Lamentacje, ewokacje medytacje. Tymi trzema słowami streścić można
cały album Briana Williamsa, który zasłynął głównie z tego, że w poszukiwaniu najczarniejszych i
najmroczniejszych soundscape'ów zstąpił do piekieł, aby nagrywać
odgłosy leniwych ruchów płyt tektonicznych.
Tym razem do nagrania swojego "najbardziej popowego" albumu
Lustmord zaprosił znakomitych gości, którym przez kilkadziesiąt minut
kazał niemiłosiernie wyć, prawdopodobnie w nadziei, że zapewni to słuchaczowi prawdziwie narkotyczny lub medytacyjny odlot.
Do nagrania The Word As Power zaprosił Ain'e Skinnes Olsen, Jarboe (ex Swans), Maynard'a Jamesa Keenan'a (Tool) i Soriah, którzy wokalnymi lamentacjami i alikwotami ewokują ciemne moce. Sam Lustmord akompaniuje swoim gościom (rzecz oczywista), mrocznym, niskim dronem. Jeśli nie zacieszyliście do pierwszych dwóch lamentacji z albumu The Word is Power, to naprawdę nie musicie słuchać go dalej. W następnych utworach koncepcja i wykonanie pozostaje niezmienione. Album okazuje się bardzo przystępną propozycją w dyskografii Williamsa, momentami przypomina Dead Can Dance, lub muzykę księżycową Coila. Posiada lekko romantyczny posmak grozy, w którym pobrzmiewa dosadna nuta kiczu. Może zrobić to wrażenie jedynie na rozemocjonowanych gimnazjalistach.
Mimo skłonności do dark ambientowych klimatów w przypadku The Word As Power nie warto dać się nabrać, na ambicje tworzenia donośnego dzieła, gdy okazuje się ono po prostu trywialne.
Do nagrania The Word As Power zaprosił Ain'e Skinnes Olsen, Jarboe (ex Swans), Maynard'a Jamesa Keenan'a (Tool) i Soriah, którzy wokalnymi lamentacjami i alikwotami ewokują ciemne moce. Sam Lustmord akompaniuje swoim gościom (rzecz oczywista), mrocznym, niskim dronem. Jeśli nie zacieszyliście do pierwszych dwóch lamentacji z albumu The Word is Power, to naprawdę nie musicie słuchać go dalej. W następnych utworach koncepcja i wykonanie pozostaje niezmienione. Album okazuje się bardzo przystępną propozycją w dyskografii Williamsa, momentami przypomina Dead Can Dance, lub muzykę księżycową Coila. Posiada lekko romantyczny posmak grozy, w którym pobrzmiewa dosadna nuta kiczu. Może zrobić to wrażenie jedynie na rozemocjonowanych gimnazjalistach.
Mimo skłonności do dark ambientowych klimatów w przypadku The Word As Power nie warto dać się nabrać, na ambicje tworzenia donośnego dzieła, gdy okazuje się ono po prostu trywialne.
MYKKI BLANCO - Betty Rubble: The Initiation / UNO 2013
Poeta, transseksualista, raper, artysta, showman, animator nowojorskiej sceny queer rap - Mykki Blanco. To niewątpliwie
dla wielu postać kontrowersyjna i osobliwa, a kwestie queerowego coming out'u, które wznosi na rapowym fundamencie przyprawiają o ból głowy nie jednego konserwatywnego
fana gatunku.
Betty Rubble: The Initiation jest podpisana jako epka, ale te 30 minut
to imponująca esencja najbardziej progresywnych obszarów egzystujących
na styku tanecznej elektroniki i futurystycznego hip hopu. Za kapitalnie wyprodukowanymi
dla Mykkiego podkładami stoją młodzi, gniewni, bezkompromisowi
Matrixxman, Sinden, Supreme Cuts, którzy swobodnie poruszają się w modnych estetykach trap, electro, abstract hip hop, czy bass
music. Taka selekcja w połączeniu ze scenicznym show i całą
transgenderową otoczką to gwarancja obcowania z prawdziwą tykającą bombą. Potwierdził to niezwykle charyzmatyczny występ na tegorocznym Offie, który przerósł wyobrażenie nawet tak otwartej festiwalowej publiczności.
ZOMBY - With Love / 4AD 2013
Intryguje i irytuje. Nie wątpliwie udało mu się wykształcić
własną estetykę, jednak jej unikalność i ascetyczność na tyle
ogranicza możliwości rozwoju, że wchodzenie w nią po raz
kolejny wiązało się z dużym ryzykiem.
Tym razem Zomby poszukuje miejsca
dla swej tajemniczej i mrocznej muzycznej osobowości
przedzierając się przez całą historię połamanych bitów brytyjskiego
undergroundu. Old school, jungle, rave, 2step, drum'n'bass, dubstep - wszystkie te style zostały zacytowane, a nawet hiperrealistycznie
przeniesione na With Love. Zomby nie sili się jednak o odnalezienia dla nich nowych
kontekstów; brzmią one jak żywcem wyjęte z lat kiedy święciły swe największe
tryumfy.
Dokładnie dwie dekady temu bawiłem się na pierwszych junglowych imprezach w Łodzi, a brzmieniami takimi karmili mnie pierwsi łódzcy (Polscy?) ambasadorzy gatunku. Pecetowe produkcje Amnesii, czy Base Clubu na lokalnym gruncie szybko zyskały status kultowy jednak muzyka nagrywana na Fast Trackerze bardzo szybko obnażyła swoje ograniczenia brzmieniowe i kompozycyjne. A właśnie takim topornym i tanim brzmieniom chętnie hołduje Zomby, który zupełnie odtwórczo i bezrefleksyjnie zabiera nas do happy hardcoreowego skansenu. Odtworzone przez niego brzmienia ekstazowej rewolucji bardziej zwracają uwagę na siermiężność tamtego gatunku niż zachęcają do przyjrzenia się mu z nostalgią, czy fascynacją.
Na With Love Brytyjczyk utrzymuje formułę muzycznego szkicu, jednak z coraz mniejszą starannością pilnując porządku na płycie. Jawi się ona przez to jak porozrzucane puzzle, które niekoniecznie do siebie pasują. Zomby namiętnie korzysta ze sprawdzonej i osłuchanej na Dedications palety brzmień, dlatego With Love można traktować jedynie jako sesyjne odpadki. Nie brak tej płycie kapitalnych motywów, jednak giną one w chaotycznej konstrukcji całego albumu. Jeśli zatem Dedications było majstersztykiem Zombyego, to With Love jest jedynie czkawką po nim. Kolejny album podany w takiej formie i estetyce może już wywołać silne torsje i totalne zobojętnienie.
Dokładnie dwie dekady temu bawiłem się na pierwszych junglowych imprezach w Łodzi, a brzmieniami takimi karmili mnie pierwsi łódzcy (Polscy?) ambasadorzy gatunku. Pecetowe produkcje Amnesii, czy Base Clubu na lokalnym gruncie szybko zyskały status kultowy jednak muzyka nagrywana na Fast Trackerze bardzo szybko obnażyła swoje ograniczenia brzmieniowe i kompozycyjne. A właśnie takim topornym i tanim brzmieniom chętnie hołduje Zomby, który zupełnie odtwórczo i bezrefleksyjnie zabiera nas do happy hardcoreowego skansenu. Odtworzone przez niego brzmienia ekstazowej rewolucji bardziej zwracają uwagę na siermiężność tamtego gatunku niż zachęcają do przyjrzenia się mu z nostalgią, czy fascynacją.
Na With Love Brytyjczyk utrzymuje formułę muzycznego szkicu, jednak z coraz mniejszą starannością pilnując porządku na płycie. Jawi się ona przez to jak porozrzucane puzzle, które niekoniecznie do siebie pasują. Zomby namiętnie korzysta ze sprawdzonej i osłuchanej na Dedications palety brzmień, dlatego With Love można traktować jedynie jako sesyjne odpadki. Nie brak tej płycie kapitalnych motywów, jednak giną one w chaotycznej konstrukcji całego albumu. Jeśli zatem Dedications było majstersztykiem Zombyego, to With Love jest jedynie czkawką po nim. Kolejny album podany w takiej formie i estetyce może już wywołać silne torsje i totalne zobojętnienie.
TRICKY - False Idols / !K7
Nieoczekiwany powrót do formy. Wciąż zastanawiam się ilu słuchaczy pozostaje wiernymi fanami Trickiego na przestrzeni 23 lat jego
kariery. Ja już dawno postawiłem kreskę na nim w przeświadczeniu, że nie odnajdzie on
więcej drogi do mojego serca w swojej marihuanowej jeździe. Szczerze powiedziawszy
straciłem zainteresowanie tym artystą po genialnym i moim ulubionym Pre- Millenium
Tenssion (1996), przy którym nawet nie najgorszy Angels With Dirty Faces (1998) nie stał się choćby namiastką muzycznej uczty
"przedmillenijnego napięcia". Im więcej gitar i niekontrolowanego chaosu w nagraniach ojca
chrzestnego trip hopu tym moje drogi z nim co raz bardziej się
rozchodziły. Ostatnich płyt Brytyjczyka przesłuchałem
dopiero przy okazji premiery False Idols do, której również podchodziłem
pełen obaw.
Na tle kompletnego nieudanego okresu
od Blowback (2001) do Mixed Race (2010) tegoroczny album False Idols staje się dla Tricky'ego
drugą szansa i całkiem udanym powrotem z zaświatów.
Melodyjność, przebojowość, harmonia, to elementy, których wielce
brakowało na ostatnich wydawnictwach Tricky'ego. Na False Idols
znajdziemy je wszystkie. Dodatkową zaletą albumu jest
umiejętność wyszukiwania doskonałych wokalistów, którzy mimo wzlotów i upadków samego Tricky'ego zawsze byli wartością dodaną jego produkcji. Czuć, że Tricky szuka głosów zbliżonych do głosu Martiny Topley Bird, która towarzyszyła bristolczykowi w nagrywaniu pierwszych (najlepszych) albumów. Zarówno w klimacie kompozycji jak i wokalizach (głównie żeńskich)
Nneki, Fifi Rong, Franceski Belmonte słychać echa i nawiązania do mrocznej atmosfery
dwóch pierwszych solowych płyt Thaws'a.
Chyba jednak niewielu słuchaczy Trickye'go spodziewało się, że stary mistrz odnajdzie talent do komponowania, tak chwytliwych i niepokojących motywów jak w złotych latach panowania trip hopu.
W mojej prywatnej drabince płyt Trick'yego jego nowy album ustawiłbym nieco wyżej od niezłych Angels with Dirty Faces i Juxtapose (1999), ale już zdecydowanie za genialnymi i profetycznymi Maxinquaye (1995) i Pre Millenium Tension.
W mojej prywatnej drabince płyt Trick'yego jego nowy album ustawiłbym nieco wyżej od niezłych Angels with Dirty Faces i Juxtapose (1999), ale już zdecydowanie za genialnymi i profetycznymi Maxinquaye (1995) i Pre Millenium Tension.
Bartoszu odnośnie Lustmorda powinno Briana Williamsa :-) Poza tym warto było wniknąć w poszczególne nazwy utworów, żeby stwierdzić, że to dzieło, to nie żarty. Jest tam mnóstwo odniesień do demonologii i Biblii. Ja słuchając tej płyty za każdym razem mam gęsią skórkę.pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJa przez chwilę też miałem. Dziękuję za czujność.
OdpowiedzUsuńps. to chyba jest tak, że jak chcesz się wkręcić w ten klimat to Ci się to uda. Moje pierwsze odsłuchanie które odbyło się w warunkach sprzyjających nastrojowi płyty faktycznie wywołało dreszcz, ale już w warunkach neutralnych zmiażdżyła mnie monstrualna nuda ziejąca z tego albumu. Dlatego też zamiast na nastroju skupiłem się głównie na muzyce.
OdpowiedzUsuń