Z początku, przy muzyce Bartosza Zaskórskiego (Mchy i Porosty, Wsie, Mikroporosty) mogły tańczyć jedynie autobusy. Później próbować mogli też właściciele kasety „Bardzo ciepłe lato”. Teraz skuszą się być może nawet fani słuchowisk.
Najnowszy, bezimienny materiał Mchów i Porostów wydany na dwunastocalowym winylu, ukazał się w labelu, który, bardziej niż z wydawaniem muzyki, kojarzony jest z legendarnym cyklem imprez elektronicznych - Brutaż, a którego sława rozniosła się poza granicę kraju, a nawet przeniknęła do rodzimego mainstreamu za sprawą Taco Hemingwaya.
Nie spodziewałem się, jednak wszystko wskazuje na to, że przy muzyce Zaskórskiego można również zatańczyć. Twórca WSI (to nie jest skrót od Wojskowych Służb Informacyjnych) zaskakująco gładko dopasował swoją śmieciową estetykę, do tanecznej konwencji, nie tracąc przy tym nic ze swojej artystycznej wyrazistości.
Warstwa dźwiękowa brutażowego wydawnictwa numer 3, wywleczona jest wprost z hauntologicznego rumowiska dźwiękowych odpadów. Znajdziemy tu wszystko do czego przyzwyczaił nas Zaskórski swoimi rozmaitymi muzycznymi wcieleniami. Brud, szum, zgiełk, gęste hałaśliwe, tekstury, brzmieniowa chropowatość, zaskakujące zbitki sampli, stare melodyjki, radiowe komunikaty; słowem dźwięki z marginesu akustycznej poprawności. Aby jednak wpasować się w parkietową estetykę sięgnął po elementy, porządkujące tę amorficzną strukturę w regularny rytm. Do cywilizacyjnego szumu dołączyły zatem litanię zwalistych bitów, przesterowanych samotrzasków i innych oldschoolowych perkusjonaliów, które skrupulatnie regulują przepływ ciemnej materii. W dancefloorowych interpretacjach Zaskórskiego możemy usłyszeć podobieństwo do outsider house (Actress, Huerco S, Basic House), eksperymentów Posh Isolation, czy zimnofalowego Hospital Productions. Mimo brudów, przesterów i ciężkich naleciałości estetycznych charakterystycznych dla artysty, materiał Mchów i Porostów wybrzmiewa dość lekko, głównie za sprawą zwiewnej, nieprzekombinowanej narracji, która nie szokuje natłokiem bodźców, pozostając dla ucha całkowicie transparentna.
W momencie kiedy udało nam się już nieco tanecznie rozruszać, wykonując na pakiecie „Wężowe ruchy”, rozgniatając przy okazji zalegające na parkiecie szkło, wtedy do głosu dochodzi ostatnia kompozycja „Cholewa”, do której tańczyć mógłby chyba jedynie pozbawiony empatii zwyrodnialec. Pochłonięty przesterowanym basem, gęsty brzmieniowy smog staje się tłem autentycznej historii poważnego schorzenia przyjaciela artysty, o którym Zaskórski wspomina w rozległym wywiadzie udzielonym Piotrowi Strzemiecznemu w Dwutygodniku. W kompozycji tej została wykorzystana diagnoza pacjenta zarejestrowana prawdopodobnie podczas konsultacji lekarskiej. Decydując się na tą pozbawioną happy endu puentę Zaskórski z zimną krwią wpycha kij w tryby dobrze funkcjonującego mechanizmu rozrywkowego, jakim w szerszym kontekście jest muzyka taneczna. Ten kontestatorski afront artysty, ukazuje, że nawet tak użytkowa i eskapistyczna estetyka, może być jednak nośnikiem poważnych, skłaniających ku refleksji treści.
Bezimienny materiał Mchów i Porostów zanurzony w otchłani śmieciowego lo-fi jest przeze mnie odbierany jako współczesna trawestacja średniowiecznego motywu dance macabre. Pomimo dominujących w nagraniu lekkich struktur kompozycyjnych, dość klasycznie wpisujących się w idiom tanecznej elektroniki, mrok i poczucie rozpadu nie opuszcza „Untitled” nawet na chwile. Ów wątek tli się w cieniu każdego przesterowanego uderzenia, zniszczonym brzmieniu, hauntologicznych samplach, a wreszcie bezpośrednio w treści wieńczącego płytę utworu. Jest to oczywiście tożsame dla całej ogromnej estetyki opartej na dekonstrukcji, ale w przypadku wydawnictwa o tanecznym przeznaczeniu, kontrast ten zostaje przez Zaskórskiego nad wyraz uwypuklony.
MCHY I POROSTY „Untitled”
2017, Brutaż
środa, 29 marca 2017
wtorek, 28 marca 2017
Kwaśne słodkości / Poly Chain „Music for the Candy Shop”
Smakołyki (karmel, guma do żucia, masło orzechowe, miętowe lody, czy pianki marshmallows) z karty deserów serwowanych przez Zakrevską w kawiarni Transatlantyk, są zaprzeczeniem zdrowego jedzenia i naturalnych składników. Są równie syntetyczne co muzyka Poly Chain. Mają za to tę właściwość, że są uzależniające i pochłania się je w amoku. Dominującym smakiem wydawniczego debiutu Ukrainki nie jest jednak słodki, a zdecydowanie kwaśny.
Materiał Poly Chain przebiega dwoma współzależnymi, choć skrajnie odmiennymi parametrami na mapie widma akustycznego. Pierwszy jest wyrazem upodobania do wysokich tonacji, dźwięków strzelistych i piskliwych. Prophet 8, analogowy syntezator Zakrevskiej wypluwa z siebie girlandy szklistych, migotliwych arpeggiów piętrząc je w transowe repetycje. Drugi, to nasycone basem i kładzione gęstą barwą syntezatorowe podkłady. Współistnienie obu tych wątków brzmieniowych przypomina zdobną kolię, złożoną z półprzezroczystych kamieni szlachetnych, wyłożoną w stonowanym pudełku z aksamitu, które eksponuje barwę, połysk i szklistość kamieni. U Poly Chain dźwięki skrzą się i migoczą tęczowymi refleksami, podczas gdy w dolnych partiach fundament budują basowe pomruki, przypominające statyczne tła, jakie służyły Janowi Jelinkowi (i innym twórcom nurtu click'n'cuts) do nanizania na nie organicznych micro sampli. Dynamika „Music for the Candy Shop” opiera się z kolei na powtarzalności sekwencji. Materiał pozbawiony jest bowiem elementów regularnej rytmiki.
Debiut Poly Chain opiera się na kilku ciekawych paradoksach. Z jednej strony mamy do czynienia z ambientem, o czym zdaje się nam wspominać nawet trawestacja, tytułu płyty Briana Eno „Music for Airports“. Z drugiej strony, dźwięki syntezatora bezpośrednio odwołują się do klasyki acid techno. Fakt, że płyta ukazała się w oficynie Transatlantyk, potwierdzałaby jednak że mamy do czynienia z estetyką klubową. Amputowano z niej jednak kluczowy organ - rytm. Mamy zatem do czynienia z unikającą jednoznacznego sklasyfikowania, oryginalną fuzją, wykreowaną w oparciu jedynie o syntezatorowe brzmienie i kontrast miedzy kwaśnym i delirycznym pierwszym, planem, a wycofanym, często jednolitym tłem. Efekt jest unikalny, pełen napięć, dysonansów i podskórnego rozedrgania, mamiący słuchacza halucynogenną pokusą.
Tę udaną premierę, z pełnym przekonaniem stawiam tuż obok „Nielegalu” Jakuba Lemiszeskiego, na półce z napisem najlepsza progresywna elektronika 2017 roku!
POLY CHAIN „Music for the Candy Shop”
2017, Transatlantyk
poniedziałek, 27 marca 2017
Złoty środek / X-NAVI:ET „Machina Nova”
Znakomicie rozwija się solowy projekt Rafała Iwańskiego X-navi:et. Toruński artysta pomimo swojego ogromnego już doświadczenia, które spokojnie pozwoliłoby mu funkcjonować w kategorii etno-ambientowego klasyka, nadal poszerza swój warsztat, a jego eksperymenty, i poszukiwania przynoszą coraz bardziej spektakularne rezultaty.
Po wydanej w ubiegłym roku w Instant Classic płycie ”Technosis“ (recenzja), która spotkała się ze świetnym przyjęciem wśród słuchaczy i recenzentów, ten rok X-navi:et inauguruje wydawnictwem „Machina Nova” zawierającym sześć premierowych kompozycji, wzbogaconych o wznowiony materiał „Vox Paradox” z 2015.
„Machina Nova” przynosi sporo ciekawych i nieoczekiwanych folkowych i klasycznych proweniencji. Już w otwierającej wydawnictwo kompozycji tytułowej, mechaniczny, jednostajny pomruk i gromkie pulsujące bębny, stają się zaskakująco udanym akompaniamentem dla rustykalnych skrzypiec Anny Zielińskiej. Ludowa, artykulacja skrzypaczki wydaje się wprost natchniona partiami „Święta wiosny” Igora Strawińskiego, zarówno ze względu na swój żywiołowy temperament jak i na surową fakturę brzmienia. Rezultat tego dialogu jest na tyle zjawiskowy, że z pewnością zasługuje na rozwinięcie w formie dalszej współpracy, a może i nawet autonomicznego wydawnictwa.
Na kanwie elektroakustycznego eksperymentu Iwański oddaje się twórczym poszukiwaniom stycznych między tradycją, a współczesnością. Nie poprzestaje jedynie na preparacji brzmienia i możliwościach aranżacyjnych używanych w nagraniach instrumentów. Kompozycje „Neo Primitiv”, oraz „Weltschmertz” sygnalizują poszerzenie eksploracji artysty, również o wątek melodyczny, w którym wytrawne ucho usłyszy etniczne melodie, zakamuflowane syntetycznym dźwiękiem klawiszy. Ich pochodzenia dopatrywałbym się w muzyce inkaskiej, meandrującej hipnotycznymi smugami fletni Pana. Iwański osiągnął tu ciekawą niejednoznaczność, trawestując linie melodyczne rodem z ameryki południowej na analogowe brzmienie klawiszy. Inicjuje tym samym dialog prastarej tradycji ze współczesnymi formami muzyki elektronicznej... a metaforycznie; ziemi z kosmosem, z nim bowiem często utożsamiany jest przestrzenny tembr syntezatorów. Jeszcze innym przykładem zjawiskowego rezonansu na linii „prymitywizm” - technologia, jest kompozycja „Nonsens”, w której autor zestawił ze sobą szelest przesypywanych kamieni (świetny efekt akustyczny) z monumentalnym ambientowym zewem.
Z kolei wydany na kasecie w 2015 „Vox Paradox” nie jest materiałem, aż tak zniuansowanym jak „Machina Nova”. Rozpoczyna się od koszmarnych majaków, zaświatowych zewów, modyfikowanego głosu i mrocznych inkantacji Ewy Bińczyk, przywołujących w pamięci płytę Coil Presents Black Light District – „A Thousand Lights In A Darkened Room”. Kolejne utwory przynoszą masywne sekwencje analogowych maszyn perkusyjnych, przepasanych gęstymi pasmami industrialnych dronów. Ów gęstą atmosferę tonizuje nieco gościnna trąbka Wojciecha Jachny w „Machinie”. Atmosferyczna i zaświatowa, snuje się z wolna pośród rytmicznych mechanizmów. Swoją drogą to doprawdy imponujące, z jaką łatwością trębacz odnajduje się w licznych i jakże różnorodnych stylistycznie projektach. Jeśli zaś chodzi o Iwańskiego, to akustyczne instrumentacje i preparacje obiektów dźwiękowych, nie są tu aż tak słyszalne, jak w pierwszej części tego podwójnego wydawnictwa. Dominują dźwięki o industrialnym pochodzeniu.
Porównując dwie części tego łączonego wydawnictwa, można wyraźnie prześledzić ewolucję muzyczną X-navi:et. Pozwala to wysnuć wnioski o wysubtelnieniu muzyki Iwańskiego, oraz rosnącym znaczeniu symbiozy elementów akustycznych z analogową elektroniką. Na pierwszy plan wysuwa się jednak zmiana w procesie konstrukcji utworów. Podczas gdy na „Vox Paradox” mamy do czynienia jeszcze z dronowymi dłużyznami i konwencjonalną zważywszy na estetykę, statyczną formą utworów, „Machina Nova” przynosi formy krótkie i konkretne, zawierające wyrazisty motyw główny, bądź melodię; szybkie przejście do kulminacji i wyraźny podział na wstęp, rozwiniecie i zakończenie. Na zmiany te zwróciłem już uwagę przy ubiegłorocznej płycie „Technosis”. Zaskakujące jest bowiem, że Iwański kreuje swoje ambientowe, organiczno-industrialne formy na podobieństwo formalne piosenki. Ujarzmienie estetyk, które z natury lubią wolno ewoluować, długo wybrzmiewać, albo po prostu nieprzerwanie płynąć, świadczy o tym jak wiele pomysłów brzmieniowych i strukturalnych posiadł Iwański i jak nie waha się wyeksponować z nich jedynie esencję.
Iwański wciąż pozostaje wierny własnemu stylistycznemu idiomowi. Alchemicznymi interwencjami dokonuje udanej transkrypcji form elektroakustycznych, industrialnych, czy ambientowych w konwencję muzycznego ceremoniału, posługując się przy tym zwięzłą i komunikatywną formą. Każde kolejne wydawnictwo przybliża go do odnalezienia złotego środka, będącego współbrzmieniem elementu akustycznego z syntetycznym.
X-NAVI:ET „Machina Nova”
2017, Beast Of Prey / Eter Records,
Po wydanej w ubiegłym roku w Instant Classic płycie ”Technosis“ (recenzja), która spotkała się ze świetnym przyjęciem wśród słuchaczy i recenzentów, ten rok X-navi:et inauguruje wydawnictwem „Machina Nova” zawierającym sześć premierowych kompozycji, wzbogaconych o wznowiony materiał „Vox Paradox” z 2015.
„Machina Nova” przynosi sporo ciekawych i nieoczekiwanych folkowych i klasycznych proweniencji. Już w otwierającej wydawnictwo kompozycji tytułowej, mechaniczny, jednostajny pomruk i gromkie pulsujące bębny, stają się zaskakująco udanym akompaniamentem dla rustykalnych skrzypiec Anny Zielińskiej. Ludowa, artykulacja skrzypaczki wydaje się wprost natchniona partiami „Święta wiosny” Igora Strawińskiego, zarówno ze względu na swój żywiołowy temperament jak i na surową fakturę brzmienia. Rezultat tego dialogu jest na tyle zjawiskowy, że z pewnością zasługuje na rozwinięcie w formie dalszej współpracy, a może i nawet autonomicznego wydawnictwa.
Na kanwie elektroakustycznego eksperymentu Iwański oddaje się twórczym poszukiwaniom stycznych między tradycją, a współczesnością. Nie poprzestaje jedynie na preparacji brzmienia i możliwościach aranżacyjnych używanych w nagraniach instrumentów. Kompozycje „Neo Primitiv”, oraz „Weltschmertz” sygnalizują poszerzenie eksploracji artysty, również o wątek melodyczny, w którym wytrawne ucho usłyszy etniczne melodie, zakamuflowane syntetycznym dźwiękiem klawiszy. Ich pochodzenia dopatrywałbym się w muzyce inkaskiej, meandrującej hipnotycznymi smugami fletni Pana. Iwański osiągnął tu ciekawą niejednoznaczność, trawestując linie melodyczne rodem z ameryki południowej na analogowe brzmienie klawiszy. Inicjuje tym samym dialog prastarej tradycji ze współczesnymi formami muzyki elektronicznej... a metaforycznie; ziemi z kosmosem, z nim bowiem często utożsamiany jest przestrzenny tembr syntezatorów. Jeszcze innym przykładem zjawiskowego rezonansu na linii „prymitywizm” - technologia, jest kompozycja „Nonsens”, w której autor zestawił ze sobą szelest przesypywanych kamieni (świetny efekt akustyczny) z monumentalnym ambientowym zewem.
Z kolei wydany na kasecie w 2015 „Vox Paradox” nie jest materiałem, aż tak zniuansowanym jak „Machina Nova”. Rozpoczyna się od koszmarnych majaków, zaświatowych zewów, modyfikowanego głosu i mrocznych inkantacji Ewy Bińczyk, przywołujących w pamięci płytę Coil Presents Black Light District – „A Thousand Lights In A Darkened Room”. Kolejne utwory przynoszą masywne sekwencje analogowych maszyn perkusyjnych, przepasanych gęstymi pasmami industrialnych dronów. Ów gęstą atmosferę tonizuje nieco gościnna trąbka Wojciecha Jachny w „Machinie”. Atmosferyczna i zaświatowa, snuje się z wolna pośród rytmicznych mechanizmów. Swoją drogą to doprawdy imponujące, z jaką łatwością trębacz odnajduje się w licznych i jakże różnorodnych stylistycznie projektach. Jeśli zaś chodzi o Iwańskiego, to akustyczne instrumentacje i preparacje obiektów dźwiękowych, nie są tu aż tak słyszalne, jak w pierwszej części tego podwójnego wydawnictwa. Dominują dźwięki o industrialnym pochodzeniu.
Porównując dwie części tego łączonego wydawnictwa, można wyraźnie prześledzić ewolucję muzyczną X-navi:et. Pozwala to wysnuć wnioski o wysubtelnieniu muzyki Iwańskiego, oraz rosnącym znaczeniu symbiozy elementów akustycznych z analogową elektroniką. Na pierwszy plan wysuwa się jednak zmiana w procesie konstrukcji utworów. Podczas gdy na „Vox Paradox” mamy do czynienia jeszcze z dronowymi dłużyznami i konwencjonalną zważywszy na estetykę, statyczną formą utworów, „Machina Nova” przynosi formy krótkie i konkretne, zawierające wyrazisty motyw główny, bądź melodię; szybkie przejście do kulminacji i wyraźny podział na wstęp, rozwiniecie i zakończenie. Na zmiany te zwróciłem już uwagę przy ubiegłorocznej płycie „Technosis”. Zaskakujące jest bowiem, że Iwański kreuje swoje ambientowe, organiczno-industrialne formy na podobieństwo formalne piosenki. Ujarzmienie estetyk, które z natury lubią wolno ewoluować, długo wybrzmiewać, albo po prostu nieprzerwanie płynąć, świadczy o tym jak wiele pomysłów brzmieniowych i strukturalnych posiadł Iwański i jak nie waha się wyeksponować z nich jedynie esencję.
Iwański wciąż pozostaje wierny własnemu stylistycznemu idiomowi. Alchemicznymi interwencjami dokonuje udanej transkrypcji form elektroakustycznych, industrialnych, czy ambientowych w konwencję muzycznego ceremoniału, posługując się przy tym zwięzłą i komunikatywną formą. Każde kolejne wydawnictwo przybliża go do odnalezienia złotego środka, będącego współbrzmieniem elementu akustycznego z syntetycznym.
X-NAVI:ET „Machina Nova”
2017, Beast Of Prey / Eter Records,
środa, 22 marca 2017
Kaszubska psychodelia / Popsysze „Kopalino”
Nieśmiało zabierałem się do tej recenzji, nieco po omacku wkraczając na niwę muzyki gitarowej, która do tej pory jedynie incydentalnie pojawiają się na 1uchem/1okiem. Nie będę ukrywał, nie jest to grunt na którym czułbym się komfortowo. Zbyt wiele luk w wiedzy, słabe osłuchanie. Dlatego gdy robię wyjątek, musi być to zmotywowane naprawdę dobrymi powodami. Gdańskie trio Popsysze daje ich doprawdy wiele.
Dopiero nowa, trzecia w dyskografii płyta zespołu przechodzi przez wąskie sito moich gitarowych upodobań, zahamowań i słabości. „Kopalino” sentymentalnym echem, przywołało bowiem w mojej pamięci kapele, które najmocniej ukształtowały mój ubogi kanon rodzimej muzyki gitarowej, i do dziś stanowią dla mnie punkt wyjścia przez który postrzegam muzykę gitarową. W dziesięciu wyrazistych kompozycjach Popsyszy usłyszałem zatem widma Ewy Braun, Something Like Elvis, Ścianki, debiutu Pustek, czyli grania z okolic post rocka i psychodelii. I nawet jeśli byłyby to jedynie wątłe poszlaki, których upatrywał bym w drobnych muzycznych gestach, tembrze wokalu, melodyjnym motywie, konstrukcji i tematyce piosenek, czy w ogólnym klimacie nagrania, to podświadomie czuje, że moja intuicja nie wyprowadza mnie wcale na manowce.
„Kopalino” to przede wszystkim wpadające w ucho gitarowe melodie, oraz równie lotne i bezpretensjonalne teksty piosenek. Słucha się tego znakomicie, a powodzenie materiału gwarantuje jego prostota. Począwszy od klasycznego instrumentarium (gitara, bas, perkusja / perkusjonalia), linii melodycznych, a skończywszy na nieskomplikowanych aranżacjach i błyskotliwym zrównoważeniu wątków piosenkowych z hałasem rozimprowizowanych sprzężeń i przesterów. Dobra dynamika, która jest kolejną zaletą „Kopalina” sprawia, że utwory nabierają przebojowego nerwu. Dzieje się to za sprawą wartkiej i lekkiej perkusji Jakuba Świątka; łagodnego i doskonale wyprofilowanego basu Sławka Draczyńskiego, delikatnie muskającego powierzchnię kompozycji; oraz melodyjnej gitary Jarka Marciszewskiego. Również wokal tego ostatniego wydaje się idealnie skrojony do piosenkowego repertuaru. Dysponując barwą tak przeźroczystą Marciszewski nie przykrywa melodyjności piosenek swoją charyzmą. Owszem nie rzuci ten wokal słuchaczy na kolana, ale sprawi, ze zechcą śpiewać razem z nim.
Wiele uwagi członkowie zespołu poświęcają genezie powstania płyty, która wpłynęła na wykrystalizowanie się zupełnie nowego oblicza bandu. Twardo do tej pory stąpający po ziemi rockendrolowcy, zachłysnęli się psychodelią i dali uwieść tajemnicy drzemiącej w naturze. Materiał zarejestrowali w domku letniskowym, w tytułowym nadmorskim Kopalinie. „To miejsce zdeterminowało muzykę, muzyka później zdeterminowała teksty, a dopiero jak to wszystko się skleiło, zaczęliśmy jakoś to nazywać i opisywać. Nie wiem czy jest to mroczne, ale na pewno tajemnicze” stwierdza Draczyński w wywiadzie na stronie Soundrive.pl. Podobnie jak atmosfera Kopalina udzieliła się muzykom, tak mnie pochłonął klimat zawoalowanej tajemnicy ukrytej w słowach piosenek. „Kopalino” naznaczone jest smugą realizmu magicznego, oraz klimatem opowieści niesamowitych rodem z opowiadań Edgara Allana Poe, czy powieści Josepha Conrada. Do tego drugiego bezpośrednio odnosi się z resztą utwór „Jądro ciemności”. Oniryczna mgła spowija również „Kasieńkę”, będącą wariacją na temat romantycznych, ludowych przypowieści o demonach, strzygach i topielicach. Nastrój niewysłowionego niepokoju towarzyszy również podczas słuchania „Wieje wiatr”, „Słońce”, „Powiedz co widziałeś” i „Latarni”.
To, że Popsysze mają potencjał popowy, nie oznacza, że mamy do czynienia z muzyką rozrywkową. „Kopalino”jest wynikiem metamorfozy twórców, którzy alternatywny charakter ujmują w formę łagodną i komunikatywną, nie tracąc przy tym nic a nic z siły rażenia.
POPSYSZE „Kopalino”
2017, Nasiono Rec.
Dopiero nowa, trzecia w dyskografii płyta zespołu przechodzi przez wąskie sito moich gitarowych upodobań, zahamowań i słabości. „Kopalino” sentymentalnym echem, przywołało bowiem w mojej pamięci kapele, które najmocniej ukształtowały mój ubogi kanon rodzimej muzyki gitarowej, i do dziś stanowią dla mnie punkt wyjścia przez który postrzegam muzykę gitarową. W dziesięciu wyrazistych kompozycjach Popsyszy usłyszałem zatem widma Ewy Braun, Something Like Elvis, Ścianki, debiutu Pustek, czyli grania z okolic post rocka i psychodelii. I nawet jeśli byłyby to jedynie wątłe poszlaki, których upatrywał bym w drobnych muzycznych gestach, tembrze wokalu, melodyjnym motywie, konstrukcji i tematyce piosenek, czy w ogólnym klimacie nagrania, to podświadomie czuje, że moja intuicja nie wyprowadza mnie wcale na manowce.
„Kopalino” to przede wszystkim wpadające w ucho gitarowe melodie, oraz równie lotne i bezpretensjonalne teksty piosenek. Słucha się tego znakomicie, a powodzenie materiału gwarantuje jego prostota. Począwszy od klasycznego instrumentarium (gitara, bas, perkusja / perkusjonalia), linii melodycznych, a skończywszy na nieskomplikowanych aranżacjach i błyskotliwym zrównoważeniu wątków piosenkowych z hałasem rozimprowizowanych sprzężeń i przesterów. Dobra dynamika, która jest kolejną zaletą „Kopalina” sprawia, że utwory nabierają przebojowego nerwu. Dzieje się to za sprawą wartkiej i lekkiej perkusji Jakuba Świątka; łagodnego i doskonale wyprofilowanego basu Sławka Draczyńskiego, delikatnie muskającego powierzchnię kompozycji; oraz melodyjnej gitary Jarka Marciszewskiego. Również wokal tego ostatniego wydaje się idealnie skrojony do piosenkowego repertuaru. Dysponując barwą tak przeźroczystą Marciszewski nie przykrywa melodyjności piosenek swoją charyzmą. Owszem nie rzuci ten wokal słuchaczy na kolana, ale sprawi, ze zechcą śpiewać razem z nim.
Wiele uwagi członkowie zespołu poświęcają genezie powstania płyty, która wpłynęła na wykrystalizowanie się zupełnie nowego oblicza bandu. Twardo do tej pory stąpający po ziemi rockendrolowcy, zachłysnęli się psychodelią i dali uwieść tajemnicy drzemiącej w naturze. Materiał zarejestrowali w domku letniskowym, w tytułowym nadmorskim Kopalinie. „To miejsce zdeterminowało muzykę, muzyka później zdeterminowała teksty, a dopiero jak to wszystko się skleiło, zaczęliśmy jakoś to nazywać i opisywać. Nie wiem czy jest to mroczne, ale na pewno tajemnicze” stwierdza Draczyński w wywiadzie na stronie Soundrive.pl. Podobnie jak atmosfera Kopalina udzieliła się muzykom, tak mnie pochłonął klimat zawoalowanej tajemnicy ukrytej w słowach piosenek. „Kopalino” naznaczone jest smugą realizmu magicznego, oraz klimatem opowieści niesamowitych rodem z opowiadań Edgara Allana Poe, czy powieści Josepha Conrada. Do tego drugiego bezpośrednio odnosi się z resztą utwór „Jądro ciemności”. Oniryczna mgła spowija również „Kasieńkę”, będącą wariacją na temat romantycznych, ludowych przypowieści o demonach, strzygach i topielicach. Nastrój niewysłowionego niepokoju towarzyszy również podczas słuchania „Wieje wiatr”, „Słońce”, „Powiedz co widziałeś” i „Latarni”.
To, że Popsysze mają potencjał popowy, nie oznacza, że mamy do czynienia z muzyką rozrywkową. „Kopalino”jest wynikiem metamorfozy twórców, którzy alternatywny charakter ujmują w formę łagodną i komunikatywną, nie tracąc przy tym nic a nic z siły rażenia.
POPSYSZE „Kopalino”
2017, Nasiono Rec.
poniedziałek, 20 marca 2017
Future is now / Jakub Lemiszewski „Nielegal”
Przy pierwszym przesłuchaniu opadła mi szczęka. Przy drugim, euforyczny dreszcz wstrząsną moim ciałem. Każde kolejne, utwierdza mnie w przekonaniu, że niczego lepszego w tym roku jeszcze nie słyszałem.
W 2016 palmę pierwszeństwa na polu progresywnej elektroniki, dzielnie dzierżył Bartek Kujawski, w tym roku będzie to zadaniem Jakuba Lemiszewskiego, dzięki któremu rodzima scena stała się właśnie bogatsza o materiał niespotykanie wręcz świeży i absolutnie oryginalny na poziomie, (nie mam wątpliwości) światowym. „Nielegal” to nagranie które bezceremonialnym kopniakiem wywarza drzwi z napisem standardy, kanony, konwencje, aby z hukiem dobijać się do następnych, tym razem z napisem „muzyka przyszłości”. Tak ją bowiem sobie wyobrażam, jako naładowaną bodźcami, utkaną z zapętlonych sekwencji, utrzymaną w bezustannym delirycznym drżeniu, odcinająca się gwałtownym gestem od przeszłości i retromanii. Muzykę, która wreszcie przestanie być autocytatem. Footwork / juke jest nadzieją, że nowe w muzyce, wciąż jest możliwe, a interpretacja Lemiszewskiego, sięgająca jeszcze dalej niż ramy tego gatunku, tezę tę śmiało potwierdza.
Już w ubiegłym roku muzyk zawiesił wysoko poprzeczkę wydawnictwem „Daaamn” (Polish Juke) prezentując autorską wersję chicagowskiego footwork'u, osadzonego na brutalnym brzmieniu, szybkim tempie i euforycznej narracji. Tegoroczny materiał wydany w formie cyfrowej, w labelu Magia, sięga po wszystkie te wątki jeszcze intensywniej.
„Nielegal” to rytmiczna orgia, oparta na kanwie ultra dynamicznych polirytmii: połamanych bitów, footworkowych repetycji, o niespotykanej, jak na tak osobliwą estetykę, przebojowości. Lemiszewski operuje krótkimi, kanciastymi dźwiękami i całą artylerią cyfrowych hi-hatów, snare'ów, clap'ów i klików, z których kreuje futurystyczne kompozycje. Frenetyczny rytm, szybkie tempo, a także momentami szalone wątki melodyczne („PNTNFTWRK”) wiążą się w w abstrakcyjne dźwiękowe diagramy, gęsto oplatające zmysły słuchacza. Natłok wydarzeń przypiera do ściany, generując poczucie niepokoju i osaczenia. Osobliwość brzmieniowa tego wydawnictwa opiera się na kontraście dźwiękowym między przesterowanymi basami, a wyostrzonymi, hiperrealistycznymi perkusjonaliami. Produkcję charakteryzuje dość wąska rozpiętość tonalna, obejmująca częstotliwości wysokie i bardzo wysokie, zestawione z brudnym, dudniącym basem, którym autor przetestuje możliwości waszych głośników. Brzmieniowy brud, jest zresztą ważnym odniesieniem w garażowej twórczości Lemiszewskiego, obecnym zarówno w produkcjach elektronicznych, jak i w projektach gitarowych (Sierść, Złota Jesień). Akustyka „Nielegalu” staje się zjawiskiem fizycznie namacalnym, zwłaszcza przy bardzo głośnym (polecam) odsłuchiwaniu. Przy takim spiętrzeniu abstrakcyjnych bodźców i przy nieopadającej nawet na chwili dramaturgi, mózg zaczyna produkować strumienie serotoniny, a ciałem wstrząsają konwulsje.
Przeszczepiona na rodzimy grunt chicagowska estetyka ukazała w rękach Lemiszewskiego swój nieprawdopodobny potencjał. Nieco ponad trzydzieści minut to wystarczająco, aby producent przesunął granice stylistyczne gatunku w stronę abstrakcji, a przy okazji rzucił słuchaczy na deski, intensywnością wydarzeń, rozmachem rytmicznym, oraz bezwstydną charyzmą i twórczym polotem. Emocje jakie wywołuje obcowanie z „Nielegalem” są równie intensywne i nabuzowane energią co solówki najbardziej rzeźnickiego free improv, noisowe kulminacje i garażowy punk razem wzięte. Ukoronowaniem tego jest masywny utwór „COCOLA II”, w którym skondensowana struktura rytmiczna przeradza się w kompozycję, o hymnicznym wręcz rozmachu.
To co zrobił Lemiszewski jest absolutnie genialne! Na dobrą sprawę, nie musiałbym już niczego więcej w tym roku słuchać. „Nielegal” wywołał we mnie dawno już nie odczuwaną, autentyczną euforię płynącą z obcowania z dźwiękiem zarówno na poziomie intelektualnym, jak i fizycznym. Dzięki!
JAKUB LEMISZEWSKI „Nielegal”
2017, Magia
W 2016 palmę pierwszeństwa na polu progresywnej elektroniki, dzielnie dzierżył Bartek Kujawski, w tym roku będzie to zadaniem Jakuba Lemiszewskiego, dzięki któremu rodzima scena stała się właśnie bogatsza o materiał niespotykanie wręcz świeży i absolutnie oryginalny na poziomie, (nie mam wątpliwości) światowym. „Nielegal” to nagranie które bezceremonialnym kopniakiem wywarza drzwi z napisem standardy, kanony, konwencje, aby z hukiem dobijać się do następnych, tym razem z napisem „muzyka przyszłości”. Tak ją bowiem sobie wyobrażam, jako naładowaną bodźcami, utkaną z zapętlonych sekwencji, utrzymaną w bezustannym delirycznym drżeniu, odcinająca się gwałtownym gestem od przeszłości i retromanii. Muzykę, która wreszcie przestanie być autocytatem. Footwork / juke jest nadzieją, że nowe w muzyce, wciąż jest możliwe, a interpretacja Lemiszewskiego, sięgająca jeszcze dalej niż ramy tego gatunku, tezę tę śmiało potwierdza.
Już w ubiegłym roku muzyk zawiesił wysoko poprzeczkę wydawnictwem „Daaamn” (Polish Juke) prezentując autorską wersję chicagowskiego footwork'u, osadzonego na brutalnym brzmieniu, szybkim tempie i euforycznej narracji. Tegoroczny materiał wydany w formie cyfrowej, w labelu Magia, sięga po wszystkie te wątki jeszcze intensywniej.
„Nielegal” to rytmiczna orgia, oparta na kanwie ultra dynamicznych polirytmii: połamanych bitów, footworkowych repetycji, o niespotykanej, jak na tak osobliwą estetykę, przebojowości. Lemiszewski operuje krótkimi, kanciastymi dźwiękami i całą artylerią cyfrowych hi-hatów, snare'ów, clap'ów i klików, z których kreuje futurystyczne kompozycje. Frenetyczny rytm, szybkie tempo, a także momentami szalone wątki melodyczne („PNTNFTWRK”) wiążą się w w abstrakcyjne dźwiękowe diagramy, gęsto oplatające zmysły słuchacza. Natłok wydarzeń przypiera do ściany, generując poczucie niepokoju i osaczenia. Osobliwość brzmieniowa tego wydawnictwa opiera się na kontraście dźwiękowym między przesterowanymi basami, a wyostrzonymi, hiperrealistycznymi perkusjonaliami. Produkcję charakteryzuje dość wąska rozpiętość tonalna, obejmująca częstotliwości wysokie i bardzo wysokie, zestawione z brudnym, dudniącym basem, którym autor przetestuje możliwości waszych głośników. Brzmieniowy brud, jest zresztą ważnym odniesieniem w garażowej twórczości Lemiszewskiego, obecnym zarówno w produkcjach elektronicznych, jak i w projektach gitarowych (Sierść, Złota Jesień). Akustyka „Nielegalu” staje się zjawiskiem fizycznie namacalnym, zwłaszcza przy bardzo głośnym (polecam) odsłuchiwaniu. Przy takim spiętrzeniu abstrakcyjnych bodźców i przy nieopadającej nawet na chwili dramaturgi, mózg zaczyna produkować strumienie serotoniny, a ciałem wstrząsają konwulsje.
To co zrobił Lemiszewski jest absolutnie genialne! Na dobrą sprawę, nie musiałbym już niczego więcej w tym roku słuchać. „Nielegal” wywołał we mnie dawno już nie odczuwaną, autentyczną euforię płynącą z obcowania z dźwiękiem zarówno na poziomie intelektualnym, jak i fizycznym. Dzięki!
JAKUB LEMISZEWSKI „Nielegal”
2017, Magia
piątek, 17 marca 2017
Orkiestra domowych instrumentów / Remont Pomp ft. Mikołaj Trzaska „Pomp Power”
Zadebiutowali w 2012 „Złotą platyną”, nagraną wraz z Mikołajem Trzaską i Mike'm Majkowskim. Występowali z galerią pierwszoplanowych postaci rodzimej sceny jazzowej i improwizowanej m.in z Pawełem Szamburskim, Wacławem Zimplem, Piotrem Zabrodzkim, Michałem Górczyńskim, Olgierdem Walickim, Tomaszem Zietkiem, Ray'em Dickaty, Arturem Majewskim, Pawłem Romańczukiem, czy Wojtkiem Mazolewskim. W 2014 koncertowali pod kuratelą Unsound Festival. W styczniu gdański kolektyw Remont Pomp, z gościnnym udziałem Trzaski powrócił z płytą „Pomp power”.
Płytę otwiera masywny i energetyczny utwór tytułowy, który przenosi słuchacza w sam środek transowego rytuału jednego z plemion Afryki Środkowej. Gromkie, basowe tam-tamy, wraz z perkusjonaliami, regularnym rytmem wzbijają tuman kurzu unosząc go nad arenę, na której odbywa się szamańska celebra rite de passage. Choć w pozostałych kompozycjach nastrój i intensywność muzyki pozostaje zmienna, to do końca czujemy się jakbyśmy byli świadkami szamańskiego obrzędu.
Dalej, oprócz wątków rytmicznych czekają na słuchacza kompozycje będące wynikiem intensywnych sonorystycznych poszukiwań. Rozciągają się one od form bliskich etnicznemu ambientowi, przywodzącemu na myśl nagrania Hati, czy Mammoth Ulthana, po awangardowe eksperymenty jakie usłyszeć możemy na płytach Małych Instrumentów. Tym co zbliża Remont Pomp do muzyki formacji Pawła Romańczuka to również użycie nietypowych i „samoróbkowych” instrumentów. W arsenale gdańskiej orkiestry znalazł się cały kredens domowych i kuchennych instrumentów (łyżek, talerzy, szklanek, kieliszków, mis, beczek, butelek).
„Pomp power” to płyta dwubiegunowa. Z jednej strony zorientowana na budowanie mrocznego, tajemniczego klimatu, z drugiej zaś królestwo rytmu i charyzmatycznego transu. Poruszający się w tych ramach muzycy mają duże pole do popisu. Dominują zatem wyraziste kontrasty między ciszą, a zgiełkiem, skupieniem na dźwięku, a pełnym wigoru improwizowaniem. Jeśli miałbym zdecydować, które wcielenie zespołu jest bardziej zajmujące, to wybrałbym to pierwsze oparte na sonorystycznych poszukiwaniach, w których muzycy zaskakują rozmachem i różnorodnością swoich eksperymentów. Usłyszymy zatem intensywne, przeszywający drony, lśniące flażolety, dźwięczne smugi unoszące się znad rantów kieliszków, efektowne dysonanse i wiele ambientowej przestrzeni („Urodziny imieniny Magdy”, „Miska ziemi”, „Urwał następnemu”, „Wyją liście w lesie”). Domowe perkusjonaliach równie udanie prezentują się jako instrumenty melodyczne. Okazale dzwoniące idiofony osiągają harmonijne współbrzmienie, przeobrażając się w smukłe melodyjne solówki („Pies i pierogi”). Z kolei, donośnie i pierwszoplanowo wybrzmiewająca warstwa rytmiczna, zbyt często razi monotonią i kompozycyjnym ubóstwem. Jest jednorodna i pozbawiona równoległych ścieżek, a co za tym idzie polirytmii. Posiada natomiast znakomite basowe brzmienie, paradoksalnie jednak uwypukla ono wspomniane niedoskonałości.
Partie dęte w wykonaniu Mikołaja Trzaski zostały dobrane do gotowego podkładu domowych perkusjonaliów. Znakomicie spasowane w całość solówki nie narzucają się i nie wychodzą przed szereg. Trzaska porywa się zarówno na pełne wigoru free jazzowe kulminacje, ale również czaruje nastrojem jak na płytach Shofara, czy Irchy („Urodziny imieniny Magdy”, „Żar raz”, „Wilobalafon”). Respektuje jednak status gościa i swą charyzmą nie przesłania innych.
Prócz wspomnianych na wstępie wątków afrykańskich obecnych głównie w warstwie rytmicznej ("Pomp power", "Wilobalafon"), pojawiają się w nagraniu motywy gitarowej muzyki andaluzyjskiej, inspirowanej bliskim wschodem ("Volunteers Retrospection", "Szybki straszny dom"). Są to też fragmenty najbardziej porywające na płycie, w której wszyscy muzycy wznoszą się na wyżyny ekspresji.
„Pomp power” to moje pierwsze spotkanie z muzyką Remontu Pomp. Kiedy zasłuchiwałem się w tej zjawiskowej mieszance jazzu, sonorystyki, ambientu, awangardy i wątków etnicznych miałem wrażenie, że autorami płyty jest kolektyw miejskich szamanów, którzy za pomocą instrumentów DIY łapią transowe odloty poszukując psychedelii w rytmie i sonorystycznych zabiegach. Dopiero kiedy wyszedłem poza muzykę, aby poznać genezę projektu okazało się... że nie wiele się pomyliłem. Ów charyzmatyczny kolektyw tworzą muzycy niepełnosprawni intelektualnie, a projekt kierowany przez Jarka Marciszewskiego i Tomka Antonowicza, jest realizowany pod kuratelą Polskiego Stowarzyszenia na Rzecz Osób z Upośledzeniem Umysłowym w Gdańsku.
Nawet przez chwilę nie miałem dylematu przy kryteriach oceny muzycznej tego konceptu. Potraktowałem zespół równie egalitarnie co każdego innego recenzowanego na tym blogu muzyka. Nie ma potrzeby rozpatrywać tego solidnego materiału przez pryzmat niepełnosprawności. Muzycy zasługują na profesjonalne traktowanie, bo to co robią jest profesjonalne. A tak jak w niepełnosprawnych sportowcach widzę przede wszystkim sportowców, tak w niepełnosprawnych muzykach, widzę przede wszystkim muzyków
REMONT POMP „Pomp power”
2017, Kilogram Records
Płytę otwiera masywny i energetyczny utwór tytułowy, który przenosi słuchacza w sam środek transowego rytuału jednego z plemion Afryki Środkowej. Gromkie, basowe tam-tamy, wraz z perkusjonaliami, regularnym rytmem wzbijają tuman kurzu unosząc go nad arenę, na której odbywa się szamańska celebra rite de passage. Choć w pozostałych kompozycjach nastrój i intensywność muzyki pozostaje zmienna, to do końca czujemy się jakbyśmy byli świadkami szamańskiego obrzędu.
Dalej, oprócz wątków rytmicznych czekają na słuchacza kompozycje będące wynikiem intensywnych sonorystycznych poszukiwań. Rozciągają się one od form bliskich etnicznemu ambientowi, przywodzącemu na myśl nagrania Hati, czy Mammoth Ulthana, po awangardowe eksperymenty jakie usłyszeć możemy na płytach Małych Instrumentów. Tym co zbliża Remont Pomp do muzyki formacji Pawła Romańczuka to również użycie nietypowych i „samoróbkowych” instrumentów. W arsenale gdańskiej orkiestry znalazł się cały kredens domowych i kuchennych instrumentów (łyżek, talerzy, szklanek, kieliszków, mis, beczek, butelek).
„Pomp power” to płyta dwubiegunowa. Z jednej strony zorientowana na budowanie mrocznego, tajemniczego klimatu, z drugiej zaś królestwo rytmu i charyzmatycznego transu. Poruszający się w tych ramach muzycy mają duże pole do popisu. Dominują zatem wyraziste kontrasty między ciszą, a zgiełkiem, skupieniem na dźwięku, a pełnym wigoru improwizowaniem. Jeśli miałbym zdecydować, które wcielenie zespołu jest bardziej zajmujące, to wybrałbym to pierwsze oparte na sonorystycznych poszukiwaniach, w których muzycy zaskakują rozmachem i różnorodnością swoich eksperymentów. Usłyszymy zatem intensywne, przeszywający drony, lśniące flażolety, dźwięczne smugi unoszące się znad rantów kieliszków, efektowne dysonanse i wiele ambientowej przestrzeni („Urodziny imieniny Magdy”, „Miska ziemi”, „Urwał następnemu”, „Wyją liście w lesie”). Domowe perkusjonaliach równie udanie prezentują się jako instrumenty melodyczne. Okazale dzwoniące idiofony osiągają harmonijne współbrzmienie, przeobrażając się w smukłe melodyjne solówki („Pies i pierogi”). Z kolei, donośnie i pierwszoplanowo wybrzmiewająca warstwa rytmiczna, zbyt często razi monotonią i kompozycyjnym ubóstwem. Jest jednorodna i pozbawiona równoległych ścieżek, a co za tym idzie polirytmii. Posiada natomiast znakomite basowe brzmienie, paradoksalnie jednak uwypukla ono wspomniane niedoskonałości.
