Na solowy, regularny album Fennesza czekaliśmy od paru lat, kiedy jednak nadszedł czas jego premiery dyskusję muzyczną (oraz światopoglądową) zawłaszczył sobie inny reprezentant Austrii - Conchita Wurst - laureatka tegorocznej Eurowizji. Ze zdumieniem, choć nie mogę stwierdzić, że z zaskoczeniem obserwowałem przetaczające się we wszystkich możliwych kanałach (łącznie z blogami traktującymi o muzyce niszowej) populistyczne fontanny inwektyw, którymi obrzucali się obsadzeni po odmiennych stronach barykady "dyskutanci". Nie mam zamiaru dokładać się do tego bezsensownego przerzucania się argumentami, które nie mają żadnej siły przekonywania wobec tak spolaryzowanych poglądów prezentowanych przez odmienne sobie środowiska. Czy casus Conchity powie nam coś więcej o nas samych i naszej
tolerancji, niż to co już doskonale wiemy. Czy warto marnować czas na
angażowanie się w czcze dyskusje utwierdzające dyskutantów tylko w
swoich wyjściowych przekonaniach. Pragnę zwrócić uwagę, że po raz kolejny popkultura skanalizowała na sobie zainteresowanie odbiorców, marginalizując warte uwagi wydarzenia z innych dziedziny kultury, jak choćby długo oczekiwanej premiery albumu Fennesza. (Choć z drugiej strony mam świadomość, że wykwity kultury masowej jednym gestem potrafią zwojować i wypowiedzieć więcej niż nawet tak utalentowany i ceniony kompozytor jak autor omawianej tu płyty przez całą swoją twórczość.)
Mimo, że Christian Fennesz zaliczany jest do kręgu twórców eksperymentalnej elektroniki to jego nadrzędnym instrumentem jest gitara. To ona jest clou jego muzycznych dokonań, punktem wyjścia dźwiękowych modyfikacji i cyfrowej preparacji, która przyniosła mu światowy rozgłos i poważanie ("Endless Summer" 2001). Słuchając premierowego albumu "Bécs" mam jednak nieodparte wrażenie, że sześciostrunowe źródło zadziorności i brzmieniowego radykalizmu zostało w znacznej mierze stępione w popową konwencję, którą pod masywnością dźwiękowego zgiełku pragnie przemycić Austriak. Element eksperymentalny, zastąpiony został elementem ilustracyjnym, który staje się tu wentylem bezpieczeństwa łagodzącym abstrakcję cyfrowych faktur banalną wrażliwością akordów. Świadomy faktu, że gitara konstytuuje całą twórczość Fennesza, im częściej słucham "Bécs" tym częściej właśnie ten instrument sprawia na mnie wrażenie kuli u nogi towarzyszącej jego twórczości. Poprzez obsesyjne odwoływanie się do wypracowanej stylistyki austriacki producent i improwizator wydaje się zobligowany do nieustannego autocytatu. Wszędzie tam gdzie gitara zostaje użyta jako element melodyczny natychmiast banalizuje wydźwięk monumentalnych noisowych struktur. Zawiesiste i sentymentalne pasaże wymuszające liryczną nastrojowość kompozycji nie wywołują u mnie żadnych emocji poza konsternacją i są tym elementem w twórczości Fennesza, który zawsze zubażał mi odbiór jego płyt. Ich pozbawiony polotu ilustracyjny charakter naznaczony jest dla mnie widmem nieprzewidzianego przez autora banału.
Wolę więc koncentrować swą uwagę na monumentalnym rozmachu hałaśliwych ziarnistych brył, które Austriak epickim gestem roztacza nad warstwą liryczną. Pełne ekstatycznej pasji kawalkady przetaczających się hałasów zachwycają swoją przestronnością. Dlatego też zdecydowanie bardziej doceniam szorstkie piękno "The Liar" nad przebojowym "Liminality".
Nie mogę jednak - nawet w przypadku mojego ulubionego na tej płycie utworu "The Liar" - zignorować myśli, że wrażliwość estetyczna Fennesza zaprezentowana na płycie "Bécs" przybliżyła go w znacznym stopniu do dokonań Tima Heckera. Sakralizacja kompozycji dokonywana za pomocą wzniosłych, świetlistych brzmień klawiszy, świątynnych, przestrzennych pogłosów, oraz zderzanie akustycznych akcentów z cyfrowym zgiełkiem odbywa się miedzy tymi dwoma wspomnianymi kompozytorami na niemal tym samym poziomie. Z tej dwójki operujących na granicy sacrum i profanum artystów to Austriakowi znacznie częściej zdarza się jednak popadać w stany egzaltacji i nadmiernego sentymentalizmu. W przypadku Heckera mechanizm samoograniczenia i dobrego smaku równoważący to co wzniosłe
(liryzm melodii) od tego co przyziemne (brzmieniowy brud i obskura)
działa w sam raz aby dozować niesłabnącą i oczekiwaną przez
słuchaczy dramaturgię bez popadania w patos.
Nawet ślad pozostawiony w niektórych kompozycjach przez zaproszonych instrumentalistów (Werner Dafeldecker bas, Martin Brandlmayr i Tony Buck perkusja) nie jest w stanie nadać nagraniom Fennesza nowej jakości. Użyty akompaniament zostaje wykorzystany przez Austriaka w sposób mocno fragmentaryczny i w dużej mierze ornamentalny, ginąc w natłoku grubymi nićmi szytych akordów i nieociosanych bloków hałasu. Właściwie jedyną kompozycją stającą na opak wobec całej emocjonalnej konwencji, jest sonorystyczno-konkretny "Sav". Osnuty wokół mikro hałasów, dzwoneczków i kameralnych przesterów, obleczony delikatnym dronem pozwala w pełnej krasie dostrzegać detale i kontemplować je bez nadmiernej estetyzacji. Skomponowany wspólnie z Cédric'iem Stevens'em utwór wydaję się być najciekawszym fragmentem albumu, w którym Fennesz usilnie kontroluje się, aby po raz kolejny nie zanurzyć wszystkiego w buzującym noisem kotle, bądź nie okrasić "ujmującym" aranżem.
"Bécs" w mojej ocenie to album z kategorii przyjemnego, bezkontaktowego ambientu, który nie wywołuje większych namiętności. Ani szczególnie nie inspiruje, ani nie razi. Pozbawione dramaturgii, sztuczne kreowanie atmosfery kieruje muzykę Fennesza w rejony gdzie rozmywają się proporcje dobrego smaku i instynkt samoograniczenia. W przypadku "Bécs" rezultatem jest nadmierna przewidywalność, męcząca egzaltacja i nieznośny sentymentalizm.
FENNESZ - "Bécs"
2014, Editions Mego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz