poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Męskie granie / John Lake "Strange Gods"

Kolejny "estetyczny awanturnik" (tym określeniem posłużył się Wojtek Kucharczyk w rozmowie publikowanej na łamach 1/u/1/o) ze stajni Mik Musik.!. wytacza najtęższe działa. "Strange Gods" Johna Lake'a z subtelnością tarana wbija się w świadomość słuchacza, nokautując go swą masywnością i charyzmą.

Nie szczególnie ekscytuje mnie objazdowy cy(r)kl "Męskie Granie", mimo że słuchanie niektórych z występujących tam artystów nie przynosi ujmy fanom niezalu. Podejrzana może wydawać się jedynie mocno zgenderyzowana nazwa tego przedsięwzięcia. Bo czym że jest ów przymiotnik "męskie" w tytule tego wędrownego festiwalu? Czy to muzyka dla mężczyzn czy, wykonywana jedynie przez mężczyzn? A może słuchając jej poczuje się bardziej męsko? Jeśli oprzeć retorykę na seksistowskich konotacjach jakie wywołuje nazwa festiwalu, to repertuar imprezy zupełnie nie ima się stereotypowi "męskości". Ot hipsterskie, dziewczyńskie granie, powiedziałby "prawdziwy mężczyzna". Co innego gdyby w lineupie pojawił się, dajmy na to, taki John Lake - chłop na schwał. Przecież ten to dopiero potrafi przywalić jak mało kto.

Podtrzymując jeszcze przez chwilę ten nieco ironiczny ton wprowadzenia, można by zacytować kultowe już słowa byłego premiera, będące wskazówkami do identyfikacji "prawdziwego mężczyzny", którego jakoby można rozpoznać... "po tym jak kończy". A John Lake kończy z przytupem i fajerkami. Zaczyna, zresztą też. Jego elektroniczna maszyneria właściwie, bez wytchnienia tryska testosteronem, który mógłby wprawić w zakłopotanie "prawdziwych mężczyzn" (kimkolwiek by nie byli) z "Męskiego Grania".

John Lake, to nie kto inny, jak Łukasz Dziedzic, aka Lugozi. Dwa tygodnie temu dał ponoć (opieram się bowiem na opinii zaufanych świadków) znakomity koncert na festiwalu Tauron Nowa Muzyka. No cóż, teren kopalni węgla jest właściwym miejscem, do odróżnienia chłopców od mężczyzn. Z pewnością jest jednak najodpowiedniejszym miejscem do prezentacji brzmieniowej muskulatury i brutalnego, industrialnego przepychu muzyki Jana Jezioro. Porzućmy, zatem w tym miejscu ironię i zajmijmy się premierowym materiałem bohatera wpisu.

Skoro zgłosiłem już swoją nieobecność na Nowej Muzyce, na osłodę pozostała mi najnowsza płyta Dziedzica, wydana przez Mik.Musik.!. Daje ona namiastkę tego jak ten materiał mógł wybrzmieć w warunkach koncertowych. Prosta, komunikatywna narracja, masywność dźwięku, kostropatość brzmienia, brak ozdobników i mroczny, zadziorny nastrój. Owszem, to też mogłaby być charakterystyka prawdziwego mężczyzny. A jednak, jak mniemam to dość wierna interpretacja "Strange Gods". Siła, determinacja  i bezkompromisowość jaka towarzyszy muzyce cieszynianina sprawia wrażenie napędzania jakimś pierwotnym instynktem, manifestowanym tu choćby transowością i jej motoryką. Lake wie gdzie dołożyć stopę i gdzie ująć tła, aby rozbujać tak gęsty materiał w parkietowy dance macabre.

"Strange Gods" jest rozwinięciem brzmieniowej koncepcji z epki "Carcosa", napakowanej zadziornymi, industrialnymi fakturami i rozedrganą, przysadzistą rytmiką. Ta ostatnia na najnowszym wydawnictwie, została nieco pozbawiona ciężaru. Suma chrobotów, oraz skrzących cyfrowych i analogowych hałasów kumuluje się tutaj niczym burzowe chmury, przed nieuchronną nawałnicą. Upakowana i uwięziona we władaniu kompresorów, prasujących rozbuchane brzmienie w gęste dźwiękowe bryły. Jest to jednak proces kontrolowany masteringiem, kolejnego awanturnika z Mika Pawła Kulczyńskiego, autora zjawiskowego "Visionaries & Vagabonds". Ze zduszonych brzmieniowych mas"Strange Gods", uwalniane są jedynie pojedyncze ślady, drażniące wysokimi tonami ucho słuchacza. Cały, zaś ciężar dźwięków, gęstość faktur i intensywność narracji unosi, delikatna (jak na możliwości Mik.Musik.!.) rytmika. Pompuje ona orzeźwiające powietrze w duszne i wrzące hałasem czeluści kompozycji.

Lake funduje słuchaczom prawdziwy elektroniczny dreszczowiec, który z impetem zaraża całe ciało słuchacza, wprowadzając je w deliryczną wibrację. W odsłuch "Strange Gods" zaangażowane są zarówno wystawione na pierwszy kontakt uszy, jak i próbujący okiełznać narrację i uporządkować bodźce mózg, a także, zaklęte pulsacją serce, podchodzący do gardła żołądek i tężejące instynktownie mięśnie.

Recepcja "Strange Gods" wywołuje ten rodzaj emocji, z jakim mamy do czynienia kontemplując perły architektury modernistycznej. Nasze wrażenia podyktowane są zachwytem nad monumentalnością, bryłą, kompozycją, lecz przede wszystkim efektem jaki wywołuje bezpardonowe i bezkompromisowe wdarcie się w otaczającą bezpieczną, lub bezpłciową estetykę. To mocne przeżycie nieskażone fabularyzacją, nie wytrącające z transu zbędną kunsztownością, pozbawione zabaw formą i odporne na swobodną kontekstualizację.

JOHN LAKE - "Strange Gods"
2015, Mik.Musik.!.

Ewolucje i kontemplacje / FOQL - "Hypatia"

Wydana niespełna pół roku temu kaseta "Black Market Goods", Justyny Banaszczyk, producentki tworzącej pod nazwą FOQL, wprowadziła wiele zamieszania na scenie rodzimego techno, oraz spotkała się z pochlebnymi opiniami recenzentów. Jej najnowsza produkcja "Hypatia", przygotowana dla holenderskiego labelu Enfante Terrible/Gooiland Elektro, niesie ze sobą słyszalne zmiany, będące próbą wzbogacania i doskonalenia języka muzycznej ekspresji.

Patronem tej cztero-utworowej epki jest tytułowa Hypatia z Aleksandrii, "męczennica nauki", filozofka, matematyczka, kobieta wyemancypowana, brutalnie zgładzona przez popleczników skłóconego z nią biskupa Cyryla, późniejszego świętego. "Od początku miałam zamysł opowiedzenia historii, a do nagrania płyty zainspirowała mnie książka Stephen'a Greenblatt'a "Zwrot" ("Swerve")... Hypatia zaś to postać fascynująca - kobieta naukowiec w tak zamierzchłych czasach jest dla mnie symbolem kruchości naszej pamięci o tym czym już bywała cywilizacja i jak łatwo można cywilizację zniszczyć, popadając w religijny czy ideowy ekstremizm. Nie zapominajmy że Hypatia za włosy została wyciągnięta z Biblioteki Aleksandryjskiej przez fanatycznych Chrześcijan mocno podjudzanych przez Cyryla, który nota bene uważany jest obecnie za jednego z "Ojców Kościoła". Chciałabym tutaj zaznaczyć, że nie było moim celem krytykowanie Chrześcijan ... to by było za proste ... " - tłumaczy swoją inspirację Justyna. Tak barwny kontekst musiał wpłynąć bezpośrednio na samą muzykę.

"Hypatia" jest poszerzeniem spektrum umiejętności producenckich artystki. Mamy na niej do czynienia z materiałem który, w porównaniu z poprzednimi nagraniami Justyny został wzbogacony o bardziej wyrafinowane aranżacje i złożone kompozycje, zyskując również większą selektywność. Zmienił się zatem również sam nastrój muzyki FOQL, w której brutalność ustąpiła pod fluidem zmysłowości i melancholii. Na zmianę zadziornego dotąd charakteru muzyki Banaszczyk z pewnością wpływ miała decyzja o oparciu kompozycji na ambientowych strukturach. Rozciągnięte przepastne zewy snują mroczną osnowę opowieści czyniąc z "Hypatii" swoisty techno poemat. Na jego poetyckość wpływa również melodyjność nagrań, a także kunsztowne inkrustacje kompozycji, najczęściej występujące pod postacią połyskujących girland dzwoneczków kreujących oniryczną aurę nagrań. Ambientowe przestrzenie i nastrojowe aranże, pochłaniają elementy rytmiczne, a industrialny chłód ewoluuje w kontemplacyjny pejzaż.

Nadal jednak Justyna pozostaje wierna fascynacji techno z lat 90tych, zwłaszcza tego rodem z Detroit. Masywne struktury, brudne, metaliczne tłoki, pompujące z regularnością maszyn rytm o transowym pulsie 4/4, są fantazyjnie rozbijane gęsto rozplanowanymi snare'ami ("Cyryl"). Gmatwają one rytmikę kompozycji, jednocześnie dynamizując ją i wprowadzając element nieprzewidywalności.

Nowe wydawnictwo Justyny Banaszczyk jest elegancko skrojoną miniaturą łączącą w alchemicznej poświacie elementy dla siebie skrajne. Zaciekłość, brud i brutalność zostaje natchniona duchem i ukołysana melancholią. Nie przypomina to już "Black Market Goods" - techno maszyny skrzącej iskrami i tryskającej olejem. Pomimo, że w dalszym ciągu przeznaczeniem muzyki FOQL są parkiety, to została ona wzbogacona o wymiar kontemplacyjny. Taki zabieg wynika również z kreatywnego podejścia do dramaturgi i zdynamizowania jej na poziomie narracji.

Przyjemnie jest śledzić rozwój artysty, który nawet w tak użytkowej formie, jaką jest muzyka taneczna poszukuje alternatywnych form wyrazu. Banaszczyk kolejnym swym wydawnictwem pokazuje, że status quo nie jest bliskie jej naturze. Zmieniając nieco trajektorię swojej muzyki, podjęła ryzyko, którego rezultat może sprawić słuchaczom i samej autorce wiele satysfakcji.

FOQL - "Hypatia"
2015, Enfante Terrible/Gooiland Elektro




środa, 26 sierpnia 2015

Ćwiczenia akustyczne / Zorka Wollny & Anna Szwajgier "The Greatest Hits"

Zorka Wolny i Anna Szwajgier eksponują słyszenie i sprawiają, że staje się ono słuchaniem. Swoje akustyczne interwencje zamieniają w słuchowiska. Wsłuchują się w audiosferę, aby następnie za pomocą dźwięków oddać tożsamość obiektów.

Duet artystek od wielu lat lokuje swoje akcje na przecięciu architektury i dźwięku, badając wzajemne przenikanie się tych dwóch dyscyplin. Ich akcje przeprowadzane były m.in w instytucjach, muzeach, fabrykach. Wollny i Szwajgier traktują te lokalizacje jako przestrzeń symboliczną, sumę oddziałujących na nie wpływów zewnętrznych i wewnętrznych, kładąc szczególny nacisk na uwypuklenie ludzkiej aktywności, zarówno społecznej, kulturowej jak i osobistej. Rozpiętość semantyczna interwencji jest dwoista. Mamy do czynienia z próbą wydobycia brzmienia określonego obiektu / miejsca /lokalizacji (przy pomocy oddziaływania akustycznego), jak i przede wszystkim z próbą ukazania tożsamości tego miejsca, wyrażonej poprzez uteatralizowanie dźwiękowej narracji. W ich eksperymencie obiekt / miejsce / lokalizacja stają się naczyniem idei, które artystki wyrażają akustycznymi interwencjami. Fragmenty zapisków tych akcji ukazały się właśnie na kasecie wydanej sumptem Super Labelu. "The Greatest Hits" to kompilacja dźwiękowa, będąca zapisem kilku akcji duetu, dedykowanych ściśle określonym lokalizacjom. Przyjmują one charakter metanarracyjnych opowieści.

Najbardziej reprezentatywnym przykładem koncepcji realizowanej przez Wollny i Szwajgier jest otwierająca kasetę kompozycja zarejestrowana we wnętrzu muzeum Turnera, położonym nad Morzem Północnym w angielskim mieście Margate. Pozbawiona uczestnictwa żywych instrumentów, aranżacja dźwiękowa, w której realizację zaangażowali się miejscowi wolontariusze odtwarza audiosferę zarówno wnętrza jak i zewnętrza lokalizacji, a także metaforycznie odnosi się do charakteru muzeum i żywiołowego malarstwa Wiliama Turnera. W ciągu dziesięciominutowego zapisu performansu dochodzi do sublimacji sytuacji dźwiękowych jakie na co dzień towarzyszą budynkowi. Usłyszymy zarówno szepty urwanych galeryjnych dyskusji, fragmenty występów artystycznych, jak i odgłosy urzędniczych kroków. Ma tu zatem miejsce synteza zachodząca miedzy kontemplacyjnym charakterem świątyni sztuki, a formalnym charakterem instytucji muzealnej. Z podobną realizacją duetu mamy do czynienia choćby z nieprezentowaną na kasecie "Balladą na gmach Zachęty" (2009), gdzie dochodzi do próby dźwiękowej rekonstrukcji historii gmachu Galerii Narodowej. W przypadku akcji toczącej się we wnętrzach muzeum Turnera do uszu słuchaczy dochodzą także odgłosy natury typowe dla nadmorskiej okolicy muzeum, tożsame również z dźwiękami żywiołów zamilkłych pod ekspresyjnym pędzlem Turnera. Szmer piasku, plusk wody i świst wiatru tworzą niewidzialny, zmysłowy pomost między tym co naturalne, a tym co zamknięte w obrazie. Koncept "Songs of the Sublime for nine performers and the architecture of Turner Contemporary" przywodzi na myśl realizację dźwiękową Mateusza Wysockiego i Jacka Szczepanka "W Muzeum", którzy z hiperrealistyczną wrażliwością zarejestrowali dźwiękosferę Muzeum Narodowego w Warszawie.

Zasługującą na przytoczenie jest również zamykająca materiał kompozycja "Sonic Measurements". Jest ona rejestracją interesującego akustycznego ćwiczenia, będącego zgodnie z tytułem próbą pomiarów nieznanego słuchaczowi obiektu, przy użyciu dźwięku; eksperymentalnym oddaniem trzech wymiarów za pomocą akustyki. Partyturą muzyczną jest tutaj wykrzykiwana i zanurzona w pogłosie nomenklatura kompozycji architektonicznej ("punkt - linia - płaszczyzna"; "dystans, miara, rytm"; "od - do"; "lokalizacja - perspektywa"; "bliżej - dalej"). Artystki próbują zilustrować przestrzeń zadeptując akustykę krokami i odmierzając jej przestronność echem.

Nieco innymi pracami, odbiegającymi od architektoniczno-lokalizacyjnego paradygmatu większości akcji Wollny - Szwajgier są kompozycje "Summer Solstice for twenty performers and an empty shopping mall", oraz "Night on the Island for twelwe performers, one chapel and one hill". W przypadku tych realizacji artystki zdecydowały się na dialog z rytuałem poprzez odejście w stronę natury i ludowości. Stąd nastrojowe i lekko niepokojące narracje osadzone w scenerii Nocy Kupały. Wobec nieokreśloności miejsca, ekspresja artystek i wspierających je wolontariuszy wydaje się być efektem swobodnego improwizowania i nie niesie ze sobą takiego bagażu znaczeniowego jak kompozycje nacechowane obecnością konkretnej lokalizacji.

Aby spróbować dookreślić specyfikę ekspresji artystycznej zaproponowanej przez duet Wollny - Szwajgier trzeba na początku, drogą eliminacji wykluczyć, czym owe realizacje nie są. Z pewnością sytuują się gdzieś na marginesach nagrań terenowych i artificial field recording, ale mimo iż są dźwiękowym zwierciadłem określonych obiektów / miejsc / lokalizacji i wynikiem sprokurowanych site specific aranżacji, przybierają rodzaj dokumentalnej rekonstrukcji dźwiękowej. Poprzedzone dokładnym badaniem charakterystyki miejsca i podparte partyturą (jej skan znajdziemy we wkładce okładki kasety) ukazują tożsamość miejsc, które opisują. W tych realizacjach obiekt staje się membraną uwypuklającą to co często widzialne i przeznaczone do oglądania, a zignorowane przez słuch. Adaptując obiekty kojarzone głównie ze zmysłem widzenia (np. galerie, muzea) i korzystając z zastanych w nich warunków akustycznych, uwydatniają elementy tworzące ową tożsamość. Architektura staje się tu punktem wyjścia do badania tego co wewnątrz i tego co na zewnątrz. Jest potraktowana jako katalizator oddziałujących na nią zdarzeń; jako naczynie, a nie jako punkt wyjścia dla dalszych impresji. Mocno uwypuklony zostaje bowiem jej kontekst dokumentalny, dookreślający lokalizację w miejscu i czasie, oraz podkreślona obecność człowieka determinująca dramaturgię otoczenia.

Rezultatem eksperymentów duetu, ulokowanych na marginesach muzyki i architektury, są słuchowiska sprawdzające się jako niezależne formy muzyczne. Oderwane od idei i konceptu tworzą, intrygujące seanse muzyki konkretnej.

ZORKA WOLLNY & ANNA SZWAJGIER - "The Greatest Hits"
2015, Super Label

wtorek, 4 sierpnia 2015

2 x 2 / Strycharski & Mazur "Myriad Duo" + Jachna & Wójciński "Night Talks"

Jeden wydawca. Czterech wyśmienitych instrumentalistów. Dwa duety. Dwie drogi jazzowej improwizacji. Obie znakomite.

W czerwcu nakładem nowego jazzowego wydawnictwa, Fundacji Słuchaj, światło dzienne ujrzał album duetu Strycharski - Mazur. W lipcu do słuchaczy trafiły kompozycje tandemu Jachna - Wójciński. Początki współpracy obu składów mają miejsce jednak nieco wcześniej. W przypadku "Myriad Duo" mamy do czynienia z zapisem koncertu, który odbył się w lutym 2013 na deskach krakowskiego klubu Literki. Jeśli zaś chodzi o "Night Talks", jest to rejestracja improwizowanej sesji, która miała miejsce w ubiegłym roku w Bydgoszczy. Była ona jednak zainspirowana wcześniejszym, występem duetu w warszawskich Chmurach. Oba nagrania są jak ogień i woda. Zwłaszcza z punktu widzenia narracji. Jeśli bowiem Strycharski i Mazur, pobudzają zmysły niezwykłą intensywnością ekspresji, tak Jachna z Wójcińskim, koją i pieszczą niemal klasyczną jazzową formą.

***

Dominik Strycharski & Rafał Mazur - "Myriad Duo" (Fundacja Słuchaj, 2015) [odsłuch]

Akustyczna gitara basowa Rafała Mazura, oraz flet prosty Dominika Strycharskiego to instrumenty outsaiderskie w jazzowych składach, pozostające w cieniu dominacji dętych blaszanych i sekcji rytmicznej. Ukryte głównie w tłach, jako element większych orkiestracji, nie przykuwają należytej uwagi słuchaczy. Teraz stają się bohaterami pierwszego planu. A trzeba przyznać, że nie jest to wcale zestaw łatwy i oczywisty, bo barwy obu instrumentów dzieli przepastna różnica na pasmach częstotliwości.

Zestaw fletów Dominika Strycharskiego (sopranino, alt, tenor i bas) zapewnia artyście niezwykle szeroki zakres artykulacji mieszczącej się w wysokich i bardzo wysokich rejestrach. Wśród garderoby wydawanych dźwięków znajdują się piski, świsty, gwizdy, czy przedęcia, wibrujące niczym ptasie trele. Wśród tych fragmentarycznych motywów, podawanych z szaloną dynamiką, odnajdą się skrawki melodii, które dzielnie opierając się pokusie repetycji znaczą szlak frenetycznej improwizacji. Błyskawicznie zmieniające się wątki, galopada tematów i technik pozbawiona ilustracyjnego pierwiastka, zostaje zaprezentowana z niebywałym przepychem i zapałem, wybijając się na pierwszy plan. Ale omyliłby się ten kto nazwałby Strycharskiego liderem tego przedsięwzięcia. Owszem to, że charakter i barwa gitary basowej w wersji akustycznej dość często lokują instrument jako element dopełniający, to akurat w tym duecie funkcjonuje on na równych prawach co flety. Co prawda aby dobrze wczytać się w artykulację Mazura, trzeba wyczulić percepcje na dolne skale rejestru, ale gdy już dostroimy ucho na ów poziom, usłyszymy, że bas staje się niemal zwierciadlanym odbiciem fletów Strycharskiego. Jego ekspresja pozostaje równie wartka i dynamiczna. Mazur inkrustuje nagranie gęstym basowym ściegiem, będącym zdecydowaną odpowiedzią na fantazyjne i krewkie piruety partnera. Dokłada do tego eksperymenty natury sonorystycznej, m.in. pocieranie strun, czy gra smyczkiem. Priorytetem jednak pozostaje rytm, barwa i tempo.

Mimo że narracja "Myriad Duo" jest szalenie dynamiczna i intensywna, dwie ścieżki instrumentów pozostają w bezpośrednim kontakcie. Podstawą porozumienia jest gra zespołowa, oparta na intuicji, bystrości reakcji i umiejętność antycypacji muzycznych wydarzeń, odczytywanych na bieżąco ze wspólnej improwizacji. Strycharski i Mazur czytają swoją grę automatycznie, jakby wcześniej wytrenowali ją na wielu próbach. I jest to dialog imponujący, który być może zdarza się raz jeden w życiu, kiedy dwie indywidualności mówią w tej samej chwili, tym samym językiem.

Chciałbym zapamiętać z tego albumu jakiś charakterystyczny fragment, wyimek, melodię, ale recepcji "Myriad Duo" nie imają się tak proste chwyty. Rollercoaster emocji, plątanina napoczętych wątków, mistrzowski dwugłos podany w formie rozimprowizowanego żywiołu, stroniący jednak od ekstremy sceny free/improv. Zamiast cytatów pozostaje w pamięci olśniewające wrażenie. Duet Strycharski - Mazur, nagrał bowiem płytę tak bogatą w bodźce muzyczne, tak otwartą kompozycyjnie i odsłaniającą co raz to inne dźwiękowe konfiguracje, że jej potencjał z każdym kolejnym przesłuchaniem potęguje się. Mamy do czynienia z zapierającym dech starciem tytanów, obfitującym intensywnością narracji i dynamiką artykulacji, podpartym szeroką paletą improwizacyjnych technik.

Dopuszczone wreszcie na pierwszy plan, a marginalizowane wcześniej instrumenty, wybrzmiały na "Myriad Duo" z pełną charyzmą. Obsługiwane przez wirtuozów improwizacji, którzy potrafią odnaleźć odpowiednią narrację dla ich osobliwego brzmienia, z powodzeniem mogą konkurować z bardziej ogranymi zestawami jak trąbka - kontrabas.

Ksawery Wójciński & Wojciech Jachna - "Night Talks" (Fundacja Słuchaj, 2015) [odsłuch]

Po drugiej stronie medalu jazzowej ekspresji znalazł się duet Wojciecha Jachny i Ksawerego Wójcińskiego, który improwizacyjny żywioł ujarzmia i tonuje w nastrojowych miniaturach. Tutaj kontrabas Wójcińskiego i trąbka Jachny pozostają w czułym zbliżeniu i lirycznej harmonii.

"Night talks" to z pewnością adekwatny tytuł tej płyty. Więcej na niej kameralnych poszeptywań, delikatnych gestów muzyków, niż rozgorączkowanych free jazzowych harców. Tak jest już w otwierającym płytę utworze (I) gdzie posępnemu pomrukowi kontrabasu towarzyszy ledwo słyszalny oddech tłoczony przez trąbkę. Ten ślad powietrza wydychanego z płuc Wojciecha Jachny jest tylko wstępem do snucia kameralnej i zmysłowej opowieści. Wiedzie ona od mollowych, powłóczystych melodii (II), aż po ikoniczne wręcz motywy ilustracyjne (IV), które aż proszą się o wykorzystanie ich jako ścieżek dźwiękowych. Najlepiej w filmie noir, bo kompozycje warszawsko-bydgoskiego duetu, mimo pokładów liryzmu toną w mroku. Nieśpieszne tempa, przydymione brzmienie, wysmakowane melodie, nabierają uroku okrywając się mgiełką dźwiękowej patyny.

Trudno uwierzyć, że w improwizowanej sesji Jachny i Wójcińskiego znalazło się aż tyle zjawiskowych motywów, dzięki którym muzykom udaje się zbudować tak intrygujący nastrój. Subtelność instrumentacji, oszczędność formy i delikatność ekspresji to fundament na którym artyści budują atmosferę swej nocnej rozmowy. Chylę tutaj czoła głównie przed Wojciechem Jachną, nad grą którego czuwają duchy Billa Dixona, Dona Cherry'ego, a zwłaszcza Andrzeja Przybielskiego, z którym miał okazję współpracować zwłaszcza w złotych czasach Sing Sin Penelope. Bydgoszczanin swą inwencją w snuciu fabuł zaskakuje szerokim garniturem melodyjnych motywów, z których kilka ma potencjał aby stać się nowymi jazzowymi klasykami. Każdy z nich swa lapidarnością i nastrojem, urzeka i zdumiewa. Oczywiste jest jednak, że trąbka nie mogłaby tak czarować słuchacza, gdyby nie background Wójcińskiego. To jego przyczajony kontrabas wyczulony na barwę i bogaty w wydobywane z siebie faktury; czasem jedynie muskany opuszkami palców, czasem smagany smyczkiem; zapewnia harmonię i spokój kompozycjom duetu. Wyścieła je dźwiękowym pluszem, spod którego gdzieniegdzie wystają sonorystyczne drzazgi.

Kluczem do sukcesu "Night talks" jest powściągliwość obu muzyków. Ograniczanie instynktu improwizacji, kosztem, której wydobyta dla uszu zostaje malowniczość fabuły i intymność nastroju. Zamknięte kilkuminutowe formy podporządkowane linearnej narracji i podziałowi na rozpoczęcie, rozwinięcie i zakończenie, osiągają kwintesencję wyrafinowania i muzycznej elegancji, na którą stać tylko tak doświadczonych jazzmanów.

***

Obie płyty wydane sumptem Fundacji Słuchaj z miejsca powinny znaleźć się w kanonie najbardziej zjawiskowych płyt polskiego jazzu. W przypadku "Night Talks" w miejscu gdzie nowoczesność szanuje klasykę czerpiąc z niej cenne inspiracje, zaś jeśli chodzi o "Myriad Duo" - tam gdzie klasyka ustępuje awangardzie snując abstrakcyjne, wyszukane narracje.


piątek, 24 lipca 2015

Rok Sienkiewiczowski - Część czwarta / Jacek Sienkiewicz "Drifting"

Sienkiewicz w marcu. Sienkiewicz w kwietniu. Sienkiewicz w czerwcu. Sienkiewicz w lipcu. Odmierzam rok 2015 w rytm kolejnych wydawnictw Jacka Sienkiewicza, który po latach względnego wyciszenia postanowił ujawnić słuchaczom skarby swego przepastnego archiwum. 

Od 2000, czyli od wydania swojej debiutanckiej epki "Recognition", a tym samym uruchomieniu własnego labelu sygnowanego taką samą nazwą, Jacek Sienkiewicz przez ponad dekadę umacniał swą pozycję na międzynarodowej scenie klubowej, jako producent techno i DJ. Dopiero kilka ostatnich lat działalności muzycznej, ujawniło jego wielki talent w dziedzinie eksperymentu z nieklubowymi wątkami muzyki elektronicznej. Zwłaszcza pierwsza połowa tego roku, kiedy to po kolei ukazywały się znakomite "Nomatter", "Ridges", oraz "Instynkt", zdradziła niezwykłą oryginalność tego twórcy również w formach awangardowych. Teraz natomiast, kiedy już na dobre próbowaliśmy antycypować kolejne posunięcia twórcy na polu improwizowanej elektroniki, czy ambientu, Sienkiewicz w naprawdę w imponującym stylu powrócił do... techno.

Można stwierdzić, że jest to nawet powrót podwójny. Producenta do swoich korzeni, a także do korzeni gatunku. "Drifting" jest bowiem totalnym zaprzeczeniem obecnie panujących trendów w klubowej awangardzie zdominowanej przez hałas, przester, soniczny brud i gatunkową dekonstrukcję. Wymienione elementy współczesnej klubowej narracji Sienkiewicz zdołał już przecież z polotem wyeksploatować na trzech tegorocznych eksperymentalnych wydawnictwach. Na nowej płycie, wydanej nakładem własnej wytwórni, gwałt i obskura są nieobecne. Dominuje wręcz klasyczna forma wypielęgnowana, przejrzysta i wykoncypowana co do jednego dźwięku.

Profesorski wykład jaki z produkcji techno daje Sienkiewicz jest odbiciem jego przepastnego doświadczenia, które hartowało się za automatami i djskimi konsoletami od niemal dwóch dekad. Owe kompetencje, budowane przez lata raz w blasku, raz w cieniu tymczasowych estetyk, pozwalające na kształtowanie stylu wbrew chwilowym trendom pozwoliło Sienkiewiczowi pozostać wiernym techno w najbardziej klasycznej jego odmianie, czerpiącej garściami z najznamienitszych wzorców z Detroit. "Drifting" łączy w jednej narracji motorykę Jeff'a Mills'a ("130 mm", "No Matter What", "Mistrz"), z przebojowością i melodyjnością Roberta Hooda ("Stand Up", "Free Float")

Na nowym albumie mamy do czynienia, z w pełni modernistycznym techno o soczystych, przestrzennych, katedralnych wręcz brzmieniach i olbrzymiej wrażliwości na melodykę. Ujawnia on ogromny talent rodzimego producenta w dziedzinie budowania klimatu muzyki. W przypadku "Drifting" kluczem do tego stają się niezwykle melodyjne tematy wybrzmiewające melancholią ("Drifting", "Stand Up"), lub emanujące psychodelią ("No Matter What"). Ten gorzko-słodki smak poszczególnych kompozycji, nasycenie ich nostalgiczną liryką ma szansę z tych kompozycji uczynić ponadczasowe klasyki, na długo wybrzmiewające echem w pamięci słuchacza.

"Drifting" zaaranżowany z wielkim pietyzmem, imponujący użyciem detali, urasta do rangi wielowątkowej opowieści. Wszystkie jej elementy zostały zaaranżowane z niewiarygodną automatyką. Pojawianie się i zanikanie kolejnych ścieżek uderzeń, akcentów, melodyjnych fabuł, opartych na psychodelicznych rozległych plamach syntezatorów, zostało ze sobą tak znakomicie zestrojone, że mogło wyjść tylko spod ręki muzycznego pedanta o zjawiskowym guście i profesjonalnym warsztacie, jakim jest Sienkiewicz.

Przy całej dynamicznej motoryce tego albumu, jest on jednak wolny od klubowego paradygmatu opartego na budowaniu i rozładowywaniu kulminacji. Zamiast dyskoteki mamy do czynienia z koncept albumem osadzonym w psychodelicznej atmosferze. "Drifting" płynie zgodnie z własną dynamiką i narracją, powodując u siedzącego słuchacza przyjemność kontemplacji, zaś u słuchacza tańczącego siódme poty i wypieki entuzjazmu na policzkach.


JACEK SIENKIEWICZ - "Drifting"
2015, Recognition Rec.


środa, 22 lipca 2015

"Kilka zmyślonych historii" / Rozmowa z Bartoszem Zaskórskim z projektu WSIE


Rys. Bartosz Zaskórski
Z Bartoszem Zaskórskim, rysownikiem, producentem porośniętego mchem i porostami techno, oraz twórcą słuchowisk pofilozofowaliśmy sobie po chłopsku o bohaterach jego dźwiękowych opowiadań. Recenzję WSI znajdziecie tutaj.

Podobno mieszkasz na wsi. Czy to obserwacje poczynione w twojej społeczności stały się inspiracją dla kasety wydanej w BDTA?

BZ. Raczej nie, nie chciałem bawić się w socjologa. Lubię miejsce, w którym mieszkam, czuję się z nim związany, więc trudno spojrzeć mi na nie z dystansem.

Po przesłuchaniu WSI, wydało mi się, że w tych surrealistycznych opowieściach odbijają się rożne fobie społeczne i indywidualne. (" Wieś, której nie można opuścić", "Wieś z błotem", "Wieś z przerażonymi ludźmi", "Wieś z brakiem internetu")
BZ.  Teksty, takie jak „Wieś z błotem”, czy ta, w której ludzie boją się pozostać samemu, mogą sprawiać takie wrażenie. Pozostałe już niekoniecznie.

Ludzie nie mogą ich opuścić, co jest sytuacją nie do pozazdroszczenia. Ale nauczyli sobie z tym radzić: w jednej wsi budują domki dla kotów,  w innej – zanurzają się w wodę i odczuwają spokój. Nie ma żadnej grozy w tym, że gotują fasolę na parze albo przygotowują się do świąt. Gdzieś indziej tropią za pomocą psów mieszkańców, którzy złamali zasady, ale dlaczego mieliby tego nie robić, skoro odczuwają taką potrzebę? Zgadzam się, że świat wsi bywa groźny, jednak mieszkańcy na ogół dobrze to znoszą.

Skąd w ogóle pomysł na tego typu nagranie?

BZ.  Najpierw miał powstać dziennik badacza, który z niejasnych powodów trafił do jakiegoś miejsca, którego nie może opuścić. Kierowany nawykiem, zaczął badać i nazywać to, co go otaczało, tym samym porządkować i oswajać świat, do którego trafił. Później ten świat przekształcił się w osobne krainy, następnie w krainach pojawili się mieszkańcy. To mieszkańcy zaczęli porządkować swoją rzeczywistość - za pomocą rytuałów i nawyków. Figura badacza pozostała - był potrzebny ktoś, kto będzie na chłodno relacjonował to, co widzi. Badacz jest niewidzialny - nie wchodzi w żadne interakcje z przedmiotem obserwacji.

Teksty powstawały w dużych odstępach czasu. Pierwsze dwa teksty (wbrew numerowaniu) to te o ludziach, którzy bali się pozostać samemu, oraz o wsi z błotem.. Jak już wspomniałem, zgadzam się, że mogą sprawiać wrażenie nieco bardziej groźnych od pozostałych. Pierwszy z nich to właściwie cytat z "Wykopu" Płatonowa (pojawia się tam wieś, w której ludzie starali się pozostawać w polu widzenia innych ludzi, ponieważ, gdy byli sami to „doznawali nastrojów”). Płatonow opowiedział w swojej książce o realiach stalinowskiej Rosji ale zrobił to w taki sposób, że książka jest właściwie surrealistyczną historią o jakimś przerażającym miejscu, nieokreślonym ani w czasie, ani w przestrzeni.

Z kolei tekst o wsi numer pięć (" Wieś, w której tańczą autobusy") powstał w ten sposób, że czekałem na stacji na autobus. Zobaczyłem, jak dwa autobusy próbują jednocześnie wjechać na stanowisko między peronami. Było za mało miejsca, więc zaczęły się wycofywać, okrążać. Pomyślałem, że tak mógłby wyglądać taniec autobusów. Tak powstała większość tekstów - luźne skojarzenia przekształcone w historie.

Mnie w ogóle słuchanie WSI przynosi konotacje literackie. Pod względem idei fikcyjnych światów, miejsc, i społeczności to widzę tu echa Borgesa, Calvino. Poza tym społeczności o tak silnej tożsamości, jak w twoich opowiadaniach, wywołują u mnie jakiś niepokój. Zamknięcie na świat zewnętrzny bywa często patologiczne, zmierza do zdziczenia jak u Kosińskiego w "Malowanym ptaku".

BZ. Tyle, że te społeczności nie odizolowały się, ponieważ taki był ich wybór, po prostu tak się stało, nie wiadomo dlaczego.

Zapamiętałem świat "Malowanego ptaka" jako ten, w którym działały nieskrępowane pierwotne instynkty - z nich wynikało okrucieństwo. W moich tekstach natomiast jest coś na kształt uporządkowanej kultury plemiennej, jeśli miałbym to jakoś nazwać. Wsie prawdopodobnie nie ulegają żadnym zmianom, ale wynika to z odcięcia od reszty świata - mamy do czynienia z układem zamkniętym. Z tego samego wynika etyka ich mieszkańców. Nie ma tutaj miejsca na perspektywę moralną, dlatego te historie są relacjami badacza. Naukowiec, jak to naukowiec, nie ocenia tego, że mieszkańcy którejś wsi upodobali sobie tortury jako sposób rozwiązywania problemów. Jedynie odnotowuje to jako fakt.

Lubię motyw miejsca albo krainy, której nie można opuścić. Tak, jak u Kubina, Kafki albo w wierzeniach gnostyków, w literaturze sf: u Snerga, Lema, Dicka, czy Strugackich. U Borgesa ten temat, choć w innym znaczeniu, pojawiał się w "Kolistych ruinach".


Czemu właściwie "Wsie"? jest ku temu jakiś specjalny powód, aby nie nazwać tych społeczności np. plemionami?

BZ. Rzeczywiście, one funkcjonują na zasadzie plemion, tyle, że te plemiona są określone przez  elementy naszego świata - podciągnięte do rangi czegoś, co organizuje całą rzeczywistość.

Słowo "wieś" wykorzystałem na przekór temu, jak ten termin funkcjonuje i jakie skojarzenia budzi. "Plemię" kojarzy się z czymś egzotycznym, a „wieś” jest czymś swojskim, znajomym. Poza tym chciałem, żeby słuchacz, wyobrażając sobie te krainy, umiejscowił je w polskim krajobrazie - to w końcu elementy polskiej rzeczywistości skłaniały mnie do pisania tych teksów. Wreszcie - mieszkam na wsi i myślę, że to najlepsze miejsce do opowiadania dziwnych historii.

Z początku zastanawiałem się z którą z wsią Ty sam się identyfikujesz. Teraz jestem jednak zdania, że w ogóle nie sympatyzujesz ze swoimi bohaterami. Podglądasz ich z socjologicznym chłodem, nie wchodzisz w interakcje, nie sympatyzujesz. W tekście świadczy o tym niemal całkowity brak przymiotników, które dookreśliłyby twój stosunek do społeczności.

BZ. To pytanie do badacza-narratora. Ja natomiast czuję sympatię do mieszkańców każdej wsi. Jak już powiedziałem, nie chciałem wchodzić w rolę socjologa. Chciałem opowiedzieć kilka zmyślonych historii, które czasem nawiązywały do innych zmyślonych historii.

Jak się czujesz w roli kreatora. Twoi mieszkańcy są pozbawieni wyboru, te kilka słów bardzo mocno określa ich cały świat którego nie mogą opuścić. Może jest im dobrze, ale tylko jeśli postępują według twoich praw. Życie we Wsiach toczy się według charakterystycznych rytuałów, których rytm wyznacza wiszące fatum. Jak u Kafki.

BZ. Bohater Kafki próbował sprzeciwiać się zasadom, którymi rządził się otaczający go świat. W moich wsiach taka postawa nie mogłaby zaistnieć – mamy do czynienia z precyzyjnym mechanizmem, nie można wyjść poza zasady, które ten mechanizm określa. Mieszkańcy prawdopodobnie nie są w stanie wyobrazić sobie, że ich życie mogłoby się potoczyć inaczej, tak, jak dżdżownica nie może pomyśleć, że mogłaby być muchomorem (a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo). Jak odpowiedziałem w innym miejscu – wieś jest układem zamkniętym trwającym w idealnej równowadze. Jedynie w przypadku „Wsi z błotem mamy” do czynienia z jakąś aberracją, coś tam do końca nie działa. Z kolei Wieś z brakiem internetu jest przykładem okrutnej, ale zdrowej, samoregulującej się społeczności.

Mam wrażenie, że w warstwie dźwiękowej Wsie są rozwinięciem twoich grafik. Liczne detale spętane zostają liniami tworząc bogatą teksturę, podobnie jak cały zestaw szumów, przesterów i hałasów zlepionych w metaliczną fakturę skrywa pod powierzchnią melodie i harmonie. 

BZ. Tak.

Opowiedz, jak powstawały te wszystkie "świergi, szuranie i bulgoty"?

Nagrania składają się głównie z przetworzonych sampli różnego pochodzenia oraz niewielkich ilości nagrań terenowych. Część dźwięków została wygenerowana na sprzęcie analogowym: no-input mikserach, prostych syntezatorach oraz efektach gitarowych. Za nie odpowiadał głównie Konrad Materek – „Wieś numer sześć” ("Wieś, w której ludzie pragną pustyni") jest w całości zbudowana z jego nagrań.

Wsie to jednorazowy wybryk, czy przewidujesz kontynuację? Wiem, że projekt funkcjonuje również w obiegu galeryjnym?

BZ.  Na pewno wrócę do realizacji wideo, które są częścią tego projektu. Obecnie jest ich sześć, chciałbym, żeby każdej Wsi przyporządkowane było wideo. Pojawił się pomysł wydania tego materiału na kasecie VHS. Mam kilka niewykorzystanych tekstów opisujących kolejne wsie, ale póki co muszę odpocząć od tego tematu. Lubię formę słuchowisk i na pewno do niej wrócę. Jeśli chodzi o rzeczy niezwiązane z Wsiami, to ostatnio skończyłem opracowanie muzyczne do bajki „O jednej takiej” Kuby Kaprala. Oprócz tego zajmuję się projektem instalacji-słuchowisk pod tytułem „Historie miłosne”.

Projekt był pokazywany dotychczas na festiwalu „Młode wilki” w Szczecinie oraz w CSW Kronika. W sierpniu pracę będzie można zobaczyć w katowickim BWA w ramach wystawy zbiorowej „Mocne stąpanie po ziemi”.


Rys. Bartosz Zaskórski

niedziela, 19 lipca 2015

Duchy Ameryki / Alchimia "Aurora"

Płyta Alchimi jest obok "Raphael Roginski plays John Coltrane and Langston Hughes African mystic music" (Bôłt 2015), serii Populista, oraz kasety Talk West "Please The Parting Guest" (Wounded Knife 2014) kolejnym, wydanym w ostatnim czasie nakładem rodzimego labelu materiałem,  prezentującym amalgamat tradycyjnych i awangardowych wątków muzyki amerykańskiej.

Zeszłego roku amerykańsko-polskie trio Alchimia obwieściło swe istnienie, albumem "Lucile" wydanym w barwach krakowskiego Instant Classic. Sesja nagraniowa, której wynikiem była debiutancka płyta okazała się jednak na tyle udana, że materiału z niej wystarczyło również na kolejne wydawnictwo "Aurora". Drugi album, z równie zniewalającym efektem, kontynuuje drogę mistycznych poszukiwań zespołu .

Polskim ogniwem tria Alchimia jest basista Robert Iwanik, współtworzący w Chicago, ponad dekadę temu postrockową formacje Rope, nagrywającą dla zacnej wytwórni Family Vineyard. Wielce prawdopodobne, że podczas długiej emigracyjnej odysei, a także rezydencji w jednej z kolebek amerykańskiej muzyki - Chicago - Iwanik na wskroś nasiąkł tak rdzennymi dla Stanów gatunkami jak blues, jazz, czy folk. Z muzyki Alchimi wynika, że wraz z historyczną i techniczną eksploracją korzennych estetyk, zespół szczególną uwagę poświęcił poszukiwaniu duchowego absolutu leżącego u samego rdzenia amerykańskiej muzyki. Stąd w obliczu Alchimi takie ukierunkowanie na mistycyzm i nabożności w celebrowaniu każdego dźwięku. Stąd też tyle przestrzeni, kontemplacji i melancholii.

Mimo tętniącego klangującym basem dynamicznego otwarcia, "Aurora" jest zbudowana na dość powolnych tempach. W toku narracji dominuje oszczędne podejście do kolejnych kompozycji, w trakcie których muzycy skupieni na budowaniu atmosfery, ograniczają swoją artykulacje do sugestywnych zewów, czy onirycznej melodyki. Jeśli zaś chodzi o różnorodność w warstwie instrumentalnej to jest ona dość bogato reprezentowana. Flet, saksofon, ustna harmonijka, perkusjonalia, dzwonki, syntezator, bas i skrzypce, zapewniają zarówno szerokie możliwości aranżacyjne jak i udanie cytują amerykańską tradycję muzyczną. Ciekawe ucho uchwyci tu zarówno transowe bębny rodem z prymitywnej muzyki indiańskiej, a także głos fletu, który mimo że w artykulacji jazzowej, brzmieniem bezpośrednio nawiązuje do dźwiękowego anturażu pierwotnych kultur ameryki północnej. Dalej mamy, bluesową gitarę i ustną harmonijkę, których pierwsze dźwięki przenoszą wyobraźnię słuchacza w preriowy krajobraz zza wielkiej wody. Cała płyta, wydaje składać się z muzycznych pejzaży, opisujących pustynne bezdroża i bezkresne przestrzenie południowych Stanów. Wśród nich niespodziewanie, jeśli chodzi o kontekst nagrania, acz całkiem naturalnie jeśli chodzi o narrację pojawiają się orientalne, bliskowschodnie wątki przemycane dyskretnie przez saksofon Dawuda Mateen'a.

"Aurora", będąc zapisem improwizacji dowodzi niezwykłej więzi łączącej uczestniczących w sesji muzyków. Każda jej minuta wydaje się być poszukiwaniem ukrytego między dźwiękami sacrum. To rodzaj medytacji, w trakcie której muzycy odkrywają korzenie muzycznych tradycji Ameryki. Owe wiedzione wprost z kultury ludowej tradycje napotykają na swojej drodze obecność nurtów awangardowych, bytujących tu pod postacią długich, lejących się dronów, stanowiących hipnotyzujące tło, albo istniejących wręcz jako rdzeń kompozycji. Ten ślad bezpośrednio odsyła nas do muzyki jednego z amerykańskich ojców minimalizmu Le Monte Younga.

Lektura "Aurory" oferuje słuchaczom intelektualną satysfakcję i duchowe uniesienie, kontemplację wyciszonej formy i zamkniętych w niej tęsknot. W tym ujmującym subtelnością nagraniu spomiędzy bluesowych westchnięć i alt countrowej melacholi usłyszeć można, zarówno eteryczne burdony rodem z drone music, jak i gitarowe deformacje, skrzące przesterami. Wszystkie ze sobą zbalansowane w prawdziwie alchemicznym scaleniu.


ALCHIMIA - "Aurora"
2015, Instant Classic