Partie dęte w wykonaniu Mikołaja Trzaski zostały dobrane do gotowego podkładu domowych perkusjonaliów. Znakomicie spasowane w całość solówki nie narzucają się i nie wychodzą przed szereg. Trzaska porywa się zarówno na pełne wigoru free jazzowe kulminacje, ale również czaruje nastrojem jak na płytach Shofara, czy Irchy („Urodziny imieniny Magdy”, „Żar raz”, „Wilobalafon”). Respektuje jednak status gościa i swą charyzmą nie przesłania innych.
Prócz wspomnianych na wstępie wątków afrykańskich obecnych głównie w warstwie rytmicznej ("Pomp power", "Wilobalafon"), pojawiają się w nagraniu motywy gitarowej muzyki andaluzyjskiej, inspirowanej bliskim wschodem ("Volunteers Retrospection", "Szybki straszny dom"). Są to też fragmenty najbardziej porywające na płycie, w której wszyscy muzycy wznoszą się na wyżyny ekspresji.
„Pomp power” to moje pierwsze spotkanie z muzyką Remontu Pomp. Kiedy zasłuchiwałem się w tej zjawiskowej mieszance jazzu, sonorystyki, ambientu, awangardy i wątków etnicznych miałem wrażenie, że autorami płyty jest kolektyw miejskich szamanów, którzy za pomocą instrumentów DIY łapią transowe odloty poszukując psychedelii w rytmie i sonorystycznych zabiegach. Dopiero kiedy wyszedłem poza muzykę, aby poznać genezę projektu okazało się... że nie wiele się pomyliłem. Ów charyzmatyczny kolektyw tworzą muzycy niepełnosprawni intelektualnie, a projekt kierowany przez Jarka Marciszewskiego i Tomka Antonowicza, jest realizowany pod kuratelą Polskiego Stowarzyszenia na Rzecz Osób z Upośledzeniem Umysłowym w Gdańsku.
Nawet przez chwilę nie miałem dylematu przy kryteriach oceny muzycznej tego konceptu. Potraktowałem zespół równie egalitarnie co każdego innego recenzowanego na tym blogu muzyka. Nie ma potrzeby rozpatrywać tego solidnego materiału przez pryzmat niepełnosprawności. Muzycy zasługują na profesjonalne traktowanie, bo to co robią jest profesjonalne. A tak jak w niepełnosprawnych sportowcach widzę przede wszystkim sportowców, tak w niepełnosprawnych muzykach, widzę przede wszystkim muzyków
REMONT POMP „Pomp power”
2017, Kilogram Records
środa, 15 marca 2017
Trzy po trzy, czyli dronowe assiette / DOCETISM / GHOSTS OF BRESLAU / IXORA ”Circuit Intégré Volume 2 - A Compilation of Contemporary Electronica”
Druga część wydawanego przez Zoharum cyklu „Circuit Intégré - A Compilation of Contemporary Electronica” została poświęcona muzyce dronowej, prezentując jej trzy różne wcielenia.
Pierwsze z nich to jednoosobowy projekt Macieja Banasika - DOCETISM, u którego pociągłe, masywne drony stanowią fundament dubowych konstrukcji. Od długiego już czasu śledzę z zaciekawieniem twórcze poczynania Docetism, i szukałem jedynie pretekstu aby napisać w końcu o jego natchnionej mistyką muzyce.
Banasik jest autorem kilku solowych projektów, które są odzwierciedleniem jego zamiłowania do elektronicznego dubu spod znaku Basic Channel, cv313, Deepchord / Echospace; nagrań terenowych i dronowych pasm. Prowadzi własną internetową oficynę Nichts, w której kataloguje swoją przepastną, liczącą kilkadziesiąt wydawnictw dyskografię. Na fizycznym nośniku wydawał we Francji (BLWBCK) i Finlandii (Tavern Eightieth). W Polsce, jedynie w Bunkier Records, co zważywszy na talent producenta i jego doświadczenie jest co najmniej zaskakujące.
Dla Zoharum Docetism przygotował reprezentacyjny wycinek swoich muzycznych projekcji, w których zawiesiste dubowe chmury snują się po firmamencie, roztaczając za sobą gęste, zamglone smugi, pulsujący bas dyktuje im tempo i kierunek, a wszechobecny szum rozmywa krawędzie dźwięków, kreując atmosferę melancholii i odrealnienia. Strumienie dronów i anielskie przeciągłe zaśpiewy układają się tu w długi świetlisty snop dźwięku, natchniony metafizyczną kontemplacją. W podobny sposób, używając wokalnych sampli, mistyczną atmosferę swoich niezapomnianych płyt kreował Matt Elliott pod szyldem The Third Eye Foundation.
Nagrania Docetism sprawiają wrażenie niezwykle intymnych i kontemplacyjnych. Czuć w nich wyraźnie, że muzyka jest dla Banasika naczyniem, które z namiętnością wypełnia duchowym ładunkiem. Utwory zrealizowane oszczędnymi, wręcz minimalistycznymi metodami przeszywają na wskroś, niecodziennym uczuciem mistycznego uniesienia.
Drugą część dronowej trylogii zajmuje GHOSTS OF BRESLAU, solowy projekt Patryka Balawendera, ukazujący ambientowe wcielenie muzyki opartej na burdonowych, stojących dźwiękach. Tropiący do niedawna cienie i duchy wojennego Wrocławia producent, z czasem zaczął stopniowo ograniczać i unifikować środki ekspresji, aby od kilku lwydawnictw kontemplować mroczne faktury i przyziemne częstotliwości.
Przygotowane przez GOB trzy kompozycje to zawiesiste, wyciszone pętle, które zostały oszczędnie zaaranżowane z rozpływających się pogłosów, ziarnistych szumów, monochromatycznych zewów i ledwo słyszalnych detali. Pozbawione rytmu konstrukty unosi wewnętrzny dryf, kompatybilny z medytacyjnym oddechem. Podobnie jak w pierwszej części kompilacji, tu również można spostrzec połyskującą w nagraniu melancholię i dźwiękowy liryzm, wybrzmiewający szczątkami melodii, ulokowanymi w nagraniu jakby mimochodem. Jest tutaj również zdecydowanie więcej światła niż na wcześniejszych wydawnictwach GOB. W jednym z utworów pojawiają się nawet ptasie trele zwiastujące nadejście słońca.
„Travel loops 1-3” są z pewnością bardziej melancholijne, a nawet uwodzicielskie, niż mroczne i niepokojące. Ujmują subtelnością z jaką autor buduje napięcie i hipnotyzują swym nieoczywistym lirycznym czarem.
Z kontemplacyjnej sesji wybudza nas duet IXORA, którego twórcami są Robert Skrzyński (Micromelancolié) i anonimowy Gaap Kvlt. W 2015 projekt zadebiutował materiałem wydanym przez Pointless Geometry, który recenzując potraktowałem z wyraźną rezerwą pisząc o nim że: „ ...pozbawiony jest zarówno mielizn, jak i fajerwerków i nie przynosi pewności co do rokowań tej muzycznej kolaboracji. Zachowawczość w muzyce duetu, oraz podążanie bezpiecznymi ścieżkami, na razie nie pozwoliły mi na ujrzenie w tym projekcie czegoś więcej niż tylko sumy talentów, obu tworzących Ixorę muzyków.” W perspektywie trzech nowych kompozycji z trylogii Zoharum, słowa te całkowicie straciły na znaczeniu.
Ixora zaskakuje podejściem do kompozycji, która osnuta na dronowym rdzeniu, pomimo wolnych temp, zaskakuje rozmachem rytmicznym. Nieregularne kliki, stukoty i trzaski ścigają się z miarowymi uderzeniami, i głuchymi tąpnięciami, tworząc pobudzającą zmysł słuchu ornamentację. Duet czaruje również, a może i przede wszystkim dźwiękowymi artefaktami, atrakcyjnym brzmieniem, unikalnymi samplami i ich zaskakującymi zestawieniami. Przykładem niech będzie druga kompozycja, gdzie stosunkowo konwencjonalna pętla, o proweniencjach industrialnych, zostaje gwałtownie rozerwana głośnym, kostropatym i przeszywającym strukturę utworu samplem, a następnie ostrzelana świszczącymi pociskami o analogowym brzmieniu. Aranżując swoją muzykę z amalgamatu elementów cyfrowych wysokiej jakości, oraz analogowych efektów lo-fi, producentom udało się sprokurować zabójczą mutację, mogącą stanowić dźwiękowy odpowiednik organiczno-mechanicznych instalacji Davida Cronenberga. Również wieńcząca płytę kompozycja zostaje zrealizowana według tej samej koncepcji, wskazując tym samym, że duet odnalazł swą indywidualną narrację i jest w rewelacyjnej formie.
***
Przygotowana przez Zoharum kompilacja „Circuit Intégré Volume 2 - A Compilation of Contemporary Electronica” okazuje się wybornym assiette, w którym dronową estetykę kosztujemy w trzech różnych wariantach. Dubowej (Docetism), ambientowej (Ghosts Of Breslau), oraz eksperymentalnej / industrialnej (Ixora). Oczywiście do ów stylistyk nie należy przywiązywać zbyt dużej wagi, bo pojawiają się one w muzyce wszystkich zgromadzonych na płycie artystów. O wiele bardziej istotne jest to, że wszystkie trzy projekty sprawiły, że z niecierpliwością oczekiwać będę ich kolejnych solowych nagrań.
„Circuit Intégré Volume 2 - A Compilation of Contemporary Electronica”
2017, Zoharum
Pierwsze z nich to jednoosobowy projekt Macieja Banasika - DOCETISM, u którego pociągłe, masywne drony stanowią fundament dubowych konstrukcji. Od długiego już czasu śledzę z zaciekawieniem twórcze poczynania Docetism, i szukałem jedynie pretekstu aby napisać w końcu o jego natchnionej mistyką muzyce.
Banasik jest autorem kilku solowych projektów, które są odzwierciedleniem jego zamiłowania do elektronicznego dubu spod znaku Basic Channel, cv313, Deepchord / Echospace; nagrań terenowych i dronowych pasm. Prowadzi własną internetową oficynę Nichts, w której kataloguje swoją przepastną, liczącą kilkadziesiąt wydawnictw dyskografię. Na fizycznym nośniku wydawał we Francji (BLWBCK) i Finlandii (Tavern Eightieth). W Polsce, jedynie w Bunkier Records, co zważywszy na talent producenta i jego doświadczenie jest co najmniej zaskakujące.
Dla Zoharum Docetism przygotował reprezentacyjny wycinek swoich muzycznych projekcji, w których zawiesiste dubowe chmury snują się po firmamencie, roztaczając za sobą gęste, zamglone smugi, pulsujący bas dyktuje im tempo i kierunek, a wszechobecny szum rozmywa krawędzie dźwięków, kreując atmosferę melancholii i odrealnienia. Strumienie dronów i anielskie przeciągłe zaśpiewy układają się tu w długi świetlisty snop dźwięku, natchniony metafizyczną kontemplacją. W podobny sposób, używając wokalnych sampli, mistyczną atmosferę swoich niezapomnianych płyt kreował Matt Elliott pod szyldem The Third Eye Foundation.
Nagrania Docetism sprawiają wrażenie niezwykle intymnych i kontemplacyjnych. Czuć w nich wyraźnie, że muzyka jest dla Banasika naczyniem, które z namiętnością wypełnia duchowym ładunkiem. Utwory zrealizowane oszczędnymi, wręcz minimalistycznymi metodami przeszywają na wskroś, niecodziennym uczuciem mistycznego uniesienia.
Drugą część dronowej trylogii zajmuje GHOSTS OF BRESLAU, solowy projekt Patryka Balawendera, ukazujący ambientowe wcielenie muzyki opartej na burdonowych, stojących dźwiękach. Tropiący do niedawna cienie i duchy wojennego Wrocławia producent, z czasem zaczął stopniowo ograniczać i unifikować środki ekspresji, aby od kilku lwydawnictw kontemplować mroczne faktury i przyziemne częstotliwości.
Przygotowane przez GOB trzy kompozycje to zawiesiste, wyciszone pętle, które zostały oszczędnie zaaranżowane z rozpływających się pogłosów, ziarnistych szumów, monochromatycznych zewów i ledwo słyszalnych detali. Pozbawione rytmu konstrukty unosi wewnętrzny dryf, kompatybilny z medytacyjnym oddechem. Podobnie jak w pierwszej części kompilacji, tu również można spostrzec połyskującą w nagraniu melancholię i dźwiękowy liryzm, wybrzmiewający szczątkami melodii, ulokowanymi w nagraniu jakby mimochodem. Jest tutaj również zdecydowanie więcej światła niż na wcześniejszych wydawnictwach GOB. W jednym z utworów pojawiają się nawet ptasie trele zwiastujące nadejście słońca.
„Travel loops 1-3” są z pewnością bardziej melancholijne, a nawet uwodzicielskie, niż mroczne i niepokojące. Ujmują subtelnością z jaką autor buduje napięcie i hipnotyzują swym nieoczywistym lirycznym czarem.
Z kontemplacyjnej sesji wybudza nas duet IXORA, którego twórcami są Robert Skrzyński (Micromelancolié) i anonimowy Gaap Kvlt. W 2015 projekt zadebiutował materiałem wydanym przez Pointless Geometry, który recenzując potraktowałem z wyraźną rezerwą pisząc o nim że: „ ...pozbawiony jest zarówno mielizn, jak i fajerwerków i nie przynosi pewności co do rokowań tej muzycznej kolaboracji. Zachowawczość w muzyce duetu, oraz podążanie bezpiecznymi ścieżkami, na razie nie pozwoliły mi na ujrzenie w tym projekcie czegoś więcej niż tylko sumy talentów, obu tworzących Ixorę muzyków.” W perspektywie trzech nowych kompozycji z trylogii Zoharum, słowa te całkowicie straciły na znaczeniu.
Ixora zaskakuje podejściem do kompozycji, która osnuta na dronowym rdzeniu, pomimo wolnych temp, zaskakuje rozmachem rytmicznym. Nieregularne kliki, stukoty i trzaski ścigają się z miarowymi uderzeniami, i głuchymi tąpnięciami, tworząc pobudzającą zmysł słuchu ornamentację. Duet czaruje również, a może i przede wszystkim dźwiękowymi artefaktami, atrakcyjnym brzmieniem, unikalnymi samplami i ich zaskakującymi zestawieniami. Przykładem niech będzie druga kompozycja, gdzie stosunkowo konwencjonalna pętla, o proweniencjach industrialnych, zostaje gwałtownie rozerwana głośnym, kostropatym i przeszywającym strukturę utworu samplem, a następnie ostrzelana świszczącymi pociskami o analogowym brzmieniu. Aranżując swoją muzykę z amalgamatu elementów cyfrowych wysokiej jakości, oraz analogowych efektów lo-fi, producentom udało się sprokurować zabójczą mutację, mogącą stanowić dźwiękowy odpowiednik organiczno-mechanicznych instalacji Davida Cronenberga. Również wieńcząca płytę kompozycja zostaje zrealizowana według tej samej koncepcji, wskazując tym samym, że duet odnalazł swą indywidualną narrację i jest w rewelacyjnej formie.
***
„Circuit Intégré Volume 2 - A Compilation of Contemporary Electronica”
2017, Zoharum
Subskrybuj:
Posty (Atom)