poniedziałek, 24 marca 2014

Niedopowiedzenie / Olo Walicki - "Kot (czy też kotka?)"

Sumptem Instytutu Kultury Miejskiej w Gdańsku światło dzienne ujrzała właśnie nowa płyta Ola Walickiego "Kot (czy też kotka?)".  Ta wybitna dźwiękiem i słowem realizacja jest muzyczną impresją skomponowaną do wierszy poetów nominowanych do Nagrody Europejski Poeta Wolności 2012. Jej premierowe wykonanie miało miejsce dwa lata temu w ramach tego festiwalu, zaś w ubiegłym roku zarejestrowane zostało w gdańskim studiu Doki 1.

Już sama obsada tego przedsięwzięcia potrafi wywołać dreszcz ekscytacji. Olo Walicki do nagrania "Kot (czy też kotka?)" przygarnął swoich bliskich, wybitnych współpracowników z projektu The Saintbox: Gabę Kulkę (wokal) i Kubę Staruszkiewicza (perkusja), zaś do tego składu dokooptował równie utalentowanego klarnecistę jazzowego Wacława Zimpla, oraz gościnnie Stefana Wesołowskiego (harmonium). W warstwie muzycznej zespół kontynuuje wątki nastrojowej i kameralnej ekspresji rodem z The Saintbox, gdzie subtelność harmonijnie brzmiących akustycznych instrumentów okrywa się nimbem wiszącej tajemnicy, aby mienić się onirycznymi refleksami dźwięków.

W przypadku "Kot (czy też kotka?)" rola muzyki została całkowicie podporządkowana liryce słowa wyrażającego wiotki głos duszy i serca. Walicki w pełni świadomy z jaką materią ma do czynienia, oszczędnie gospodaruje muzycznymi środkami, nie konkurując z poezją o uwagę słuchacza. W większości kompozycji dźwięki są wyciszone, tworząc statyczną, nasyconą tajemnicą przestrzeń, w której w oryginalnych językach wybrzmiewają poetyckie wersy. W stworzeniu tak skupionej, pełnej napięcia atmosfery biorą udział dwa harmonia, cudownie wibrujące stałym, dźwięcznym dronem, sonorystyczne szelesty pocieranych szczotkami perkusyjnych talerzy, pełzający niskim basem klarnet, czy wydający złowieszcze pomruki kontrabas lidera. Filmowo-ilustracyjne tło jest skontrastowane nielicznymi wybuchami jazzu, w którym prym wiedzie wijący się z furią klarnet Zimpla i dynamiczna perkusja Staruszkiewicza. Dyscyplina, którą trzyma Walicki nie pozwala jednak instrumentalistom ponieść się w freejazzowy odjazd, kanalizując ich energię co najwyżej w transowo-folkową formę, będącą ilustracją do wiersza Luljety Lleshanaku "Żółte książki"

Jeśli po przesłuchaniu tej płyty, jednym słowem miałbym odpowiedzieć czym takim jest poezja, odpowiedziałbym, że niedopowiedzeniem. Wszystkim tym, co nienazwane czai się miedzy słowami wiersza. Przestrzenią nie werbalizowanego uczucia, w której słowa to jedynie kapryśne drogowskazy bez ściśle określonego kierunku. Opisanie jej dźwiękiem w większości wypadków nie wychodzi poza ramy nastrojowej, często banalnej ilustracji mającej na celu zwielokrotnienie wrażeń i przemówienia innymi zmysłami. Na szczęście świadom tej dopełniającej roli muzyki jest Olo Walicki, któremu jednak nie przeszkodziło to w stworzeniu autonomicznego dzieła. Jego ilustracja wpisując się w nastrój zawarty między słowami, w sposób doskonały odczytuje zarówno poetyckie konteksty, a także z wielką brawurą, kontrastując dźwiękiem słowo, tworzy odważne i zaskakujące interpretacje. Doskonałym tego przykładem zdaje się być muzyczna koncepcja i realizacja wiersza laureata Nagrody Europejski Poeta Wolności z 2012 Durs'a Grunbein'a "Dzieciak w misie", w której gorzkie i przejmujące słowa poety Walicki zamienia w mroczną groteskę wzbogacając tym samym wymowę wiersza.

"Kot (czy też kotka?)" to płyta subtelna i skromna, a jednak natchniona zmysłową harmonią panującą miedzy słowem a dźwiękiem, która przemawia do nas galerią ekscytujących niedopowiedzeń.


OLO WALICKI - "Kot (czy też kotka?)"
2014, Instytut Kultury Miejskiej

ps. Do wydawnictwa dołączone zostały wiersze nominowanych do nagrody poetów zarówno w oryginale, jak i w polskich tłumaczeniach.


środa, 19 marca 2014

Odgłosy konkretne / Małe Instrumenty - "Kartacz"

Małe Instrumenty, projekt dowodzony przez Pawła Romańczuka przyzwyczaił nas do wyszukanej formy swoich wydawnictw, w których oprócz pasjonującej muzyki znalazła się i katarynka i poradnik "Samoróbka" dla domorosłych konstruktorów instrumentów muzycznych. W przypadku "Kartacza" nie otrzymujemy w bonusie dodatkowych fantów, ale nie ma to większego znaczenia, gdyż zawartość dźwiękowa albumu jest na tyle bogata i wielowątkowa, że sama w zupełności wystarczy aby zaskarbić sobie ciekawość słuchacza. 

Trzy z pozoru odmienne wątki podejmuje w zaledwie siedmiu kompozycjach Paweł Romańczuk, jednak wszystkie  zainspirowane są polską kulturą lat 60tych i 70tych. "Kartacz" finalnie okazuje się być hołdem oddanym złotym czasom polskiej muzyki eksperymentalnej, oraz (w mniejszym stopniu) polskiej kinematografii. 

Pierwsza część "Kartacza" poświęcona jest pamięci legendarnego Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia. Płytę otwiera wierna interpretacja pierwszego polskiego utworu elektronicznego, którym jest "Etiuda na jedno uderzenie w talerz" Włodzimierza Kotońskiego - pierwszego współpracownika studia, wybitnego eksperymentatora i kompozytora muzyki współczesnej. "Etiuda" jest również pierwszym polskim utworem na taśmę. Dzięki zabiegom edytorskim Kotoński uruchomił całe uniwersum dźwięków, którego źródłem stało się tylko jedno, jedyne uderzenie pałeczką w talerz. Preparacja tego jednego dźwięku ukazała nieskończone wręcz możliwości edycji  ograniczonej jedynie wyobraźnią twórcy. Rozciąganie, skracanie, powielanie, sklejanie, szatkowanie, filtrowanie i inne pomysłowe modyfikacje zaowocowały kompozycją w której słuchacz odnosi wrażenie jakby każdy z dźwięków został użyty jednorazowo. "Etiuda" to wertykalna impresja, w której żaden z dźwięków nie stanowi dominanty. Ten demokratyczny dźwiękowy dialog, muzyczny metajęzyk Małe Instrumenty rekonstruują w skali 1:1 wykorzystując w tym celu fircykowatą maszynerię wymyślnych i wymyślonych instrumentów. W rzeczy samej Romańczuk nie odtwarza metody taśmowej Kotońskiego, a jedynie sam rezultat jego działań.
Również dwa kolejne utwory na płycie to osobliwy hołd dla muzyki taśmowej i elektroakustycznej. Muzyczna idea muzyki konkretnej zostaje zaprezentowana naiwnymi (w sensie art brut) brzmieniami muzycznych zabawek i dźwiękoprzedmiotów, oraz szlachetnymi dźwiękami instrumentów akustycznych. Postawione na równi w hierarchii muzycznej odgłosy zgodnie z założeniami muzyki konkretnej celebrują dźwięk sam w sobie, jego wybrzmiewanie i oddziaływanie na całość kompozycji, oraz na wrażliwość słuchacza.

Centralne miejsce na albumie zajmuje tytułowy "Kartacz", który oddziela głównych patronów tego wydawnictwa. Kartacz to broń jaką posługiwano się w trakcie zbrojnych konfliktów między XVI a XIX wiekiem. To specyficzny pocisk artyleryjski wypełniony kulistymi, ołowianymi nabojami, o szerokim polu rażenia. Specyfika jego działania została zilustrowana przez Romańczuka w sposób niezwykle obrazowy, poprzez delikatny stukot deszczu metalicznych kropelek, które w rzeczywistości powstały poprzez dynamiczne, choć subtelne postukiwanie pałeczkami o struny w wysokich rejestrach. Pomimo militarystycznej konwencji reżyseria i realizacja Małych Instrumentów pozbawiona jest grozy i ciężaru. To raczej surrealistyczna i żartobliwa impresja dodatkowo wzbogacona o dialogi wycięte z polskich filmów z lat 60tych i 70tych. Błyskotliwa kompozycja filmowych cytatów układa się w zabawne słuchowisko poświęcone strzelaniu, w którym rozpoznać można głosy całej plejady gwiazd polskiego kina "z wojną w tle" m.in.: Cybulskiego, Mikulskiego, Pieczki, Kociniaka, czy Czechowicza. (Utwór ten spokojnie może zrekompensować nieobecność towarzyszącego często wydawnictwom MI gadżetu, jako doskonały quiz rozpoznawania aktorów i filmów z jakich pochodzą wypowiadane kwestie. Fantastyczny pomysł!)

(Poruszając wątek kinematograficzny "Kartacza" warto wspomnieć, że obok eksperymentów z muzyką elektroakustyczną, również realizacje muzyki filmowej stanowiły znakomitą część twórczości kompozytorskiej Włodzimierza Kotońskiego.)

Nad trzecią częścią "Kartacza" unosi się natomiast duch Tomasza Sikorskiego, pierwszego polskiego minimalisty, twórcy niezrozumianego i odrzucanego przez jemu współczesnych, odkrytego dopiero po jego śmierci. On również miał swój epizod w ramach Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia. W interpretacji twórczości Sikorskiego charakterystyczne dla Małych Instrumentów fircykowate instrumentacje i pourywane dźwięki zostają zastąpione rozległymi plamami dronów pochodzenia (jeśli mnie ucho nie myli) akordeonowego*. Kompozycje zostają wyciszone i przybierają kontemplacyjny charakter.

Skonfrontowanie specyficznej ekspresji Małych Instrumentów z awangardowymi ideami lat 60tych okazało się zabiegiem niezwykle świeżym i oryginalnym. To ekscytujące spotkanie dwóch wykluczonych z głównego nurtu świadomości muzycznej estetyk. Tak jak kiedyś wizjonerskie realizacje awangardzistów były nie zrozumiałe i niechętnie przyswajane jako pogwałcenie klasycznych wzorców myślenia o muzyce, tak obecnie estetyki "toy music" nie traktuje się z powagą, często trywializując jej ekspresje.
Jednak próba odświeżenia idei muzyki elektroakustycznej, czy minimalizmu - jak ma to miejsce na "Kartaczu" - ma obopólne zalety. Z jednej strony nobilituje estetykę "zabawkowej muzyki", z drugiej zaś do awangardowych, akademickich idei wnosi trochę dystansu (nie polegającego jednak na banalizowaniu, czy infantylizacji dyskursu, bo paradoksalnie "zabawkowe interpretacje" Małych Instrumentów realizują jego założenia o otwarciu na wszechobecny dźwięk bez względu na jego proweniencje.)

* a jednak ucho mnie zmyliło. Interweniował jednak Paweł Romańczuk, który wyjaśnił, że "dronowe odgłosy pochodziły z samoróbkowej harfy z metalowymi strunami, zestawu strojonych kielichów i synthi aks". Dziękuję za sprostowanie.



MAŁE INSTRUMENTY - "Kartacz"
2014, Bołt Rec.



wtorek, 18 marca 2014

Wszystkie odcienie szarości / Innercity Ensemble - "II"

W środku ubiegłorocznego gorącego lata w Pałacu w Ostromecku odbyła się trzydniowa sesja Innercity Ensemble. Wzięło w niej udział siedmiu doświadczonych muzyków (Kuba Ziołek, Artur Maćkowiak, Radek Dziubek, Wojtek Jachna, Rafał Iwański, Rafał Kołacki i Tomasz Popowski), na co dzień reprezentujących projekty, które od lat są kreatywnymi lokomotywami polskiej sceny niezależnej m.in.: Alameda 3, Blimp, Contemporary Noise Sextet, Dwutysięczny, Ed Wood, Hati, Kapital, Mammoth Ulthana, Potty Umbrella, Sing Sing Penelope, Something Like Elvis, Stara Rzeka, T'ien Lai, X-NaVi:et.

Pozostaje kwestią drugorzędną czy to słoneczna pora roku sprzyjająca swobodnemu dialogowi twórczemu, czy też barokowe wnętrza ostromeckiego pałacu wpłynęły na rozmach artystyczny muzyków, faktem jest że Innercity Ensemble nagrali płytę wszechstronną, harmonijną i dynamiczną, przebogatą w instrumentarium, jak i w odniesienia stylistyczne.
Po mimo świadomości potencjału twórczego jakim dysponuje każdy z członków tego barwnego kolektywu udało im się zaskoczyć mnie, nawet wielokrotnie.

1. Spójność - Nagrać w trzy dni materiał oparty jedynie na kompozycyjnych szkicach i rozbudowany muzyczną improwizacją nie popadając przy tym w pozbawione treści i emocji puste przebiegi, dźwiękowe mielizny, powtarzalność, czy ucieczkę w schematy to nie lada wyczyn. Tak udana próba może cechować jedynie doświadczonych instrumentalistów, świadomych słabości i atutów improwizowanych kompozycji. Z utworów drugiej płyty Innercity Ensemble uderza koherentna wizja, logiczna dramaturgia i muzyczna czujność, których dowodem jest choćby śladowa ilość wyciszeń. Kolejne numery mają wyraźnie zaznaczony początek i koniec nie będąc ciągłym zapisem improwizacji.

2. "Jazzowość" - Tym niefortunnym zwrotem muszę określić największe zaskoczenie jakie spotkało mnie w trakcie słuchania "II". Owo nasycenie jazzową aurą całej płyty Innercity Ensemble wydaje się być o tyle interesujące, że jedynie dwóch członków kolektywu w swoich macierzystych projektach twórczo eksploatuje wspomnianą estetykę. Jednak "Jazzowość" Innercity Ensemble nie wynika jedynie z przeniesienia dętych, melodyjnych fraz Jachny z utworów Sing Sing Penelope, ani z jazz-rock'owego nerwu gitary Maćkowiaka. Ów jazzowy dryg okazuje się być w dużej mierze zasługą perkusisty Tomasza Popowskiego, oraz najbardziej eksperymentalnego skrzydła ansamblu czyli perkusjonalistów z Hati (Iwański, Kołacki). Popowski z mocą tożsamą z tą eksponowaną w jego głównych projektach (Hokei i Alameda 3) tka intensywne i zagęszczone jazzowe faktury, przypominające siłą rażenia i dynamiką grę Paal'a Nilssen-Love'a. Z kolei artykulacja Kołackiego i Iwańskiego wywiedziona z industrialnej estetyki Hati, z udziałem tego samego instrumentarium przedzierzga się to w orientalne wcielenie spod znaku spirit jazzu.
Często pojawiające się porównania do projektów Roba Mazurka trafiają w sedno wskazując na eklektyczny rozmach kolektywu zakorzeniony we free jazzowej energii, co chyba najlepiej słychać w "White 2" i "Black 2"

3. Dynamika - Rdzeniem stylistycznym "Katahdin", debiutanckiej płyty Innercity Ensemble był ambient. Stanowił majestatyczną przestrzeń będącą punktem wyjścia dla nieśmiałych poczynań muzyków, enklawą  prowadzonych nieco po omacku (o czym w następnym punkcie) eksperymentów dźwiękowych. Tym razem amorficzne, statyczne pejzaże, zostały jeśli nie całkowicie zredukowane, to pozbawione funkcji wiodącej na rzecz dopełniającej. "II" oparta jest na motorycznej dynamice pompującej w materiał życiodajne soki. Post rockowa pulsacja występuje tu wymiennie z krautrockowym tętnem, jazzową synkopą, egzotycznymi congami (gościnny udział Witolda Bargiela), czy zwalistym rockowym "nawalaniem".

4. Charyzma - Choć członkom kolektywu nie można odmówić charyzmy zarówno w ich macierzystych formacjach jak i w solowych wypowiedziach to jednak mając w pamięci zachowawczy charakter debiutanckiej płyty, dopiero na II można obserwować ich z w pełni rozwiniętymi skrzydłami muzycznej kreacji i artystycznej odwagi. Jeśli "Katahdin" był wzajemnym badaniem indywidualnych możliwości w kolektywnej współpracy, asekuracyjnym i pełnym obaw o zachowanie proporcji, to na "dwójce" muzycy ucieleśniają się już w pełni zdecydowanym i nieskrępowanym graniem, ukazując cały arsenał swoich instrumentalnych możliwości i kreatywnej wyobraźni. Tryskając twórczym animuszem wznoszą grę zespołową do maksimum zgrania i współbrzmienia, gospodarując świadomie zarówno kompozytorską rozwagą, jak i pełnym dramaturgii muzycznym rozmachem.

5. Brak lidera - Trudno wręcz uwierzyć, że tak zdyscyplinowany i za razem tak okazały materiał mógł powstać bez reżysera, który mocnym autorytarnym głosem nakreśliłby granice ekspresji, oraz oddzielił muzyczne ziarno od plew. Kuba Ziołek w wywiadzie udzielonym Filipowi Kalinowskiemu na łamach The Quietus wspomniał, że realizacja nagrań w tak dużych składach pozbawiona dyrygenta to w większości wypadków oddawanie się woli przypadku, bądź destrukcyjne zapasy osobowości. Innercity Ensemble stanowi wyjątek. Po mimo rozpiętości inspiracji i instrumentarium, oraz chwilami epickiego rozmachu "II", muzycy doskonale panują nad dramaturgią. Z aptekarską dokładnością kreślą proporcję unikając rozimprowizowanych odlotów, samemu cenzurując indywidualne pokusy wybijania się ponad zespół.

6. Demokracja - w tak dużym składzie indywidualistów, pomimo braku lidera rozdzielającego zadania i mającego wizję całości udała się jeszcze jedna niebywała rzecz. Otóż członkowie siedmioosobowego ansamblu tworząc tak zwartą i świetnie skomponowaną całość znaleźli jeszcze miejsce na subtelne wyeksponowanie się z osobna. Ów zabieg kojarzący się z banałem następujących po sobie solówek kolejnych instrumentalistów, w przypadku Innercity Ensemble staje się niewymuszonym muzycznym cytatem, wycinkiem twórczości macierzystych formacji. Nie trudno doszukać się tu fragmentów niemal żywcem przeniesionych z bazowych projektów. I tak Jachna z namaszczeniem - na jakie może sobie pozwolić w ramach Sing Sing Penelope - snuje senne melodyjne frazy. W tle szeleszczą i wibrują perkusjonalia Hati tak charakterystycznie użyte choćby na znakomitej płycie "Wild Temple". Spiętrzone ściany dźwięku uwydatniające momenty kulminacji swój drapieżny charakter biorą z monumentalnych kompozycji Alameda Trio. Elektroniczna pulsacja mogłaby pochodzić z płyt Blimpa, analogowe plamy z Dwutysięcznego, a niektóre gitarowe wątki z kompozycji Contemporary Noise Sextet.

7. Eklektyzm - Szeroki skład to równie szerokie inspiracje, które w przypadku "drugiego albumu" zostały zaprezentowane swobodnie przeplatając się w ramach nawet tych samych kompozycji. I tak chicagowski postrock płynnie przechodzi w krautrock, zawadzając przy tym o egzotyczne i orientalne instrumentacje gitar, fujarek, fletów i perkusjonaliów. Ambient ewoluuje w psychodelię space rocka, a jazzowa melodia przyozdobiona zostaje industrialną ornamentyką.


Innercity Ensemble dokonali rzeczy niebywałej. Powołali do życia siedmiogłową hybrydę, organiczny hub, wspólny organizm obdarzony muzyczną samoświadomością. Reprezentuje on piękno gry kolektywnej pełnej szacunku dla osobistych inwencji i intuicyjnej współpracy. Drugi album tego ansamblu to imponująca suita w intrygujący sposób łącząca przeciwieństwa. Pomimo braku lidera jest spójna i zdyscyplinowana, a jednocześnie pełna stylistycznego rozmachu, artystycznej charyzmy i twórczej demokracji. Oparta na szkicach przeradza się w kontrolowaną improwizację doświadczonych instrumentalistów

Owe przeciwieństwa w sposób symboliczny zostały przedstawione kolorami tego dwupłytowego wydawnictwa (biały i czarny). Jednak mimo takiego symbolicznego podziału muzyka Innercity Ensemble reprezentuje wszystko to co łączy te skrajności a mianowicie wszystkie odcienie szarości.



INNERCITY ENSEMBLE - "II"
2014, Instant Classic

niedziela, 2 marca 2014

Kawa i papierosy / Daniel Spaleniak - "Dreamers"

Płytowy debiut Daniela Spaleniaka "Dreamers" powinien w 2014 odbić się szerokim echem na co raz bardziej interesującej scenie alternatywnego popu w Polsce. Mam nadzieję, że tak właśnie się stanie, bo takiej dojrzałości muzycznej mogliby pozazdrościć łódzkiemu wokaliście nie tylko wykonawcy stawiający swe pierwsze kroki,  ale i większość rodzimych projektów próbujących godzić język muzycznej alternatywy z popkulturą.

Spaleniak dysponuje aż dwiema cechami, które predysponują go do odniesienia artystycznego sukcesu, który szedłby w parze z szeroką rozpoznawalnością. Pierwszą jest niesamowita jak na takiego młokosa świadomość muzyczna objawiająca się na płycie "Dreamers" dobrym muzycznym gustem, bystrym uchem, czy powściągliwością kompozytorską. Drugą jest jego zjawiskowy, charakterystyczny głos, który ma moc stania się jego rozpoznawalną sygnaturą.

Daniel Spaleniak ma 21 lat i pochodzi z Kalisza. W Łodzi zakotwiczył  w związku ze studiami. Doceniając potencjał muzyczny jego debiutanckiej płyty wróżę, że również łódzki epizod wraz z prawdopodobną ekspansją jego nagrań dobiegnie niedługo końca. Jego muzyka tak jak i coraz większej ilości polskich wykonawców młodego pokolenia pozbawiona jest kompleksów i zahamowań. Unikając brzemienia ustrojowej transformacji młodzi gniewni postrzegają siebie bardziej jako obywateli świata niż  przypisanych do miejsca tu i teraz. I tak również brzmi ich muzyka, która wpisując się świadomie w nurt kultury anglosaskiej mogłaby zostać nagrana niemal w każdym zakątku kuli ziemskiej.

Wrzucić "Dreamers" - wedle krążących już w necie opinii - do stylistycznego worka z napisem "americana" byłoby krzywdzące i spłycające recepcje tego debiutu. Jakkolwiek bowiem charakterystyczne brzmienie i akordy gitary akustycznej, oraz songwritterski talent Spaleniaka ukazują spore podobieństwo z amerykańskim alternatywnym country, to jednak na jego płycie przeplatają się najróżniejsze wątki i muzyczne inspiracje. Dynamiczna gra akustycznej gitary i westernowy nastrój wydobywa na pierwszy plan wątki bluesowe. Gdy tylko gitara akustyczna zostaje zastąpiona elektryczną, lub basem we fragmentach ukazują się lustrzane odbicia minimalistycznych melodii The XX, wraz z ich charakterystycznym nostalgicznym brzmieniem ("Black Notebook"; "Why"; "Insomnia"). Gdy do głosu dochodzi elektronika, która wypełnia tła rozmytymi plamami, lub subtelnie pobudza rytm "Dreamers" nawiązuje flirt z electropopem. Kiedy delikatna pulsacja bitu staje się podkładem dla niskiego, zadymionego, nosowego wokalu wnet na myśl przychodzi popowe wcielenie Matthew Dear'a ("Full Package Of Cigarettes"; "House on fire"; "Smoking Again"; "My Name Is Wind"). Gdy ów chropowaty wokal przyjmuje mroczną tonację, a wraz z nim artykulacja staje się chłodna i zdystansowana odżywają wspomnienia za Ianem Curtisem i zimną falą ("Story About A Man Who's All Alone"). Pojawiają się również, możliwe że niezamierzone podobieństwa jak gitarowy motyw "Why" tak zbieżny melodyjnie ze "Strangelove" Depeche Mode.

O sile "Dreamers" świadczą świetnie wyważone proporcje między subtelną elektroniką, szlachetnością instrumentów akustycznych i zapadającą w pamięć barwą głosu. Kluczem do osiągnięcia takiego współbrzmienia bez wątpienia jest umiar kompozytorski Spaleniaka, (który zarówno całą muzykę jak i teksty napisał osobiście), oraz eksponująca wszystkie subtelności brzmienia produkcja Józefa Buchnajzera. Finalnie debiut "łodzianina" emanuje melancholią, intymnością, oraz emocjonalnym chłodem. To niezwykle wpadające w ucho kompozycje niepozbawione ani uroku ani charakteru. Muzyka bezpretensjonalna, subtelna, którą nie powinni wzgardzić fani alternatywy, a także wystarczająco charyzmatyczna i przebojowa, aby osiągnąć sukces komercyjny (choćby w swojej indie-popowej niszy). 

Zdumiewający jest dla mnie fakt, że w tak młodym wieku, można nagrać album tak dojrzały i o tak szerokim rozmachu gatunkowym. Niezwykle osobisty i wysmakowany. Imponujący jest fakt, że z taką przebojowością można przeczesywać obszary popkultury nie popadając przy tym w pretensjonalność, czy w wydumanie. 
Będę trzymał kciuki za tego skromnego chłopaka (o sobie pisze tylko, że "jest chłopakiem, który lubi grać na gitarze") z ogromną przyjemnością, bo mam świadomość, że ze swojej strony wykonał pracę na naprawdę solidnym poziomie. Reszta w jego muzycznej karierze zależeć już będzie tylko od mediów i promotorów. Jeśli zechcą pchnąć Spaleniaka na szerokie wody, to ma on szansę zagościć w świadomości słuchaczy na szerszą skalę już debiutancką płytą.



DANIEL SPALENIAK - "Dreamers"
2014, Antena Krzyku

czwartek, 27 lutego 2014

Fata Morgana / Kapital "No New Age"

Muszę przyznać, że już dawno nie miałem tyle przyjemności ze słuchania i celebracji muzyki jaka przypadła mi podczas odsłuchiwania debiutu duetu Kapital (Kuba Ziołek, Rafał Iwański). Siedząc w samochodzie zaparkowanym na opustoszałym  parkingu, wygrzewając się w jeszcze kruchych promieniach wiosennego słońca, mając słuchawki na uszach zanurzałem się z rozkoszą w głębokiej otchłani muzyki "No New Age". Rozleniwiony przez ciepło i ukołysany dźwiękami popadłem w błogi stan półsnu, w którym odbiór muzyki stanowi dla mnie największą przyjemność. Nagle wszystkie plany tej gęstej muzycznej magmy stały się dla moich zmysłów dostępne i przejrzyste, dzięki czemu pozostawało mi tylko z zachwytem je kontemplować, a następnie spróbować te wrażenia zawrzeć w słowa.

Na unikalną całość "No New Age" składają się dwa kluczowe elementy. Podparta baterią efektów i zapętlaczy gitara Kuby Ziołka, oraz analogowa elektronika Rafała Iwańskiego. Całość dopełniają idiofoniczna rytmika, wokal Ziołka modyfikowany i użyty jako element dźwiękowego tła, a także struktury szumów wypełniające ten album na wskroś.
Szczególnie udanie brzmi rozedrgana jasnym chorusem gitara, której charakterystyczne brzmienie tożsame jest z artykulacją grunge'ową, czy new wave'ową. (Zastosowanie takiego efektu ma jednak jak sądzę swoją przyczynę gdzie indziej, o tym jednak niżej). Tym razem Ziołek rezygnuje z "metalowego" brzmienia gitary, które w nagraniach Starej Rzeki, czy Alamedy 3 tworzyły brutalne ściany dźwięku. Na "No New Age" instrument ten brzmi momentami dość łagodnie i powściągliwie, choć kiedy trzeba piętrzy się imponującym hałasem. Ażurowe melodie Ziołka mają wymiar wręcz liryczny. Hipnotyzującymi akordami uwodzą słuchacza łatwo angażując jego zmysły i wprowadzając je spiralną pętlą w głębię kompozycji. 
"No New Age" raczy nas również wielowarstwowym użyciem generatorów dźwięku i syntezatorów. Odpowiedzialny za ich brzmienie Iwański używa szerokiego wachlarza zastosowań analogowych brzmień. W warstwie hałaśliwej, drapieżnej, oprócz generowania różnej gęstości szumów, co i rusz objawiają się skwierczące świsty, czy syntezatorowe bulgotania, które nakładają się na siebie razem z artylerią szumów tworząc ziarniste, chropowate faktury. Im z kolei przeciwstawiana jest artykulacja "ciepła", delikatniejsza, którą stanowią amorficzne, rozmyte, ambientowe plamy. Dryfujące dźwiękowe pola, otulają swoją brzmieniową głębią zgiełk, a skondensowane i wprowadzone w wibracje przyjmują formę widmowych dronów pojawiających się i znikających w toku muzycznej narracji niczym psychoaktywne dźwięki w "Time Machine" Coila. 

Na płycie znalazło się również miejsce dla dynamicznych momentów, zaaranżowanych na obiekty i instrumentarium idiofoniczne przywodzące na myśl dźwiękowe eksperymenty Hati - macierzystej formacji Iwańskiego. Rytmiczne pętle bliżej niezidentyfikowanych dźwiękowych obiektów stanowią klamrę "No New Age" otwierając i zamykając album, a zarazem stanowią największy kontrast wobec całości materiału.

Jednak kluczem, który otwiera właściwe drzwi do interpretacji "No New Age", oraz w pełnej krasie ukazuje inspiracje duetu jest Richard Pinhas - francuski awangardowy eksperymentator z pogranicza space rocka i muzyki elektronicznej - któremu zadedykowana jest ta płyta. 
Gdy tylko we wkładce znalazłem zamieszczone dla niego podziękowania momentalnie zechciałem sprawdzić nieznanego mi dotąd człowieka. Po przesłuchaniu albumu "Allez Taia" (1975) (flagowego projektu Francuza - Heldon), zostałem wręcz porażony siłą oddziaływania jaką Pinhas wywarł na duecie Kapital. Podobne motywy melodii (sprawdźcie choćby "In the Wake Of King Fripp" i porównajcie do "Zona (Depressa)"), budowa utworów, oraz (jak zasygnalizowałem wyżej) charakterystyczne brzmienie gitary to elementy z pełną świadomością inspirowane twórczością tego muzyka. Po tej konstatacji, która absolutnie nie odebrała mi przyjemności  obcowania z "No New Age", album Kapital zaczął jawić mi się jako genialny tribute, oddany niezwykle intrygującemu artyście. 

Debiut Kapital to pierwszy w tym roku tak solidny kandydat na płytę roku. Album świetnie zorganizowany, pozbawiony dłużyzn, po mimo kontemplacyjnego charakteru nagrania, niezwykle bogaty zarówno w dźwięki jak i muzyczne odwołania. I chociaż w tytule "No New Age" muzycy odżegnują się od tego pojemnego terminu (New Age), to po freudowsku właśnie na niego zwracają główną uwagę. Również muzyka jej oniryzm, melancholia i płynące gitarowe motywy, naniesione na migotliwe, kosmiczne pejzaże syntezatorów kierują myśl słuchacza w stronę estetyki tak mocno kojarzonej z kiczem i elevator music. Jednak w przypadku zarówno nagrań Kapital jak i Pinhasa stylistyka ta zostaje podana ze smakiem i skomponowana w wielce intrygującą i poruszającą opowieść.

Wartością tego albumu jest również wyeksponowanie (zepchniętego na margines zainteresowań współczesnej kultury) twórczego potencjału space rocka. Ujęta w ambientowy wachlarz przez duet Ziołek - Iwański estetyka okazuje się nabierać nowych intrygujących międzygatunkowych relacji.

Spośród wszystkich muzycznych projektów Kuby Ziołka i Rafała Iwańskiego (może za wyjątkiem Hati) na "No New Age"  najbardziej udało się oddać alchemiczny potencjał dźwięku i muzyki. Płyta duetu w pełni nasycona jest bowiem hipnotyczną pulsacja, oraz posiada, magnetyczną moc przyciągania i omamiania słuchacza psychoaktywnym natężeniem dźwięku. Pomimo raczej drapieżnego charakteru nagrania emanuje z niego spokój. Imponuje harmonia, brak pośpiechu, współbrzmienie dźwięków, ich adekwatność, oraz solidne dopracowanie szczegółów. Duetowi Ziołek - Iwański udała się rzecz nietuzinkowa, zdołali połączyć  ze sobą elementy z pozoru nie przystające do siebie; potęgę hałaśliwego brzmienia i senny, liryczny nastrój.


Ps. Osobiście dziękuję zespołowi za niezwykle inspirującą dźwiękową korepetycje z Heldona.

KAPITAL"No New Age"
2014, Bocian Records


środa, 26 lutego 2014

Łyżka dziegdziu w beczce miodu / Hatti Vatti - "Worship Nothing"

Piotr Kaliński (Hatti Vatti) ma teraz bez wątpienia świetny czas. Właśnie ukazał się jego drugi solowy album "Worship Nothing" zgarniający zewsząd lawinę zachwytów i komplementów. Całkiem słusznie bowiem pod wieloma względami album ten jest niemal doskonały. W uszy rzuca się przede wszystkim kapitalne ciepłe, głębokie brzmienie, szeroka selektywność dźwięków, wyszlifowana produkcja i płynny miks, które tworzą koherentną i atrakcyjną całość. 

Muzyka Hatti Vatti zarówno na najnowszym albumie, jak i na ubiegłorocznej "Algebrze" ma swoje źródło w atmosferycznym, melancholijnym ambiencie. Przestrzenne rozmyte plamy syntezatorów, na które nawlekane są wszechobecne pogłosy, trzaski, oraz skromna, wyważona artyleria bitów przyjmują dubowo-trip hopowy klimat. W klawiszowych akordach usłyszeć można echa pionierów elektronicznego ambientu z lat 90tych; Orbital, Future Sound OF London, ale przede wszystkim duetu Boards Of Cannada głównie poprzez częste użycie dynamicznych, okrytych analogową patyną syntezatorowych arpeggiów. Opartą na szlachetnych, retro brzmieniach aurę trójmiejski producent udanie transponuje w stylistykę chilloutowego dub stepu. Zaś z wydatnym udziałem wokalistów (Sara Brylewska, Lady Katee, Cian Finn) tą urokliwą retro-futurystyczną mieszankę udaje się wypełnić zmysłowym soulowym nastrojem. 

Dlaczego zatem tak zmyślnie zaaranżowany album, o rzadko spotykanym w Polsce brzmieniu i unikalnej produkcji, tak bezkrytycznie zachwalany wydaje mi się irytująco nużący i wtórny. Umówmy się, że nie mam zamiaru wbijać hejterskiej szpili  i szczerze doceniam zdolności producenckie Kalińskiego zwłaszcza jego dobry smak do tworzenia ciekawych, przyjemnych dźwięków, kompozytorską oszczędność i świetne proporcje jakimi wyważone są jego kompozycje, ale nie mogę wyjść z przekonania, że "Worship Nothing" jest niczym więcej jak muzyczną konfekcją. 

Po tak dobrym roku jakim dla muzyki niezależnej i elektroniki w Polsce był 2013, gdzie na "rozrywkowej / tanecznej" scenie prym wiodły produkcje U Know Me Records, które nie tylko nawiązywały do aktualnych światowych trendów, ale i te trendy antycypowały, poprzeczka oczekiwań została podniesiona do kryterium, w którym nie można zadowolić się już tylko świetnym warsztatem. Tym czego zaś najbardziej mi brak na "Worship Nothing" to przysłowiowa iskra boża, która pozwoliłaby zaznaczyć twórcy osobista sygnaturę dźwiękową w tym materiale. Kaliński nie wychyla się jednak zza ogranych już i twórczo wyeksploatowanych estetyk. Jego schematycznie konstruowane utwory pozbawione są wigoru, oraz elementu zaskoczenia. Niebezpiecznie zlewają się w jedną całość, zaś dramaturgia wydaje się być kompletnie przewidywalna. Leniwe, rozmarzone pasaże, sztampowe melodie i jednostajne tempo pozwala nasycić się tym materiałem na długo przed jego końcem. Gdyby producentowi udało się przenieść nieco energii i rozmachu z muzyki macierzystej formacji Gówno mógłby natchnąć ten album żywym elementem, który by nie pozwolił oceniać "Worship Nothing" jedynie w roli muzycznej tapety.

Niewątpliwe walory tego albumu niestety nie są w stanie przesłonić mi jego mankamentów, przez co wszelkie tak bezkrytycznie pochlebne opinie i zachwyty nad nim jawią się jako adekwatny do tytułu kult niczego.




HATTI VATTI - ""Worship Nothing"
2014, New Moon Recordings

wtorek, 25 lutego 2014

Plecionki / Mech - "Plaits"

Epka duetu Mech to świetnie zaplanowany  materiał, w którym zawiesiste elementy brzmienia (rozlewające się plamy, tektoniczne pogłosy, wszechobecny szum o różnym natężeniu i gęstości) są w zgrabny sposób dynamizowane elementem rytmicznym, napędzającym fabułę utworów. 

Mech tworzą dwaj dubowi producenci z Warszawy. Znany już z łamów tego bloga Mateusz Wysocki (Fischerle), oraz twórca labelu Minicromusic, promotor stołecznej sceny techno Michał Wolski.

"Plaits" to rozpędzająca się lokomotywa, zapętlająca w transowym kołataniu puls tektonicznych tąpnięć, oraz pobudzana wszechobecnym echem piętrzącym stukoty i uderzenia. Majaczące w tłach ambientowe drony rozszerzają perspektywę oddziaływania muzyki wtłaczając w kompozycję powietrze. Jednak ta chwilowo uzyskana przestrzeń zostaje szybko przytłumiona narastającym szumem i dźwiękowym zgiełkiem. Gęsta całość na którą składa się ciężar brzmień, transowa motoryka, oraz wielogłos wibrujących dźwięków finalnie nabiera dusznego, klaustrofobicznego klimatu.

Nie jest rzeczą łatwą opisać tak silnie umocowany gatunkowo materiał, aby nie zbanalizować go i nie odebrać mu uroku. "Plaits" to produkcja stworzona z przeznaczeniem na parkiet i to właśnie tam najpełniej można odczuć oddziaływanie tej muzyki, niż kontemplując ją w fotelu, analizując detale i zamieniając je w literackie metafory. Energia i pulsacja dobiegające z tej epki domagają się fizycznego zaangażowania. Nie jest to nastrojowe słuchowisko, ani też jamajski, korzenny folklor, tylko precyzyjnie pompowany dubowy banger o odpowiednim dla tego gatunku ciężarze i sile rażenia.



MECH - "Plaits"
2014, Minicromusic