SWANS - "To Be Kind" / 2014 / Young God Records
Na wstępie muszę przyznać, że nigdy nie należałem do psychofanów Swans, podobnie jak do dziś nie
jestem fanem gitarowych brzmień. Nie jest jednak możliwością obojętnie przejść
obok takiego muzycznego kolosa jakim jest "To Be Kind". Grzechem byłoby zignorować
wizję tak totalną i bezkompromisową, jaką funduje nam Michael Gira z
ekipą.
Owa bezkompromisowość ujawnia się nie
tylko w ekspresji i charyzmie lidera, oraz ekstremalnym brzmieniu
zespołu, ale choćby w samej idei nagrywania albumów wyzywająco długich,
będących próbą i wyzwaniem dla współczesnych odbiorców. W działaniach
Giry imponuje zaciekłość i dyscyplina w realizowaniu artystycznej wizji, bez cienia ustępstw wobec przemysłu
muzycznego, słuchaczy, lecz przede wszystkim wobec samego siebie. Kogo obecnie byłoby stać na wydanie dwugodzinnej płyty zawierającej
kilkunasto i kilkudziesięciominutowe kompozycje. Kto zrobiłby to w tak
brawurowy sposób, aby w trakcie stu dwudziestu minut nawet na chwilę nie stracić
atencji słuchacza? Odpowiedź może być tylko jedna.
Scenariusz realizacji monstrualnego materiału Swansów jest niezwykle finezyjny
począwszy od wyważenia proporcji i rozplanowania ich w dwóch godzinach
materiału. "To Be Kind" brawurowo splata ze sobą najbardziej skrajne
elementy; potęgę gitarowego grania, industrialnego brzmienia i
punkowej energii, z niezwykłym flow, unoszonym bluesowym i quasi
funkowym groovem. Wpadające w ucho kaznodziejskie deklamacje Giry,
wyliczanki, nawiedzone zaśpiewy, oraz wytrwałe
budowanie kulminacji, repetytywny trans i psychodeliczne odjazdy
zakomponowane radykalnym noisem gitar i brutalną, choć dynamiczną
perkusją przybierają wręcz przebojowy sznyt;
łatwo wpadając w ucho pomimo destrukcyjnego brzmienia i obfitych,
agresywnych aranży. To wszystko gotowane w jednym kotle tworzy dzieło
skończone, domknięte w każdym detalu, i przedstawione w okazałą, monumentalną całość. Nawet pomimo ekstremalnie
rozbudowanych kompozycji, nie doświadczamy dłużyzn i nudy. Każda
"rozwlekła" kompozycja jest uwarunkowana emocjonalnie, oraz prowokuje
stan fizycznego wręcz, odczuwania muzyki. Bo "To Be Kind" to krew, pot, łzy, oraz katharsis.
Gira niczym genialny, acz przerażający demiurg z wyrachowaniem i doświadczeniem planuje dźwiękową egzekucję, wywołując wcześniej gorączkę i obłęd. Niespiesznie i z pełną kontrolą prowadzi narrację nie oszczędzając siebie i słuchacza. Kiedy w niewielu przypadkach pozwala sobie wyciszyć i spuścić z tonu robi to tylko po to aby po chwili dokręcić śrubę i ścisnąć za jaja.
Trzeba przyznać, ze bezbłędnie
panuje nad dramaturgią i emocjami słuchacza. Uwodzi ("Kirsten Supine"),
odurza ("Some Things We Do"), hipnotyzuje i omamia ("Just A Little Boy" -
jakby żywcem wycięty z repertuaru Angelo Badalamentiego; "Bring The Sun / Toussaint L'Ouverture
" - przejście po
między częściami tej najdłuższej kompozycji zaaranżowane psychodelicznymi plamami
pianina fendera sprawia, że zamiast demonicznego Giry spodziewam się
głosu Jima Morrisona deklamującego słowa "Father (...) I Wan't To Kill You"),
wprowadza w trans ("A Little God In My Hands"), aby wreszcie
pobudzać ("Screen Shot"), przerażać i wywoływać ekstazę ("She Loves Us",
"Oxygene"). Warto jednak zaznaczyć, że wszystkie te elementy potrafią
oddziaływać również wewnątrz pojedynczych kompozycji.
Zwaliste, bluesowe ballady, natchnione muzycznym spleenem
przepoczwarzają się w psychodeliczny odjazd, aby eksplodować
industrialnym skowytem pełnym gniewu i furii. Swans jednak nie epatują
zgiełkiem bezmyślnie, każde użycie najcięższe artylerii jest w pełni
zaplanowane i uzasadnione dramaturgicznie, przydając albumowi dynamiki,
barwnych kontrastów i niezwykłej witalności.
Ps.
Po wielokrotnej lekturze "To Be Kind" w mojej wyobraźni zrodziło się
muzyczne marzenie, które połączyłoby twórczym radykalizmem drapieżność i
bezkompromisowość Swans z temperamentem Matsa Gustafssona. Zawsze kiedy
na "To be Kind", zgiełk wznosi się o kilka poziomów nad powierzchnię
narracji, konwulsyjnie wybuchając mocą swojej ekspresji, w spiętrzonej
ścianie gitar, perkusji i syntezatorów dostrzegam idealne miejsce dla
rzeźnickiego saksofonu Szweda. Jedynie taki zestaw muzyków zasługiwałby na określenie "męskie granie".
***
***
Choć doświadczenie, różnica wieku i wielkość dokonań na to nie przystoi, to z pewną dozą dobrych chęci można uznać że Swans (Gira) i Ben Frost grają w tej samej lidze. Z pewnością filozofia ich twórczości jest bardziej zbieżna ze sobą niż przeciwstawna. Obaj muzycy ujarzmiają chaos sprowadzając jego nieprzewidywaną moc w sidła kompozycji. Testosteron, temperament i rozmach jest wyznacznikiem ich ekspresji, dzięki czemu ich dzieła są skrajnie emocjonalne i euforyczne. Emanacja hałasem, zgiełkiem, brudem, brutalnością, mimo swej opresywności ma działanie oczyszczające. Szokuje i podnieca zarówno w formie cyfrowej Frosta, jak i gitarowej Giry, (choć instrumentalne podziały między artystami są co raz mniej widoczne). Obaj muzycy jednakowo nie uznają kompromisów i nie przebierają w środkach, aby ich muzyka stała się doświadczeniem jak najbardziej fizycznym. Jak dotąd obaj swymi najnowszymi albumami brutalnie (dosłownie i w przenośni) znokautowali cała stawkę muzycznych wydawnictw mających premierę w 2014 roku i stali się inspiracja fali młodych (głównie elektronicznych) brutalistów, którzy zdominowali ostatnie miesiące na międzynarodowej scenie niezależnej.
Część 1 "Krew, pot i łzy" / Ben Frost "A u r o r a"
Część 1 "Krew, pot i łzy" / Ben Frost "A u r o r a"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz