Historia tego bloga zatacza dziś pewne koło. 22 listopada 2012 pojawił się tutaj jeden z pierwszych muzycznych wpisów mojego autorstwa; recenzja albumu Flying Lotusa "Until the Quiet Comes". Dziś prawie po dwóch latach osoba Stevena Ellisona zagości na łamach 1u/1o po raz drugi, tym razem jako autora premierowego materiału "You're Dead!".
Słuchając tej płyty nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Ellison miałby ambicje zostania prawdziwym muzykiem, instrumentalistą i nagrać stricte jazzowy materiał. Jako, że prawdopodobnie nie posiada umiejętności manualnych, które umożliwiłyby mu spełnienie tej zachcianki stawia się w roli reżysera. Niezwykle zachłannego na muzyczne motywy, klisze, i estetyki. Idealisty, który ponad jakość nagrania stawia jego koncept.
Flying Lotus przy nagrywaniu płyty lubi otoczyć się wianuszkiem zacnych osobistości. Również na "You're Dead!" zgromadził imponujący zestaw współpracowników (choć w przypadku dorobku niektórych z nich to Ellison śmiało mógłby kandydować do roli asystenta). Herbie Hancock, Snoop Dogg, Kendrick Lamar, Kimbra, Arlene Deradoorian, to w istocie działająca na wyobraźnię obsada. Jeśli dołożyć do tego tego sample z Ennio Morricone i Queen, to na pierwszy plan wysuwają się wysokie (megalomańskie?) artystyczne ambicje Ellisona, który ma w poważaniu muzyczną ascezę i harmonię, jako punkt honoru stawiając sobie rozmach, często ocierający się o przebodźcowanie. Nie można mu jednak odmówić kompozycyjnej błyskotliwości, która pozwala na ułożenie tak rozsypanych puzzli w jedną zachwycającą całość. Ilość tych bardziej i mniej wpływowych gości jest faktycznie oszałamiająca, lecz sam kompozytor traktuje ich w pełni egalitarnie (może za wyjątkiem jednego z nich, o czym dalej). Każdy z zaproszonych do nagrania twórców ma swoją chwilę chwały na "You're Dead!". To z reguły krótki fragment, w którym jednak odbija się pełnia artystycznej charyzmy gościa. Tak jest m.in. w przypadku ciętej nawijki Kendricka Lamara, w brawurowym "Never Catch Me", Herbie Hancocka malującego ciepłe plamy pianina w "Tesla", czy wspomnianym "Never Catch Me", czy saksofonisty Kamasi Washingtona wtrącającego Coltrane'owskie frazy w "Cold Dead". Jednak, jakich Ellison nie zaprosiłby do nagrania "You're Dead!" gości i w jakiej nie obsadziłby ich roli, to po raz kolejny zza pleców reżysera karty rozdaje Stephen Bruner, znany szerzej jako Thundercat. Ten błyskotliwy basista, najbliższy współpracownik FL zajmuje się czarną robotą jaką jest łączenie wszystkich elementów tego galimatiasu w spójną całość. Jego bas dynamizuje, łączy i ilustruje kolejne epizody "You're Dead!", gitara zaś odznacza na nich swe drapieżne ślady.
Nowy album Kalifornijczyka to rodzaj rozliczenia z tematem śmierci, która swą kostuchą zebrała spore żniwo także wśród rodziny, przyjaciół i grona najbliższych współpracowników artysty. Stylistycznie nie odbiega niczym od rewolucyjnej "Cosmogrammy" i lokuje się tuż obok "Until the Quiet Comes". To wciąż ta sama wizja przywoływania jazzowej tradycji we współczesnym wykonaniu, głównie za pomocą cyfrowego montażu. Pewnym novum na tle poprzednich albumów wydaje się jeszcze dynamiczniejsze podejście do budowania kompozycji, które w fragmentarycznym kształcie zostają zamknięte bardziej w formie mixtapeu, niż regularnego albumu. Ellison nie traci czasu na wstępy, rozwinięcia i zakończenia, nie wspominając już o podziale zwrotka-refren, lecz niczym klasowy dj miksuje ze sobą esencje i kulminacje."You're Dead!" jawi się jako składanka intr, zbiór motywów; melodycznych, wokalnych, rytmicznych, gdzie praca Fly Lo przypomina defragmentowanie jazzowej tradycji w czterdziestominutowy bryk.
Pomimo nagromadzenia wybitnych instrumentalistów "You're Dead!" nie brzmi jednak zbyt analogowo. Wszystko przez produkcję albumu, która gdyby nie ranga przedsięwzięcia, jego autor, obsada i przede wszystkim zajmująca treść, dyskredytowałaby całe to wydawnictwo. Nawet najciekawszymi pomysłami nie da się przesłonić faktu, że album brzmi na takim poziomie który zwyczajnie nie przystoi artystom takiej rangi. Zastanawia mnie co musi czuć wirtuoz Herbie Hancock słuchając kompletnie płaskiego, przesterowanego, przekompresowanego, pozbawionego jakiejkolwiek głębi i selektywności nagrania. Pokuszę się o konstatację, że "You're Dead!" brzmi tak samo na dobrej jakości nagłośnieniu, co na głośniczkach laptopa. To postprodukcyjne niedbalstwo odbija się na przyjemności słuchania płyty, która w kluczowych momentach traci swój impet i konsternuje.
We wspomnianej na wstępie, recenzji poprzedniej płyty Flying Lotusa nazwałem go mistrzem krawiectwa, zszywającego intrygujący paczwork z szerokiego wachlarza muzycznych fasonów. Jeśli miałbym podążyć tropem tekstylnych metafor, to skoro "Cosmogramma" jawiła się jako szalona kreacja haute couture, a "Until the Quiet Comes" jako jej użytkowa wersja, to "You're Dead!" do tej linii wnosi już jedynie stylowe dodatki. Najnowszy album, wbrew tytułowi nie zabija, choć nadal pozwala delektować się bombastyczną wersja elektronicznego fusion. Myślę jednak, ze następne dzieło powinno przynieść już bardziej radykalne posunięcia Ellisona, takie jakie po "Los Angeles" przyniosła "Cosmogramma".
FLYING LOTUS -"You're Dead!"
2014, Warp
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz