojrzeć jak "czarny kwadrat" był ważny dla stworzenia nowej wrażliwości w sztuce, kiedy możemy ocenić jak poszerzył zdolność pojmowania i interpretowania sztuki oraz gdy trzeźwą i zdystansowaną analizą możemy zrozumieć jaką otworzył furtkę do pauperyzacji sztuki i jak swoim bezprecedensowym otwarciem paradoksalnie ograniczył jej wizę rozwoju, zadając nieunikniony (wcześniej czy później) cios - David Bowie ikona muzyki XX wieku powtarza gest Malewicza w odniesieniu do swojej osoby i swojej twórczości.

Moja częsta skłonność do przesady i entuzjazmu nad radykalnymi gestami każe mi wykrzyczeć, że mam oto przed sobą najlepszą / najważniejszą okładkę płytową w historii muzyki. Okładkę, która przenosi swój użytkowy, pragmatyczny charakter w sferę sztuki (jakby to kiedyś można dodać "wysokiej")!

Teraz jest już jasne, że będę pisał o okładce, o bezkompromisowym geście Bowie'go, bezwstydnie widząc w nim echa "czarnego kwadratu". 
Nie czekając na muzykę (ta jako najbardziej oczekiwany powrót na scenę ostatnich lat ma ukazać się już w marcu tego roku) zostałem porażony intensywnością i mnogością znaczeń samego jej podania.


Heroes 1977
The Next Day 2013


Okładka The Next Day, długo oczekiwanej płyty Bowie'go przedstawia okładkę legendarnej płyty Heroes z 1977 - która jako jedna z wielu zapewniła mu nieśmiertelność w panteonie sław muzyki pop. Została ona nagrana w Berlinie we współpracy z takimi legendami jak Brian Eno, Robert Fripp czy Tony Visconti. 
Stara okładka została jednak w nowej wersji niemal w trzech czwartych zamaskowana białym kwadratem, na którym figuruje tytuł nowej płyty The Next Day. Stary tytuł  Heroes został symbolicznie przekreślony. Pozostało jedynie imię i nazwisko David Bowie - twórcy tej błyskotliwej metanarracji.

Za koncepcją okładki stoi wybitny brytyjski projektant graficzny Jonathan Barnbrook, który w świecie grafiki i projektowania może być tym, kim dla muzyki jest Dawid Bowie. Znany ze swojej prospołecznej i antykapitalistycznej postawy artysta już raz współpracował z Bowie'm projektując dla niego okładkę do płyty Heathen.
 
Okładka The Next Day jest w stanie powiedzieć o artyście, jego podejściu do sztuki i do życia więcej niż niejedna biografia czy piosenka. 
Jej znaczenie jest szerokie i otwarte, ale z pewnością jest próbą przewartościowania swoich dokonań.
Oto, bowiem (zdaje się mówić Bowie) nadchodzi nowy dzień, już nie jesteśmy herosami. Wróciliśmy do rzeczywistości. Jesteśmy ludźmi. Jesteśmy śmiertelni . Czas okazał się bezwzględny i straciliśmy wiarę w swą nieśmiertelność. Nie musimy już walczyć o wolność, wyzwaniem jest codzienność. Gdzie jesteśmy teraz?

Przesłonięcie białym kwadratem fotografii ikonicznego albumu, to również (poprzez zanegowanie) odwołanie się do określonego czasu, miejsca i okoliczności w jakich powstawał. To swoisty rodzaj recyklingu przepisującego i reinterpretującego na nowo wszystkie wartości jakie zawierał oryginał. Od okładki, przez treść piosenek, kontekst osobisty i społeczno - polityczny, a na muzyce i jej odbiorze kończąc.
To oryginalna i bezkompromisowa próba zdystansowania się do swojej legendy, symboliczne zejście na ziemię, powrót do normalności, ale również (podobnie jak u Malewicza) nowe otwarcie. Czysta karta.
W geście tym doszukiwałbym się również krytycznego spojrzenia na konsumpcyjny tryb życia. Krytyka wizerunku - symbolu i jego komercjalizacji jako znaku towarowego. Przekreślenie i przesłonięcie handlowej marki, zdystansowanie się od komercji, która jak nowotwór toczy mieszczańskie społeczeństwo.

Bowie okładką do The Next Day określił granicę nie do przelicytowania. To niezwykła rzecz tak skromnymi i prostymi środkami osiągnąć tak wiele, tak znaczących treści. Już choćby ta konstatacja daje prawo do uznania tej okładki za najlepszą w dziejach muzyki. Interpretacja i emocje związane z odkrywaniem ukrytych w niej sensów jest największą przyjemnością intelektualną na jaką natrafiłem w kategorii "opakowań produktów kultury", porównywalną jedynie z przyjemnością obcowania z plakatem artystycznym najwyższych lotów.
Istnieje oczywiście duże ryzyko, że moc okładki okaże się przytłaczająca dla samej muzyki zawartej na płycie. Nie przeczuwam (po przesłuchaniu pierwszego singla Where are we now) porównywalnej rewolucji, jak w przypadku okładki. Spodziewam się raczej podsumowania twórczości, kontemplacji, rozliczeń, pokory, resentymentów, wyznania grzechów, gorzkich rozczarowań, intymnych odniesień, co niestety zwiastuje (obym się mylił) muzyczną rutynę, utrzymanie status quo, brak muzycznych niespodzianek, konserwatyzm, nudę.
Nie ma jednak w tym nic złego i nie oczekuje, żeby Bowie poszedł za ciosem i zremiksował czy poddał dekonstrukcji swoje stare kawałki w podobny sposób, w jakim postąpił w stosunku do okładki Heroes.
Swoim gestem, godnym Malewicza zapewnił sobie nieśmiertelne poważanie dla świadomego i bezkompromisowego artysty, jakim pozostaje przez całą swą twórczość.

I nikt już nie ma prawa krzyknąć, że król jest nagi!




O kulisach powstania okładki możecie dowiedzieć się z pierwszej ręki (tutaj).





poniedziałek, 11 lutego 2013

We śnie / Grouper - The Man Who Died In His Boat


Słuchanie najnowszej płyty Grouper The Man Who Died In His Boat nierozerwalnie kojarzy mi się ze snem. Najmocniej zaś z jego najbardziej przykrą konsekwencją  - z budzeniem się i wstawaniem. Lutowa aura za oknem jak najbardziej sprzyja tym korelacjom. 


Pozbawione światła i powietrza piosenki Liz Harris niezmiernie trafnie oddają te niemal codzienne chwile walki jawy ze snem, kiedy to pozostając w porannym stuporze błądzimy pomiędzy irracjonalną narracją snu, a opieszale pojawiającymi się fragmentami rzeczywistości.


Muzyczne uniwersum The Man Who Died In His Boat to miejsce pełne fantasmagorii. Rozmyte, niewyraźne, ale uwodzące niczym syreni śpiew, który słodką obietnicą ciepła i bezpieczeństwa kusi zagubionych nieszczęśników.

W dźwiękowej materii tej płyty mamy właściwie tylko akustyczną gitarę i głos Harris, ale te proste środki wyrazu zostają zaczarowane w pajęczynę szumów i pogłosów tworząc duszny, oniryczny klimat. Odbijane echem dźwięki niczym widziadła w gabinecie luster multiplikują się i zniekształcają, gubiąc swój pierwotny kształt. Wokal Harris zanurzony w tej gęstej i mętnej materii zatraca swoje kontury i rozmywa się. Nikną słowa, zacierają się szczegóły, a głos zamienia się w wibrujący dron. 

Proporcje między słodyczą a grozą, realnością a imaginacją nasuwają silne skojarzenia z muzyczną współpracą Angelo Badalamentiego i Julee Cruise i z powodzeniem The Man Who Died In His Boat mogłaby stanowić alternatywną ścieżkę dźwiękową do Twin Peaks
Na płycie subtelnie pobrzmiewają  echa Cocteau Twins, ale przede wszystkim wychwycić można stylistyczną przynależność do opartej na altfolkowej inspiracji fali młodych indywidualistek amerykańskiej muzyki niezależnej do której należą m. in. Julia Holter czy Julianna Barwick.

Słuchanie The Man Who Died In His Boat ma w sobie coś perwersyjnego. Przytłacza swoim słodkim ciężarem i zatrzymuje słuchacza gdzieś pomiędzy światami, pozwalając śnić na jawie pozbawione kształtów widma. To swoisty muzyczny psychopompos, który jednocześnie wywołuje strach, ale daje też obietnicę rozkoszy. Po zaakceptowaniu reguł rządzących tymi muzycznymi zaświatami płyta wciąga i uzależnia.

GROUPER - The Man Who Died In His Boat
Kranky 2013 

środa, 30 stycznia 2013

Podwójne rozczarowanie / Darkstar - News From Nowhere + FaltyDL - Hardcourage


Nigdy nie byłem raczej wielkim fanem dubstepu, ale chętnie i uważnie obserwowałem ten gatunek, aby wyławiać z jego marginesów co bardziej smakowite kąski. Już kiedyś na łamach tego bloga wspominałem, że dubstep był dla mnie swoistym pomostem do odkrywania artystów, którzy eksplorowali poszczególne jego elementy do kreowania zupełnie nowych zjawisk w muzyce elektronicznej.
Na wspomnianych obrzeżach gatunku, za to w centrum mojego zainteresowania znalazły się również dwa projekty, które teraz, na początku 2013 ujawniają się z nowymi premierami. Chodzi o Darkstar News From Nowhere i FaltyDL Hardcourage


W przypadku Darkstar mamy klasyczny test drugiej płyty, kiedy to artysta potwierdza nadzieje, jakie wywołał jego debiut lub staje się ofiarą sukcesu, którego nie jest w stanie zdyskontować. Niestety w przypadku londyńskiego tria nowy album nie powtórzy momentami spektakularnego  North.

Członkowie Darkstar już od dawna zdradzali chęć nagrania bardziej popowego albumu (ale czy można nagrać bardziej popowy album niż North nie popadając w sztampę), czemu miała też służyć zmiana wytwórni z Hyperdub na bardziej egalitarny Warp. 
Jednak chyba nikt nie spodziewał się, że tak jak łatwo rozstali się z poprzednim wydawcą, tak równie beztrosko porzucą wszystkie walory swojego charakterystycznego brzmienia.

Na News From Nowhere nie usłyszymy zatem masywnego, dubowego brzmienia, który od początku North wibrował głęboko w trzewiach. Nie doświadczymy też żadnych kulminacji, zmian dynamiki czy u jakichkolwiek emocji. Prawdopodobne natomiast, że nie dotrwacie nawet do połowy albumu, bo wcześniej uśniecie z nudów. 
Szkicowe kompozycje drugiej płyty Darkstar toną w mieliźnie niezdecydowania i braku pomysłu na rozwinięcie. Ckliwość, która owszem i występowała w debiucie, ale była przystępnie i zgrabnie opakowana, teraz razi kiczem i nudą.
W kilku momentach robi się ciekawie za sprawą koślawej i nieco schizofrenicznej melodyki w Armonica bądź przez zbyt dosłowne cytowanie Animal Collective w Amplified Ease, czy You Dont Need a Weatherman.

Całościowo album News From Nowhere ma niestety potencjał płaczliwej litanii śpiewanej na smutnych spotkaniach w szkółce niedzielnej i wywołuje taki sam entuzjazm jak poranne roraty.




Drugą z wywołanych wyżej płyt jest Hardcourage amerykańskiego producenta Drew Lustmana nagrywającego od 2007 jako FaltyDL.
Mimo, że to kolejna płyta Amerykanina i mimo tego, że jakże poprawnie wypadł w teście drugiej płyty (You Stand Uncertian), to najnowszą produkcję podobnie jak  w przypadku Darkstar nie sposób uznać za udaną.
W przypadku  Hardcourage jej słabości znajduję raczej w rutynie niż braku doświadczenia.
Lustman bowiem mimo młodego wieku powtarza klasyczną już drogę typową dla weteranów elektroniki, którzy po nagraniu kilku świetnych albumów zapatrzeni w swoją dotychczasową twórczość tracą kontakt z rzeczywistością i z coraz mniejszą wrażliwością reagują na zmieniające się trendy.
Symptomatyczne w takim stanie jest okopanie się na swoich pozycjach i próby łapania się po omacku i bez przekonania wszystkiego co może utrzymać na powierzchni. To trudny moment dla artysty, który musi przedefiniować swoje priorytety i gusta, aby nadążyć za światem i nie wypaść przy tym śmiesznie. 
Taki jest właśnie Hardcourage. Nierówny, pełny stylistycznego miszmaszu, dłużący się, ze sztampowymi, irytującymi melodiami (Reassimilate), zawierający niepotrzebne zapychacze (For Karme, Kenny Rolls One) oraz obowiązkowo jakiś zaskakujący featuring (She Sleeps Ed Macfarlane z Friendly Fires)  i jedną, dwie prawdziwe perełki (Finally Some Shit, Uncea), które bądź to dają światełko nadziei (że producent może nagrać jeszcze coś naprawdę dobrego i zaskakującego), bądź światełko to gasząc (że nie jest świadomy tego co wartościowe).
Hardcourage nie wytrzymuje porównania z dwoma pierwszymi płytami FaltyDL. Nie posiada  przebojowości You Stand Uncertian oraz także nieokiełznanej energii debiutu Love Is Liability, odwołującej się do surowych miejskich klimatów jungle, UK garage,z drapieżnością typową dla IDM.




Mimo różnego spojrzenia obu recenzowanych projektów na współczesną muzykę klubową, na tym etapie kariery więcej ich niestety łączy niż dzieli.
Oba wyrosły z tego samego rdzenia fascynacji londyńskim undergroundem i oba w swej twórczości go interpretują na swoją modłę.
I FaltyDL i Darkstar nowe płyty wydali dla nowych większych wytwórni, co okazało się dla obu niekorzystne z punktu widzenia artystycznego. 
Oba również swoimi nowymi produkcjami nie powtórzyły sukcesu poprzednich ponosząc porażkę, choć w przypadku Darkstar można mówić chyba nawet o klęsce.
Czy to chwilowa słabość czy trwała tendencja, pokaże czas, wszakże muzyka elektroniczna i klubowa znalazła się teraz w okresie przejściowym przewartościowując swoje priorytety i zainteresowania. Do lamusa bowiem przechodzą gatunki lansowane przez ostatnie kilka sezonów, za to nieśmiało pojawiają się nowe tendencje. Na razie scena została rozbita na wielość mikro trendów i co mniej elastycznym artystom może być ciężko utrafić w gusta bądź zaproponować nową wizję.

DARKSTAR - News From Nowhere
Warp 2013

FALTYDL - Hardcourage
Ninja Tune 2013

wtorek, 29 stycznia 2013

Toro Y Moi - Anything In Return

 

Chazwick Bundick zdążył przyzwyczaić słuchaczy do hiperaktywności w nagrywaniu i publikowaniu swoich avant popowych produkcji. Kilka epek i albumów w przeciągu czterech zaledwie lat mogłoby świadczyć o niezwykłej płodności amerykańskiego producenta, gdyby nie ich dyskusyjna jakość.
Toro Y Moi wyznając zasadę "ważne żeby o tobie mówili, nie ważne jak" nie daje o sobie zapomnieć i jako bohater hajpowanych muzycznych portali, podrzuca z niesłabnącą regularnością coraz to nowe realizacje. 
Jak to jednak zwykle bywa (a u Budnicka jest aż nadto widoczne) ilość rzadko przechodzi w jakość.
Jednak pomijając na chwilę kontrowersje jakie niesie ze sobą muzyczna aktywność Toro Y Moi, to trzeba przyznać że w stosunkowo krótkim czasie stał się on osobną i rozpoznawalną kategorią na scenie klubowej i niezależnej.
To głównie do opisania jego twórczości, ukuto i spopularyzowano barwny termin chillwave, czyli vintage pop zanurzony w typowych dla klubowej elektroniki aranżacjach, nagrywany w formie lekkich, letnich, przyjemnych piosenek osadzonych w chilloutowym nastroju.
  
Tak często jak komentowane są muzyczne poczynania Amerykanina, tak często pojawiają się (skądinąd słuszne) zarzuty o niechlujność, pośpiech i kiepską jakość jego nagrań. Niedbała  produkcja, przeciętne "przeboje" i niedopracowane występy na żywo nie wpłynęły paradoksalnie na brak zainteresowania twórczością Toro Y Moi; a wylansowany dotąd na wyrost artysta, którego najlepsze momenty dyskografii nie utworzyłyby jednego dobrego albumu, w niektórych kręgach zaczął być postrzegany nawet jako muzyczny kanon hipsterskiego pokolenia.

Te mocno ambiwalentne oceny poczynań artysty i kontrowersje wokół jakości jego muzyki, nie zniechęciły na szczęście samego artysty do dalszych prób kontynuowania i rozwijania swej muzycznej koncepcji.

Z pewną nieufnością i nadszarpniętym zaufaniem podchodziłem do jego najnowszej płyty. Na szczęście niepotrzebnie, bo Anything In Return jest dowodem świadczącym o dojrzewaniu autora i jego muzyki.
Godna podziwu konsekwencja Budnicka zaowocowała tym, że zaczyna on wreszcie spełniać wymagania na solidny, przebojowy, a zarazem nieszablonowy pop.

Tegoroczny album jest bez wątpienia najlepszym w krótkiej, choć intensywnej karierze producenta. Wreszcie też w produkcje Toro Y Moi wkradło się więcej staranności. Już przy pierwszym odsłuchaniu dostrzec można większą niż dotychczas dbałość o detale, a także o poprawę selektywności brzmienia. Dobre aranżacje i melodie, dla których szeroką kanwą są echa ejtisowego amerykańskiego soulu, disco i house nadają całości mocno przebojowy potencjał. 
Anything In Return to trzynaście leniwych, mocno wpadających w ucho piosenek, które coraz bardziej przypominają mi wymuskany i stylowy pop Sama Prekopa.  
Co prawda gdzieniegdzie jeszcze wdziera się w nagrania  Budnicka produkcyjny chaos, ale jeśli chodzi o lekkość i nieskrępowaną elegancję piosenek, to Anything in Return może spokojnie korespondować z prostotą i dżentelmeńskim czarem chicagowskiego avant popowego The Sea And The Cake.


TORO Y MOI - Anything In Return
Carpark Records 2013