Alchemiczny proces cyzelowania psychoaktywnych częstotliwości niesie ze sobą czar romantycznej utopi. Skupienie wokół rozciągniętego, statycznego dźwięku, i mozolne dostrajanie najbardziej ujmującego brzmienia, które w minimalistycznym geście odda całe spektrum namiętności, ocierając się przy tym o sacrum, musi być natchnione mocną potrzebą poszukiwania muzycznego absolutu. Jest w tym coś paradoksalnego, że ascetyczne kompozycje mogą zawierać tak emocjonalny ładunek. O tym, że drone music może być niezwykle lirycznym przeżyciem mogliśmy przekonać się słuchając choćby tegorocznego albumu Cétieu "Ceiling Stories". Podobnych przeżyć dostarcza nam debiutancki album projektu Anjou.
Jego autorami są Robert Donne i Mark Nelson tworzący w latach 90tych dwie trzecie składu ambientowej grupy Labradford. Skład Anjou zamyka perkusista Steven Hess współpracujący m.in. z Fenneszem, oraz z Nelsonem przy jego flagowym projekcie Pan American.
Chodź tempo narracji jest tu powolne i majestatyczne to struktura kompozycji nie celebruje ascezy. Utwory skonstruowane są z wielu nakładających się faktur dźwiękowych, wśród których średniotonowy dron stanowi rdzeń. Oblepiają go kolejne warstwy szumów, siatki elektronicznych zakłóceń, oraz zamglone zarysy melodii. Całości dopełniają żywe instrumenty: modyfikowana gitara, bas i najbardziej wyróżniająca się z tła perkusja, która jeśli nie szemrze to wybija prosty, hipnotyczny rytm. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że figuruje na tym albumie niejako na doczepkę. Jej aranżacje nie wnoszą nic do dramaturgi, rozbijając atmosferę skupienia i kontemplacji, banalizując nieco efekt końcowy nagrania.
"Anjou" nasycone jest intymnością i namiętnością, a autorzy nie mają ambicji uczynienia z tego materiału dzieła majestatycznego. Ekspresja tria kończy się tam gdzie Tim Hecker dopiero stawia fundament swoich sonicznych katedr, ocierając się później o pompatyczną egzaltację. Bardziej czytelną inspiracją jest tu powściągliwość klasycznych ambientowych dzieł Briana Eno. Skromność i oszczędność muzycznych gestów jest zresztą tym co zawsze wyróżniało nagrania zarówno Labradford, jak i Pan American.
Jak blisko dźwiękowego absolutu jest zatem dzieło tria Nelson - Donne - Hess. Wydaje się, że im bardziej oszczędne aranżacje, a narracja statyczna tym nastrój albumu gęstnieje, wzmagając silniejsze emocje słuchacza. Doskonałym doświadczeniem jest słuchanie "Anjou" jako saoundtracku do zasypiania. Granica miedzy jawą a snem staje się jeszcze bardziej płynna a odróżnienie rzeczywistości od projekcji niemożliwe, kuszące i smakowite.
ANJOU - "Anjou"
2014, Kranky
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz