Chazwick Bundick zdążył przyzwyczaić słuchaczy do hiperaktywności w nagrywaniu i publikowaniu
swoich avant popowych produkcji. Kilka epek i albumów w przeciągu czterech zaledwie lat mogłoby świadczyć o niezwykłej płodności amerykańskiego producenta, gdyby nie ich dyskusyjna jakość.
Toro
Y Moi
wyznając zasadę "ważne żeby o tobie mówili, nie ważne jak" nie daje o
sobie zapomnieć i jako bohater hajpowanych muzycznych portali,
podrzuca z niesłabnącą regularnością coraz to nowe realizacje.
Jak
to jednak zwykle bywa (a u Budnicka jest aż nadto widoczne) ilość rzadko przechodzi w
jakość.
Jednak pomijając na chwilę kontrowersje jakie niesie ze sobą muzyczna aktywność Toro Y Moi, to trzeba przyznać że w stosunkowo krótkim czasie stał się on osobną i rozpoznawalną kategorią na scenie klubowej i niezależnej.
To
głównie
do opisania jego twórczości, ukuto i spopularyzowano barwny termin
chillwave, czyli vintage pop zanurzony w typowych dla klubowej elektroniki aranżacjach, nagrywany w formie lekkich, letnich, przyjemnych piosenek osadzonych w chilloutowym nastroju.
Tak często jak komentowane są muzyczne poczynania Amerykanina, tak często pojawiają się (skądinąd słuszne) zarzuty o niechlujność, pośpiech i kiepską jakość jego nagrań. Niedbała produkcja, przeciętne "przeboje" i niedopracowane występy na żywo nie wpłynęły paradoksalnie na brak zainteresowania twórczością Toro Y Moi; a wylansowany dotąd na wyrost artysta, którego najlepsze momenty dyskografii nie utworzyłyby jednego dobrego albumu, w niektórych kręgach zaczął być postrzegany nawet jako muzyczny kanon hipsterskiego pokolenia.
Tak często jak komentowane są muzyczne poczynania Amerykanina, tak często pojawiają się (skądinąd słuszne) zarzuty o niechlujność, pośpiech i kiepską jakość jego nagrań. Niedbała produkcja, przeciętne "przeboje" i niedopracowane występy na żywo nie wpłynęły paradoksalnie na brak zainteresowania twórczością Toro Y Moi; a wylansowany dotąd na wyrost artysta, którego najlepsze momenty dyskografii nie utworzyłyby jednego dobrego albumu, w niektórych kręgach zaczął być postrzegany nawet jako muzyczny kanon hipsterskiego pokolenia.
Te mocno ambiwalentne oceny poczynań artysty i kontrowersje wokół jakości jego muzyki, nie
zniechęciły na szczęście samego
artysty do dalszych prób kontynuowania i rozwijania swej muzycznej koncepcji.
Z pewną nieufnością i nadszarpniętym zaufaniem podchodziłem do jego najnowszej płyty. Na szczęście niepotrzebnie, bo Anything
In Return jest dowodem świadczącym o dojrzewaniu autora i jego muzyki.
Godna podziwu konsekwencja Budnicka zaowocowała tym, że zaczyna on wreszcie spełniać
wymagania na solidny, przebojowy, a zarazem nieszablonowy pop.
Tegoroczny album jest bez wątpienia najlepszym w krótkiej, choć intensywnej karierze producenta. Wreszcie też w produkcje Toro Y Moi wkradło się więcej staranności. Już przy pierwszym odsłuchaniu dostrzec można większą niż dotychczas dbałość o detale, a także o poprawę selektywności brzmienia. Dobre aranżacje i melodie, dla których szeroką kanwą są echa ejtisowego amerykańskiego soulu, disco i house nadają całości mocno przebojowy potencjał.
Anything In Return to trzynaście leniwych, mocno wpadających w ucho piosenek, które coraz bardziej przypominają mi wymuskany i stylowy pop Sama Prekopa.
Co prawda gdzieniegdzie jeszcze wdziera się w nagrania Budnicka produkcyjny chaos, ale jeśli chodzi o lekkość i nieskrępowaną elegancję piosenek, to Anything in Return może spokojnie korespondować z prostotą i dżentelmeńskim czarem chicagowskiego avant popowego The Sea And The Cake.
TORO Y MOI - Anything In Return
Carpark Records 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz