poniedziałek, 17 czerwca 2013

W poszukiwaniu nowego Buriala / Walton - Beyond

Odnoszę wrażenie, że o nagranie takiego albumu mógłby pokusić się sam Burial, gdyby oczywiście zachował więcej zimnej krwi i nie stał się najbardziej spektakularną ofiarą muzycznego hajpu ostatniej dekady. Mroczny, brudny i niepokojący. Wizjonerski poprzez tworzenie nowych interpretacji brytyjskiej muzyki klubowej. Nasycony nietuzinkową rytmiką i namiętnością do ujęcia jej w parkietowo-taneczne ramy. Album ten jednak nie wyszedł spod ręki Buriala, lecz 22-letniego producenta z Manchesteru Sama Waltona, którego z elektronicznej magmy wyłowił niestrudzony w wyszukiwaniu nowych zjawisk Steve Goodman, (Kode9) szef Hyperdub. To właśnie nakładem tego kultowego w propagowaniu miejskiej elektroniki labelu ukaże się debiut Waltona, który jest tym samym pierwszym regularnym albumem wydanym przez wytwórnię w tym roku. 
Podobieństw między Burialem a Waltonem można doszukać się wielu; oprócz nagrywania dla tej samej wytwórni, obaj z upodobaniem łączą wątki taneczne z eksperymentalnymi, adaptując ku temu oryginalne patenty rytmiczne, ubrane w unikalne quasi klubowe brzmienie. Beyond to podobnie jak u legendarnego londyńczyka muzyka stricte miejska, charakteryzująca się wszelkimi jej odcieniami, eksplorująca zarówno jego mroczne zaułki, jak i jaśniejsze rejony. Od post fabrycznych, industrialnych bitów po undergroundowe housowe potańcówki i mroczne dubowe gęstwiny oraz zimne, odhumanizowane electro. Jednak podobieństwa między tymi artystami kończą się na dość szerokim kontekście urban sound, bo Walton wcale nie stara się kopiować muzyki Buriala podążając własną, oryginalną drogą, której korzenie sięgają do historii dubstepu.
Sam Walton proponuje album niezwykle eklektyczny, szeroko rozciągnięty pomiędzy gatunkami. Potrafi jednak utrzymać ów misz-masz w ramach jednej koncepcji. Centrum jego zainteresowań skupione jest na surowej industrialnej rytmice, która utkana z gęstej plątaniny rubasznych snarów, clapów, rimów i hi-hatowych cykaczy stanowi sztywną konstrukcję dla (nieczęstych) ociepleń klimatu (zniekształconych soulowych wokaliz, danceflorowych padów, oszczędnych syntezatorowych plam, jaskrawych, kwaśnych arpeggiów i funkowych loopów). Dzięki celowemu wykorzystaniu mało szlachetnych w brzmieniu perkusyjnych sampli w utworach Waltona unosi się gęsta i mętna atmosfera, nie pozostawiająca miejsca na jakąkolwiek przestrzeń. Rdzawa mgiełka osiadająca chropowatą fakturą na pojedynczych dźwiękach nadaje płycie brudnego, miejskiego charakteru, dalekiego od blichtru topowych klubów i dyskotek lansujących na gwiazdy sezonu sterylnych i wymuskanych braci Lawrence z Disclosure. Każdy z dźwięków Waltona zostaje ubrany w kombinezon z napisem distortion, rezonując miksturą nie do przyjęcia dla wszelkiej maści purystów dźwiękowych i audiofilów.
Jednak największą zaletą Beyond jest to, że klaustrofobiczne i mroczne kompozycje kapitalnie kontrastują z ultra przebojowymi motywami. Walton z niesłychaną łatwością łączy ze sobą na pozór nie pasujące elementy; ciężkości i toporności w warstwie rytmicznej ze swobodą klubowego szaleństwa w warstwie melodycznej. Sprawia to wrażenie nieco karykaturalnej, przyciężkiej fabuły, w której chwytliwe melodie kokietują słuchacza spod ciężaru niezgrabnych, kostropatych bitów. Zabiegi Brytyjczyka igrają sobie do woli z oczekiwaniami odbiorców, najpierw porywając na parkiet, aby chwilę potem plątać nogi potykającym się rytmem i walić po głowie mrocznym industrialnym dubem. Beyond ma moc przyciągania imprezowymi hookami, ale trzyma na dystans swoim przybrudzonym brzmieniem, ascetyczną konstrukcją i wykoncypowaną topornością. 
Muzyczna koncepcja Sama Waltona to śmiała i demokratyczna fuzja tak spolaryzowanych gatunków, jak industrial i garage, dub i house, techno i breakbeat. Nosi w sobie podobieństwa do radykalnej wizji tanecznej elektroniki rodem z Night Slugs oraz kwaśnych raveowych arpeggiów z wczesnych produkcji Zomby'ego (One foot ahead of the other) czy do chłodnego electro Jimmiego Edgara. Pomimo jednak tych nawiązań Walton brawurowo wydeptuje sobie zupełnie nową ścieżkę na elektronicznej mapie gatunków i trendów. Ciężko mu będzie wzniecić rewolucję w muzyce elektronicznej, jakiej głównym ambasadorem był Burial, ale z pewnością zostanie doceniony przez tych samych słuchaczy, którzy wnet poznali się na muzyce przywołanego kilkukrotnie w tym poście Ikara dubstepu.

Beyond okazuje się kolejnym wyciągniętym z rękawa znakomitym sztosem Hyperdub, labelu który z każdą kolejną sygnowaną ich logo produkcją utrzymuje swój stały (wysoki) poziom wydawniczy.
Szczerze trzymam kciuki za świeżą, muzyczną wizję Sama Waltona i liczę, że już niedługo objawi on swój wybuchowy muzyczny potencjał na żywo. Myślę, że taneczna sekcja Unsound Festival byłaby idealna do prezentacji poczynań Waltona. Tymczasem miejcie go na oku/uchu. Premiera Beyond została zapowiedziana na przełom czerwca i lipca.


WALTON - Beyond
Hyperdub 2013


czwartek, 6 czerwca 2013

Na tropach Mount Kimbie / Mount Kimbie - Cold Spring Fault Less Youth

Im dłużej słucham nowego albumu Mount Kimbie Cold Spring Fault Less Youth, tym bardziej przemawiają do mnie dźwięki duetu, a jednocześnie oddalam się od próby nazwania tego z czym obcuję. Próba sklasyfikowania w czytelny sposób muzyki Kai'a Campos'a i Dominic'a Maker'a jest z próbą karkołomną, gdyż muzycy z niebywałą elastycznością unikają prostych kalek, jedynie ocierając się o  pojedyncze wątki stylistyk, takich jak trip hop, ambient, post dubstep, muzyka klubowa czy eksperymentalna elektronika. O ile jednak wpływy i inspiracje są w ich przypadku dość czytelne, o tyle identyfikacja z nimi może być tylko w niewielkiej części trafiona. Chęć poszerzania ram gatunkowych a raczej uciekania poza nie, otworzyła duetowi szerokie pole muzycznej eksploracji ograniczonej jedynie wyobraźnią.

Post dubstep? 
Duet Mount Kimbie podąża tą samą drogą co ich rówieśnicy na elektronicznej scenie - James Blake czy Darkstar - tworząc unikalny i szalenie intrygujący międzygatunkowy patchwork. Fundamentem tego kolażu jest mariaż brzmień syntetycznych z żywymi oraz z wokalem. Dla wspomnianych twórców elektronika spełnia rolę jedynie mniej lub bardziej wyrazistego stelaża, na który muzycy z upodobaniem dokładają kolejne akustyczne i wokalne wątki. 
Paradoksem jest, że wszyscy wymienieni wyżej Mount Kimbie , Blake'a i Darkstar wylecieli z tego samego dubstepowego gniazdka, choć akurat tej stylistyki w ich nagraniach słychać chyba najmniej. Słychać natomiast brytyjską namiętność do połamanej rytmiki, perkusji i skomplikowanych  podziałów, zaczerpniętą w prostej lini z dubstepu, drum'n'bass, jungle czy garage. Mount Kimbie świadomie znaleźli się na skraju gatunku adaptując jego fragmenty w kanwę muzycznego eksperymentu, któremu bliższe są studyjne doświadczenia niż klubowe parkiety. Owszem album Crooks & Lovers i poprzedzające go epki dużo śmielej flirtowały z klubową tradycją zawadzając o burialowe duby, garage czy techno, ale Cold Spring Fault Less Youth jest już jedynie dalekim wspomnieniem tamtych około-parkietowych klimatów.

Trip hop? Ambient?
Na albumie Cold Spring Fault Less Youth atmosfera ulega jeszcze większemu zaszumieniu i przytłumieniu, a kompozycje podążają w stronę kameralnych ambientów, przytłoczonych masywnością brudnego brzmienia. Łatwiej tutaj otrzeć się o granicę przesteru i zanurzyć w głębokim, smolistym basie niż wyłuskiwać krystalicznej jakości sample i kliki, które często towarzyszyły wcześniejszym nagraniom duetu. Dźwięk jest przykurzony i zamglony szumami, bit bardziej kostropaty, pokraczny, kompozycje stają się coraz bardziej oszczędne, a muzyka wciągająca i hipnotyczna. W tłach zaś wybrzmiewają charakterystyczne dla Mount Kimbie ascetyczne rozwibrowane syntezatorowe plamy wprowadzające kwasową atmosferę, niczym klawisze Ray'a Manzarka na płytach The Doors.

Pop?
Wciąż kluczową rolę w muzyce Mount Kimbie odgrywają wątki, w których pojawiają się żywe instrumenty (zwłaszcza gitara elektryczna i basowa), które budują oszczędne melodie, oraz momentami zaskakują swoim brzmieniem, przywodząc na myśl zarówno dalekie jak i bliskie echa skojarzeń. W kilku utworach bas brzmi, jakby grał na nim sam Peter Hook (m.in. So Many Times So Many Ways, Fall Out), zaś gitary nieodparcie sprzęgają się z brzmieniem The XX i podobnie jak u nich chwytliwym riffem wyznaczają tylko cezury w ambientowej przestrzeni. Te bliźniacze powiązania między zespołami musieli również dostrzec członkowie The XX zabierając Mount Kimbie na część swojej tournee.
Po raz pierwszy w nagraniach londyńskiego duetu znikają wokalne sample i zostają zastąpione regularnymi wokalistami. Na Cold Spring Fault Less Youth za mikrofonem udziela się swoim kruchym głosem członek Mount Kimbie Kai Campos. Jego raczej delikatna barwa zostaje jednak zrównoważona brutalną artykulacją zaproszonego do dwóch utworów King Krule (Archy Marchal to nadzieja młodego brytyjskiego rapu, jedna z gwiazd zeszłorocznej edycji Tauron Nowa Muzyka). Jego wulgarna i rozlazła barwa głosu momentami może przypominać manierę i ciężar głosu grunge'owych wokalistów i niewątpliwie dodaje kompozycjom Mount Kimbie mrocznego rockowego posmaku.
W ramach poruszania popowych wątków w muzyce Mount Kimbie, warto wspomnieć również o zmianie wydawcy. Duet Brytyjczyków zamienił bowiem dotychczasowy niszowy Hotflush Recordings - matecznik nowych wątków w klubowej elektronice na rzecz "niezależnego majorsa" - Warp - ostoję gwiazd niezalu i alternatywnego popu. (Tą samą drogą na ostatniej płycie poszedł też wspominany Darkstar, który porzucił na rzecz Warp'a kultowy label Hyperdub. Niestety nie wpłynęło to tak dobrze na kondycję artystyczną Darkstar, jak stało się to w przypadku Mount Kimbie, którzy pod skrzydłami zasłużonej wytwórni wyraźnie rozwinęli swój warsztat muzyczny i wyobraźnię).

Cold Spring Fault Less Youth jest pełną niespodzianek kopalnią inspiracji, skrytą za dość szczelnym murem, ale przyciągającą swą unikalną urodą. Czas poświęcony na pokonanie tego muru, pozwala na pełne poznanie kompozytorskiego zmysłu Camposa i Markera. Nowy album zawiera w sobie szereg tropów, jakimi może podążać słuchacz. Tropów równoległych sobie i równoważnych z innymi. 
Londyński duet coraz śmielej przemieszcza się w stronę muzycznej abstrakcji, co trafnie przedstawia okładka Cold Spring Fault Less Youth. Nie oglądając się na trendy i mody panowie z Mount Kimbie z coraz to większą konsekwencją i przy coraz większym sukcesie artystycznym dążą do sformułowania jedynego w swoim rodzaju muzycznego języka. Przysłuchiwanie się temu procesowi daje słuchaczowi dużo satysfakcji i niejednoznacznych tropów do analizy.


MOUNT KIMBIE - Cold Spring Fault Less Youth
Warp 2013

wtorek, 4 czerwca 2013

Hit Parade / Disclosure - Settle

Nie ma wątpliwości, że tego lata dwaj bracia 19-letni Howard i 22-letni Guy zamiotą wszystkie klubowe parkiety świata. Począwszy od kameralnych i undergroundowych parkietów Londynu aż po największe festiwale młodzieńcza brawura braci Lawrence porywać będzie do tańca nawet najbardziej opornych. 
Wczoraj odbyła się  premiera jednego z najbardziej oczekiwanych debiutów tego roku Settle duetu Disclosure. Zbiór 14-stu parkietowych killerów, które pojawiać się będą w tym sezonie w trakcie największych imprezowych kulminacji. 

Mimo młodego wieku bracia Lawrence już dawno przygotowali publiczność na swój spektakularny debiut. Po serii debiutanckich singli nagranych dla Moshi Moshi i Greco-Roman, remiksów zrealizowanych dla Jessie Ware, Azari & III, Artful Dodger, zajęciu drugiego miejsca na liście singli w Wielkiej Brytani (White Noise z AlunaGeorge) i tryumfalnym festiwalowym tournee z Coachellą na czele, dwaj młokosi z londyńskiego przedmieścia na tyle podgrzali atmosferę swojego debiutu, że internetowy hajp osiągnął  poziom porównywalny do towarzyszącego wydaniu przez Daft Punk Random Access Memories.
Zresztą album Disclosure okaże się wyczekiwanym orzeźwieniem dla tych wszystkich, których rozczarowała nowa płyta Daft Punk, dla tych którym po Random Access Memories Francuzi jawią się już tylko jako komercyjne dziady. Ci wszyscy, którzy doznali takiego zawodu, będą mogli odreagować przy ultra-przebojowych, energetycznych i wpadających w ucho hitach Brytyjczyków.

Bracia Lawrence grają tak, jakby całą wiedzę o brytyjskiej muzyce klubowej wyssali z mlekiem matki. Pomimo stosunkowo niewielkiego doświadczenia czują tą muzykę jak mało kto, a Settle jest zacną syntezą wyspiarskiego brzmienia z naciskiem na house i garage. Na wczorajszej premierze albumu w Boiler Room obok albumu Disclosure wybrzmiały największe parkietowe hity lat 90 z UK. Kiedy bowiem my w latach 90-tych zasłuchiwaliśmy się w przaśnym euro dance i tandetnym rave od zachodnich sąsiadów, na parkietach w Anglii królował kulturowy tygiel mieszających się ze sobą muzycznych wpływów i gatunków. Drum'n'bass, house, jungle, soul, r'n'b, dance, old school, pop i rave za sprawą takich artystów jak Artful Dodger, M.J Cole, Craig David sublimowały w nową jakość nazwaną 2step lub UK garage. Właśnie takimi rytmami bracia Lawrence zainfekowali się w czasach, z których pochodzi ich okładkowe zdjęcie i teraz z niesłychaną lekkością i przebojowością przenieśli je na swój album.
Settle to czysta parkietowa przyjemność. Zupełnie niezobowiązująca i bezpretensjonalna z ściśle klubowym przeznaczeniem. Czytelna i przejrzysta, bez zbędnych dodatków, które odwracałyby uwagę od tego, co w tym albumie najważniejsze - tańca i dobrej zabawy. Album jest wizytówką brytyjskiej muzyki klubowej zanurzony w brzmieniach pompującego house, seksownego grime, udergroundowego bass music, soulowego garage, dopełniony kapitalnymi wokalami Sam'a Smitha, Jessie Ware, Jamie'go Woon'a, Aluny Francis, Elizabeht Doolittle, Ed'a Mac'a, czy Sashy Keable.

Debiut Disclosure przypomina mi nieco genialną płytę The Present Lover projektu Vladislava Delaya - Luomo. Wydany w 2003 roku album podobnie jak płyta braci Lawrence jest zbiorem przebojowych, klubowych piosenek, wypełnionych zmysłowym wokalem, oparty na jednostajnym tempie i brzmieniu house music. Płyta Luomo zyskuje jednak w tym zestawieniu, jawiąc się jako klimatyczny koncept album, przy zbiorze singli jakim jest Settle.
Trzeba przyznać, że dosyć prostymi środkami wykuwają swój sukces panowie z Disclosure, nie zupełnie pomijając takie elementy albumowej narracji jak, budowanie napięcia czy kulminacje. Biorąc pod uwagę, że Settle jest przeznaczona przede wszystkim na parkiet nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten imprezowy samograj nie sprawia jednakowej radochy przy słuchaniu, co przy tańczeniu. I w tym tkwi w zasadzie jedyny jego mankament. W trakcie kolejnego odsłuchu album traci swoją moc, obnażając jego jednowymiarowy, mało intrygujący charakter. Dramaturgia albumu rozpływa się w powietrzu, pozostawiając lekko nużącą monotonię, gdzie wszystkie utwory oparte są na identycznym schemacie zwrotka - refren - wokal.

Z pewnością braciom Lawrence udała się jednak sztuka niebywała nagrania szalenie egalitarnego i demokratycznego albumu, przy którym zabawa nie zgorszy ani fana poszukującej elektroniki, ani wytrawnego klubowicza. Settle będzie niekwestionowanym hitem tego lata, przebijając swoim młodzieńczym wdziękiem i brawurą nawet wykoncypowany i złożony Random Access Memories.


DISCLOSURE - Settle
PMR Records 2013



wtorek, 28 maja 2013

Dwa razy więcej przyjemności / Colleen - The Weighing of the Heart + Nancy Elizabeth - Dancing

Twórczość dwóch mało znanych w Polsce pań Cécile Schott (Colleen) i Nancy Elizabeth łączy tak wiele, że słuchając ich właśnie wydanych płyt, mamy szansę przez dwa razy dłuższy czas obcować z kobiecą muzyczną wrażliwością. Zresztą właśnie naprzemienne słuchanie zalecałbym wszystkim, którzy chcą sami sprawdzać, jak muzyka Francuzki i Angielki kapitalnie dopełnia się i jak cudownie pomiędzy sobą przeplatają się muzyczne wątki.
Obie artystki z wielką gracją i elegancją eksplorują intymne pogranicza muzyki folkowej i akustycznej. Obie są obdarzonymi wielkim talentem multiinstrumentalistkami z upodobaniem do instrumentów akustycznych i dawnych. Samodzielnie nagrywają i produkują swoje nagrania. Obie również mają już po kilka wydanych płyt, z których większość ukazała się nakładem brytyjskiej oficyny Leaf Label.

Colleen - The Weighing of the Heart 

Zacznę od Cécile Schott, jako że jej albumu musieliśmy oczekiwać dłużej niż płyty Elizabeth oraz przynosi on większe zmiany w stosunku do poprzednich albumów.  
Sześć lat temu po wydaniu znakomitego albumu Les Ondes Silencieuses Colleen zmęczona koncertowaniem i wypalona artystycznie (o czym wspomina na swoim blogu) postanowiła zrobić sobie dłuższą przerwę od komponowania. Przez ten czas słuch o niej całkowicie zaginął, a mnie przyszło żałować, że już nie dane mi będzie cieszyć się jej intrygującą muzyką. Pozostało mi zasłuchiwać się w jej czterech magicznych albumach, które świetnie obrazowują muzyczną ewolucję Schott. 
Terytoria muzycznych inspiracji Francuzki obejmują szeroko pojętą muzykę dawną, a jej twórczym marzeniem było nagranie muzyki współczesnej na dawnych instrumentach. Najlepszym obszarem do realizacji tej idei były pogranicza muzyki elektroakustycznej, ambientu, elektroniki i folku. 
Pierwsze albumy Everyone Alive Wants Answers (2003) i The Golden Morning Breaks (2005) były poszukiwaniami opartymi na elektronicznej preparacji żywych instrumentów, ale już od Mort Aux Vaches (2006 Staalplaat) z nagrań Colleen zaczęło ubywać elektroniki, na rzecz oszczędnych akustycznych pasaży.
Ukoronowaniem, i jak sama przyznaje spełnieniem, jej artystycznej wizji była płyta Les Ondes Silencieuses (2007) hipnotyzująca swą ascetyczną konstrukcją i intymnym brzmieniem. Skomponowana na klarnet, klasyczną gitarę, szpinet (XVII wieczna odmiana klawesynu) i viola de gamba (XV wieczna instrument zbliżony do współczesnego kontrabasu) płyta była pasjonującą celebracją mrocznych, onirycznych kompozycji. Momentami filmowa i wielce liryczna muzyka Colleen pozwalała na kontemplacje pojedynczych wolno wybrzmiewających dźwięków, a jej integralną część stanowiła cisza pomiędzy nimi. Realizacja Les Ondes Silencieuses była nie tylko zrealizowaniem idei przyświecającej jej powstaniu, ale i oddaniem muzycznego hołdu Moondogowi - ulubionemu artyście francuskiej multiinstrumentalistki.
Po sześciu latach milczenia Colleen powraca pełna nowych pomysłów i już od pierwszego momentu zaskakując swoich słuchaczy. Na wydanym właśnie The Weighing of the Heart po raz pierwszy w swojej karierze Cécile Schott postanawia zostać również wokalistką. I choć sam fakt może być dla jej fanów kompletnym zaskoczeniem, to na pewno nie może być już nim głos Colleen. Delikatny, lekko chropowaty doskonale wpisujący się w jej akustyczną muzykę, która również przeszła pewną metamorfozę choć jest naturalną kontynuacją dotychczasowych fascynacji artystki. Wciąż zatem mamy do czynienia z muzyką akustyczną opartą głównie na gitarze, altówce, i klarnecie, jej artykulacja przestaje jednak być już tak ascetyczna jak na wcześniejszych albumach. Na The Weighing of the Heart głos Cecile oprócz śpiewu pełni rolę dodatkowego instrumentu, który bądź dynamizuje kompozycje, bądź stanowi dla niej tło.
Wciąż pozostają czytelne nawiązania do twórczości Moondoga, zwłaszcza w warstwie rytmicznej albumu w której pojawiają się dzwonki, kotły, bębny i inne perkusjonalia. Ale Colleen sięga też do estetyk ludowych, a jej muzyka zyskuje bardziej folkowy charakter niż kiedykolwiek wcześniej.
Płyta The Weighing of the Heart ma w sobie wciąż ten sam znany ładunek melancholii i nostalgii, jednak jest nieco bardziej melodyjna i popowa, przez co z całą pewnością jaśnieje w niej optymizm i radość.


Nancy Elizabeth - Dancing

Dla młodszej od Schott - angielki z Manchesteru - Nancy Elizabeth Dancing to trzecia płyta w karierze. Kontynuuje na niej swoją muzyczną przygodę przebiegającą na styku alt country, alternatywnego folku i muzyki pop.
Jeśli Colleen w swoich nagraniach stawia na ascezę i eksperyment, to Elizabeth zdecydowanie bardziej interesuje piosenka i estetka pop, a w jej utworach można doszukać się fragmentów muzycznego pokrewieństwa z twórczością Beth Orton, Cat Power czy Kate Bush.
Elizabeth jest równie utalentowana co Francuzka. Sama gra na wszystkich instrumentach; nie strszna jej gitara, pianino, czy harfa. Mozolnie nagrywa przy użyciu multitrackera ścieżkę za ścieżką, tworząc swoje zmysłowe kołysanki. Muzyka Nancy nosi w sobie pewien nastój koturnowości i teatralności, który czyni jej kompozycje bardziej epickie i wylewne. Przesycone są jednak kobiecą wrażliwością, pełną intymności, skupienia, romantycznej nastrojowości i zadumy.


Słuchając płyt obu artystek możemy zarówno doszukiwać się między nimi podobieństw, jak i badać drogi  jakimi doszły do wspólnego punktu, którym w ich przypadku jest inspirowana folkową estetyką piosenka. Cécile Schott dokonała tego podążając ścieżką ascezy i eksperymentu, odejmując raczej od dźwiękowej materii niż do niej dodając. Nancy Elizabeth, jako zbierająca doświadczenia młoda songwriterka poprzez ciężką pracę dopieszczania swoich kompozycji do osiągnięcia finalnego, zamierzanego efektu. Słuchając obu pań naprzemiennie pozostajemy w ramach tej samej estetyki, a różnice w nastroju pomiędzy ich utworami są tak niewielkie, ze mamy możliwość przeżywania dwa razy większej przyjemności.

Colleen - The Weighing of the Heart
Second Language Music 2013

Nancy Elizabeth - Dancing 
Leaf Label 2013

poniedziałek, 27 maja 2013

Kraina łagodności / Daft Punk - Random Access Memories

Ależ nowy album Daft Punk musi uwierać wszystkich tych, którzy spodziewali się po francuzach kolejnej futurystycznej rewolucji. I choć faktycznie jest to album w pewnym sensie i futurystyczny, i rewolucyjny zarazem, to na pewno nie w taki sposób, w jaki spodziewaliby się ortodoksyjni fani zespołu.
Random Access Memories to futuryzm w stylu retro, muzyka przyszłości widziana oczami muzyków pop z persoektywy lat 70-tych. To cofnięcie się do czasów, gdzie Giorgio Moroder opracowywał swój przepis na syntezatorowe kosmiczne disco i stawiał na gruncie muzyki popularnej podwaliny pod electro. 
Z kolei na miano rewolucyjnej zmiany zasługuje szczególnie fakt niemal całkowitej rezygnacji z użycia sampli na rzecz własnych aranżacji (poza wieńczącym płytę Contact) oraz przełożenie dotychczasowej ultra komputerowej produkcji na żywe instrumenty. Wynikiem tego jest genialny hołd, jaki Francuzi składają muzyce lat 70-tych i erze disco, a który zarazem jest kwintesencją muzyki pop i naturalną ewolucją stylu Daft Punk doprowadzoną do szczytów maestrii. 

Tym, co najbardziej urzeka na Random Access Memories, jest elegancja spod znaku french touch, przypominająca bardziej produkcje Air niż dotychczasowe albumy DP. W jego nagraniu, licząc muzyków, gości, producentów, inżynierów dźwięku i muzyków sesyjnych, wzięło udział ponad sto osób, co musiało skutkować wymuskaniem materiału do pojedynczego dźwięku. Szczególne słychać to w warstwie dynamicznej albumu, gdzie każde muśnięcie perkusji nabiera przestrzeni i niesłychanie atłasowego, seksownego brzmienia. Zresztą cały album przepełniony jest subtelnością i spowity mgiełką seksapilu. Nad jego nietuzinkowym brzmieniem czuwał bowiem Bob Ludwig, na którego produkcjach można by się uczyć historii muzyki popularnej. 

Komentując zwiastujący album singiel Get Lucky zastanawiałem się jak na warstwę muzyczną Random Access Memories przełoży się tak szerokie, doświadczone i rozstrzelone stylistycznie grono zaproszonych gości. Kto na tym etapie bardziej zaznaczy swoją obecność. Czy gospodarze przyćmią gości sprowadzając ich do medialnego dodatku, czy przeciwnie charyzmatyczne gwiazdy pokroju Pharrella Williamsa, Giorgio Morodera, Nile'a Rodgers'a, Paula Williams'a, Panda Bear, Juliana Casablancasa swoim blaskiem zwrócą cała uwagę słuchaczy na siebie. Wynik współpracy okazał się jednak sukcesem gry drużynowej, pozbawionej wewnętrznej rywalizacji o prymat i sławę, w której ze wszystkich graczy wyciśnięta zostaje esencja tego, co w ich twórczości najlepsze i najciekawsze. I tak Panda Bear nie rezygnuje ze swojego awangardowego podejścia do śpiewania, Julian Casablancas czaruje swoim leniwym, namiętnym głosem jak za najlepszych czasów The Strokes, Nile Rodgers nawija melodie na swój funkowy bas jak niemal przed 40-stu (wow!) laty w Chick, Paul Williams jak wycięty ze swoich około coutry'owych i hipisowskich produkcji momentami przypomina wokal Alexisa Taylora z Hot Chip, a Pharrell Williams w hiper przebojowych Get Lucky i Loose Yourself To Dance niemal dosłownie staje się inkarnacją Michaela Jacksona z czasów Jacksons 5. Giovanni Giorgio, który jest niechybnie muzą całej produkcji zabiera zaś nas we wspomnieniową podróż przywołując w pamięci najlepsze momenty swojej producenckiej i kompozytorskiej kariery.
Współpraca w ramach Random Access Memories brzmienie płyty, jej całokształt i otoczka ma w sobie coś ze współczesnej disney'owskiej bajki. Pozbawiona skrajności, rozczula swoim cukierkowym i lekko kiczowatym brzmieniem jakże charakterystycznym dla produkcji Daft Punk (może z pominięciem debiutu Homework).
To zbiór niezwykle melodyjnych i wpadających w ucho singli, z których każdy zasługuje na miarę radiowego przeboju. Będąc pod wpływem entuzjazmu, można pokusić się o uznanie go mianem jednego z najlepszych albumów pop od czasów Thriller Michaela Jacksona. To kwintesencja muzyki pop posiadająca jej kluczowe elementy takie jak świetna produkcja, chwytliwe melodie, przebojowe refreny, charakterystyczne wokale, pozbawiona przy tym kontrowersji. To pozycja, która przywołuje wspomnienia o pierwszych gwiazdach popu z lat 70-tych, których sława w przeciwieństwie do czasów późniejszych w głównej mierze opierała się na talencie muzycznym i wokalnym niż na wizerunku scenicznym i zdolnościach marketingo-promocyjnych. To hołd dla czasów, kiedy artyści wyznaczali nowe kierunki nie oglądając się wstecz.

Na marginesie warto wspomnieć, że brak oficjalnych teledysków Random Access Memories to również świetne i świadome nawiązanie do seventies, jako do przed teledyskowej ery radiowych szlagierów, nie wymagających ubrania w obraz video.

Kontrowersje wokół  sielankowości i elegancji Random Access Memories i spolaryzowane opinie na ten temat wywołuje fakt, że album ten nagrał zespół, który swoim charakternym i zadziornym debiutem Homework rozpoczął wielką rewolucję w muzyce tanecznej. Teraz Daft Punk sięgnął jeszcze głębiej do repozytorium muzyki pop, czyniąc to w iście familijnym stylu, który wśród wielu słuchaczy wzbudza niezrozumienie. 
Co jednak ciekawe taka recepcja nowego albumu jest kopią tego, jak dwanaście lat temu został przyjęty album Discovery. Przez jednych uznany za tandetny i kiczowaty, przez innych za arcydzieło odsłaniające przebojowy potencjał lat 80-tych. Echem wydania Discovery było skierowanie uwagi djów i producentów na pogardzaną dotąd i odsądzoną od czci muzyczną dekadę, którą nieprzerwana fascynacja trwa aż do dziś.

Daft Punk właśnie przestał być zespołem, do którego jeszcze chwilę temu przyznawali się nawet fani eksperymentalnej i poszukującej elektroniki, wśród których przyznanie się do lubienia Random Access Memories jest swoistym guilty pleasure. Dla nich Francuzi przekroczyli granicę mainstreamu, za którą ortodoksi nie ważą się sięgnąć, dla innych, w tym dla mnie, logicznie kontynuują swoją (rozpoczętą na Discovery) przygodę z muzyką pop, odnosząc na tym polu spektakularny sukces. 

Pozostaje więc jedno pytanie; czy Thomas Bangalter i Guy-Manuel de Homem-Christo albumem Random Access Memories powtórzą scenariusz z płyty Discovery i staną się forpocztą mody, tym razem na seventies? Czy ich wpływ na popkulturę jest faktycznie tak ogromny, że swoją płytą wykreują modę na powrót ery disco, czy jednak ich oddziaływanie jest sztucznie wykreowane i przewartościowane. Czy uda im się drugi raz odwrócić bieg historii, czy też Random Access Memories okaże się jednorazowym wydarzeniem, wspaniałym suplementem lat 70-tych.



DAFT PUNK - Random Access Memories
Columbia Records 2013



niedziela, 12 maja 2013

Na gruzach muzyki / How How - Knick-Knack

Czy ktokolwiek z czytelników tego bloga, znajomych owych czytelników czy też znajomy znajomych znajomych słyszał kiedyś o warszawskim zespole How How? A może znalazłby się ktoś kto nawet posłuchał ich muzyki. Jest czego, bo panowie Grzegorkiewicz, Podniesiński, Madejski i Franczak dorobili się już dwóch epek (Bumpy 2011, Hypnagonic micro 2011), płyty długogrającej (Flickers 2011 Antena Krzyku) oraz właśnie wydanej i równie znakomitej jak wcześniej wymienione epki Knick-Knack.
Wracając do postawionego na wstępie pytania jestem skłonny prorokować, że nikt albo naprawdę niewielu z was (słuchaczy poszukujących i otwartych) kiedykolwiek usłyszało o How How mimo, że nie jest to żadna zapyziała kapela lokalsów ogrywająca co tydzień podłe knajpy i dzielnicowe domy kultury. How How to czwórka szalenie zdolnych i w pełni świadomych swojej muzycznej drogi młodych ludzi, którzy mając za nic ściganie się z trendami i walkę o popularność, w skupieniu studiują eksperymenty w audiosferze.
Jak to się stało, że jak dotąd żaden z polskich krytyków, blogerów nie poznał się na klasie tego niezwykłego zespołu i nie docenił ich szerokich i odważnych poszukiwań. Jest to o tyleż zaskakujące, że podobne muzyczne klimaty odnajdziemy bez trudu w katalogu renomowanego Thrill Jockey'a (podobieństwo do Town And Country wydaje mi się tutaj bardzo na miejscu) czy Kranky. Śmiem twierdzić, że gdyby zespół nagrywał i wydawał w USA, to przy dużej dozie szczęścia hype na How How odtrąbić mógłby nawet sławetny Pitchfork.
Być może niewielkie zainteresowanie twórczością zespołu ze strony krytyki wynika z faktu, że muzyka zespołu jest absolutnie nie do sklasyfikowania. Pomimo pewnych naleciałości czy nawiązań nie podlega ona żadnym gatunkowym segregacjom, a stanowi samoistną, zjawiskową i niezwykle oryginalną wypowiedź nie tylko na polskim poletku muzycznej awangardy.
Jedynie za sprawą oszczędnie użytych na Knick-Knack żywych instrumentów (ukulele, klarnet, saksofon, gitara) możemy identyfikować tropy muzycznych proweniencji, w których pobrzmiewają dalekie echa jazzu, altcountry czy post rockowej ballady. Jakże szlachetnie i dramatycznie wybrzmiewają te instrumenty dopominające się o swoje miejsce w gąszczu koślawej post muzyki warszawskiego zespołu.
How How z cierpliwością buddyjskiego mnicha przeczesuje muzyczne gruzy i wysypiska, napotykając porozrzucane szczątki dźwięków, szepty instrumentów i skrawki melodii tworząc z nich kakofoniczne słuchowiska. Ich płyta Flickers, a w jeszcze większym stopniu epka Knick-Knack to muzyka rozpadu.  Pozbawiona jednak punkowego gniewu i anarchii, za to pełna pokory, refleksji i melancholii. Skromna i magiczna. To requiem nad melodią, piosenką i rytmem. Elektroakustyczna improwizacja slow motion, spreparowana z konstelacji pojedynczych dźwięków.
Recyklingową podróż z How How cudownie wieńczy kostropata, schizofreniczna antypiosenka Pinkery The Knight wlekąca się i potykająca o swój koślawy rytm i połyskująca niczym diament wśród zapadłych ruin.

Knick-Knack pomimo, tego że trwa tylko 25 minut jest jedną z najbardziej eterycznych rzeczy jakie ostatnio słyszałem i obok Starej Rzeki jest z pewnością jednym z najbardziej niesamowitych objawień tego roku, wliczając w to muzykę ze świata. Można ją słuchać na okrągło i za każdym kolejnym razem wciąga słuchacza coraz głębiej objawiając przed nim dźwiękowe panopticum.
Jednak bez większego wsparcia ze strony zarówno słuchaczy jak i krytyki,  to muzyka skazana na całkowitą komercyjną zagładę. Nikt nie puści jej w radiu, niewielu odnajdzie ją w internecie, jeszcze mniej poświęci czas na jej przesłuchanie. Natomiast pojedynczy osobnicy zadurzą się w niej bez pamięci doceniając fascynującą i przekorną wyobraźnię How How.
Sprawdźcie koniecznie! tutaj


HOW HOW - Knick-Knack
FYH!records 2013

wtorek, 7 maja 2013

ADHD / Mikrokolektyw - Absent Minded

W tym roku mija dziesięć lat od wydania przez Robotobibok płyty Instytut las. Zawartość tego albumu była eksplozją młodzieńczej werwy, która w tym pełnym nieskrępowanej energii nagraniu wycisnęła z jazzu wszystkie soki, łącząc egalitarnie jego najbardziej dynamiczne elementy z fascynacją nowymi brzmieniami, analogową elektroniką i rockowym nerwem. Moment nagrania albumu idealnie wpisał się w czas stopniowego zanikania zjawiska zwanego yassem. Ten rodzimy gatunek wykreowany na przełomie wieków przez trójmiejsko-bydgoski kolektyw młodych gniewnych, po latach bezwzględnej artystycznej dominacji w naszym kraju doszedł do momentu, kiedy zaczął zjadać własny ogon. Ogromna ekspresja i kreatywność yassowców, która w ciągu jedynie kilku lat obrodziła znakomitymi muzykami, albumami i koncertami zapisanymi złotymi zgłoskami w annałach polskiej muzyki (nie tylko jazzowej) po osiągnięciu swojej kulminacji powoli przygasała. Ale fala zjawiska zdążyła się rozlać po kraju infekując młodych muzyków spoza yassowego zagłębia. Jedną z formacji , które przejęły w schedzie po Miłościach, Trytonach, Mazzollach czy Łoskotach twórczą energię post coltrane'owskiego jazzu był wrocławski Robotobibok.

W lutym 2013 dekadę po ukazaniu się Instytut las  Kuba Suchar i Artur Majewski dwaj najbardziej aktywni członkowie nieistniejącego już Robotobiboka wydają Absent Minded - swój drugi studyjny materiał pod szyldem Mikrokolektyw, nagrany dla legendarnej chicagowskiej wytwórni Delmark. 
Dziesięć lat dzielące oba wydawnictwa to wieczność i choć już Revisit (debiut w ramach Mikrokolektywu) w stosunku do muzyki Robotobiboka ukazywał niebywałą przepaść i twórczą progresję duetu, to dopiero Absent Minded wyznacza mocną cezurę między tymi okresami.

Absent Minded to nawet dla fanów jazzu album wymagający uwagi i koncentracji. Sam tytuł albumu jest już uwagą skierowaną do słuchacza i dobrze odzwierciedla choćby stan mojego umysłu w trakcie pierwszych przesłuchań. Nie zapamiętamy bowiem tego albumu jako zbioru melodii,  które moglibyśmy odtworzyć w myślach lub zanucić. Nie będziemy go odbierać też jako kompilacji chwytliwych motywów czekających na improwizowane rozwinięcie w formie koncertowej. Ten album bowiem sam w sobie jest misternie wykoncypowaną improwizacją, przełożeniem abstrakcyjnej wyobraźni duetu w ograniczone czasem ramy nagrania. Jego otwarta, dynamiczna forma, rzadkie powtórzenia motywów w kompozycjach, zmarginalizowanie funkcji melodycznej i rezygnacja z linearnej narracji sprawia, że do jego przesłuchania trzeba się zdecydowanie przyłożyć. Dzięki koncentracji i wysiłkowi włożonemu w odsłuch albumu, będzie nam dane cieszyć się mnogością detali ukrytych w wielowarstwowych kompozycjach oraz finezją z jaką do grania i komponowania podchodzi wrocławskie duo.

Głównym wyznacznikiem tego albumu jest ruch. Bezustannie kołatający się w delirycznych zagrywkach Majewskiego i perkusjonaliach Suchara, który swym muzycznym ADHD zachwyca i zaskakuje. Co ciekawe w czasach kiedy tryumfy na parkietach święcił drum'n'bass, jungle czy idm chętnie posługiwano się kliszą twierdząc że "nie zagrałby tak żaden perkusista". Dziś słuchając perkusji Suchara  odnoszę wrażenie, że tak skomplikowanej, wielowalorowej i ekspresyjnej rytmiki nie zaprogramowałby żaden artysta z kręgu laptopowej elektroniki.
Drugim głównym fundamentem Absent Minded jest sonoryzm stanowiący dla muzyków punkt wyjścia do eksperymentalnych poszukiwań brzmienia instrumentów poprzez ich niekonwencjonalne zastosowanie.
Majewski demonstruje szeroki zakres możliwości gry na trąbce i kornecie używając do tego filtrów i tłumików. Najczęściej jednak posługuje się własną artykulacją eksponując chropowate tekstury. Słuchając ich wydaje się jakby chciał zamknąć rozwibrowany oddech wewnątrz instrumentu, aby pozostawał w nim jak najdłużej, drążył go, w całości wypełniał i powoli wybrzmiewał.
Przestrzeń obok Majewskiego wypełnia Kuba Suchar, który tworzy misterne ażurowe sieci wplatając w nie wszelkiej maści perkusjonalia i przeszkadzajki. Z taką samą atencją darzy jazzowy zestaw perkusyjny jak i jego obręcze, uchwyty, stojaki. Dynamika jego gry, jej wielowątkowość aż korcą, aby ochrzcić to nazwą drill'n'jazz.  Rozległe perkusyjne pasaże wibrują  bowiem na Absent Minded nieograniczoną ekspresją.
Całość albumu dopełniają generowane elektronicznie pętle pełniące rolę tła i stelaża na którym muzycy opierają swe improwizacje.

Absent Minded to album dojrzały, odważnie zapuszczający się w rejony eksperymentalnego post-jazzu. Jest jak łuszcząca się farbą ściana odsłaniająca kolejne kolory i tekstury. Tandem Suchar - Majewski podążając drogą awangardowej ekspresji, zmierzają w kierunku coraz większej ascezy i abstrakcji, pozostawiając po sobie coraz mniej śladów konwencjonalnej jazzowej kompozycji.

Ponieważ Absent Minded łatwiej przyswoić łącząc muzykę z obrazem, polecam więc jako suplement albumu rejestrację koncertu duetu jaki odbył się z okazji Światowego Dnia Jazzu w sali koncertowej radiowej Dwójki.


MIKROKOLEKTYW - Absent Minded
2013 - Delmark Records