środa, 29 stycznia 2014

Chocholi taniec Actress / Actress - "Ghettoville"

Według deklaracji Darren'a J. Cunningham'a "Ghettoville" to ostatni album sygnowany nazwą Actress. Myślę, że to faktycznie odpowiednia chwila aby zakończyć eksplorację tego projektu. Słuchając bowiem nagrań pochodzących z właśnie wydanej płyty odnoszę wrażenie, że w estetyce którą Cunningham realizuje od 2008 nie można posunąć się dalej, aby nie otrzeć się o autoplagiat, a nawet karykaturę własnego stylu. Z każdej minuty "Ghettoville" wyziera nieodparte wrażenie doprowadzenia do ekstremum, oraz wyczerpania introwertycznej formuły dekonstrukcyjnych eksperymentów brytyjskiego producenta.

Przedzieranie się przez pierwszą część "Ghettoville" wymaga monstrualnego samozaparcia, a dotarcie do esencji albumu nie przychodzi łatwo. Ociężałe tempa, mroczna monotonia zapętlonych fragmentów, oraz pozbawione kulminacji nużące kompozycje, to solidna przeszkoda, na której nie jeden ze słuchaczy zakończy swoją przygodę z albumem. Trzeba jednak przyznać, że ten uważany przez wielu za wizjonera nowych brzmień producent nigdy nie kokietował swoich słuchaczy, dawkując im dotąd trzy mało przystępne albumy na których w nietuzinkowy sposób budował odhumanizowany, muzyczny wszechświat łączący eksperymentalną elektronikę z muzyką klubową. Jednak jego ciężka i zawsze wymagająca muzyka przybiera na "Ghettoville" jeszcze drażliwszy i mroczniejszy klimat. Czy ciekawszy?

Znany dotąd z niezwykle charakterystycznego stylu Cunningham, tym razem dał się złowić na chwilową modę na toporny i śmieciożerny mikrogatunek muzyki elektronicznej vaporwave. Całą pierwszą część albumu stanowi interpretacja tej estetyki przefiltrowana przez destrukcyjną metodę twórczą Actress. Pierwsze sześć utworów to głównie kompozycje tożsame z fascynacjami jakimi karmi się vaporwave. Oparte na wygrzebanych z wysypiska popkultury fragmentach kompozycji niezidentyfikowanych (w tym konkretnym przypadku) wykonawców są dramatycznie spowalniane i poddawane dalszej bezkompromisowej dekonstrukcji. Flegmatyczne, irytujące pętle snują się powolnie w kilkuminutowych pochodach przybrudzone cyfrową kompresją wyciskającą z wyciętych fragmentów wszystkie brzmieniowe walory, pozostawiając z nich jedynie dźwiękowe ochłapy. Zniekształcone dźwięki przywodzą na myśl kiepską empetrójkę w jakości 96 - 128 kpbs, czyli w formacie dość często spotykanym w przenośnych urządzeniach przeciętnych słuchaczy muzyki.
W rezultacie tej dramatycznej muzycznej destrukcji (zwolnienia i zniekształcenia) zmienia się też charakter muzyki. Funkowe, hip-hopowe, czy trip-hopowe próbki wyjściowe, które zostały użyte przez Cunninghama, niczym za sprawą radioaktywnego promieniowania mutują w pełzające amuzyczne twory, które swym przysadzistym, metalicznym brzmieniem, monotonnym rytmem tępych uderzeń, fabrycznymi pogłosami i wszechobecnymi szumami nieodłącznie kojarzą się z industrialną estetyką ( "Forgiven", "Contagious").
W tych fragmentach Actress jawi się niemal jako spadkobierca industrialnych idei sprzed 40 lat, który swoją kontrkulturową postawą artystyczną wyraża sprzeciw wobec popkulturowego status quo.

Jednak nie ma co mydlić sobie oczu, bowiem w muzycznej materii pierwsza część "Ghettoville" ma słuchaczowi nie wiele do zaoferowania, a gest twórczy Cunningham'a wydaje się, aż na zbyt prymitywny. Ograniczając swoją rolę jako kompozytora jedynie do zwolnienia i zniekształcenia już istniejących kompozycji producent stawia się w roli naciągacza i hochsztaplera, zwłaszcza, że efekt jego dekonstrukcji jest mało przekonujący.

Ciekawiej robi się na szczęście od utworu "Our" choć i w drugiej części "Ghettoville" nie mamy do czynienia z niczym, czego byśmy już w muzyce Actress nie usłyszeli. I choć nie robi się ani na chwilę lżej i przestrzenniej, kompozycje nadal oparte są na długich repetycjach, a narkotyczna atmosfera jeszcze wzmaga swą obecność to wreszcie możemy docenić większe zaangażowanie Cunninghama w tworzenie materiału. Quasi-melodyjność zaczyna przebijać się do kompozycji, które zaczynają nabierać również zwartych kształtów i zdecydowanego rytmu. 
W tym nieokreślonym letargu, będąc na skraju obłąkania i otumanienia docieramy wreszcie do dynamicznego epicentrum tego albumu; utworów "Gaze" i "Skyline". Kto potrafi może rzucić się do tańca zachłystując się chwilą wytchnienia od traumatycznego ciężaru "Ghettoville" i otrzeźwiającym kontaktem z "bezpiecznym" i rozpoznawalnym elementem kompozycji jakim jest pojawienie się zdecydowanego metrum 4/4. "Skyline" oparte na osamotnionym housowym akordzie niskiego basu zatopionego w industrialnych pogłosach jest kwintesencją stylu wypracowanego przez Cunningama i (w moim mniemaniu) jednym z najlepszych nagranych przez niego utworów. Jest ciężko, duszno, narkotycznie, niejednoznacznie, widmowo, ale zarazem tanecznie i transowo. To karkołomne połączenie deep house'u z fabrycznym echemi i metalurgicznymi szumami jest kwintesencją perwersyjnego piękna dekonstrukcji muzyki klubowej będącej od kilku lat artystyczną sygnaturą Actress.

"Ghettoville" na wskroś przeniknięte jest perwersją. Zarówno brzmieniowo jak i kompozycyjnie. "Zwolnione" fragmenty płyty mają w sobie charakter pornograficznej wiwisekcji z perwersyjną potrzebą wojeryzmu wulgarnie wyeksponowanych detali. Z kolei zniszczone brzmienie i toporna repetycja ma hipnotyczną moc wprowadzania słuchacza w stan umysłowego odrętwienia. "Ghettoville" obezwładnia psychodeliczną atmosferą sączącą się ze słuchawek, wywołując stan stuporu. To chocholi taniec, transowy, otumaniający,  pozbawiający sił  psychicznych i witalnych. 
Jakże groteskowo w takiej scenerii brzmi nawoływanie "Don't stop love music" zapętlonego dziewczęcego głosu w utworze "Don't"




ACTRESS - "Ghettoville"
2014, Ninja Tune


niedziela, 26 stycznia 2014

Dialogi i fluidy / Grupa W Składzie

Fot. Tomasz Sikorski

"Pociągało nas bardziej dziecięce gaworzenie, bicie pałeczkami bez rytmu, lub całkiem pierwotne stukania ponieważ chcieliśmy odkryć początek muzyki"

Na początku lat 70tych ubiegłego wieku powstała w Warszawie Grupa W Składzie. Twór na tyle enigmatyczny i ulotny, że niejednoznaczna jest zarówno data jego powstania, jak i założycielski skład. Przyjmuje się jednak, że rdzeniem personalnym Grupy w czasie ich największej aktywności twórczej było trio: Milo Kurtis (kontrabas, gitara basowa, fagot, organy), Jacek Malicki (gitara) i Andrzej Kasprzyk (saksofon, flet). Po latach wzmożonej działalności (1970-75) zespół znikł zarówno z dyskursu sztuki jak i muzyki pojawiając się jedynie przywoływany wspomnieniem historyków sztuki.
Oficjalna reaktywacja, a może bardziej reanimacja twórcza i wznowienie działalności nastąpiło w 2008 roku w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie. W grudniu 2013 dzięki inicjatywie Stowarzyszenia Inicjatyw Twórczych "Trzecia Fala" ukazała się debiutancka (!) płyta Grupy będąca jednocześnie retrospektywą ich twórczości oraz kroniką i wspaniałym kompendium wiedzy o tej formacji.

Grupa W Składzie w trakcie swojej działalności artystycznej wystąpiła m.in. na Festiwalu Muzyki Współczesnej w Kaliszu 1973 (nagroda główna), festiwalu Jazz nad Odrą, w ramach Warszawskiej Jesieni, oraz na V Biennale Form Przestrzennych w Elblągu. W ramach rotującego składu Grupy znaleźli się między innymi tacy instrumentaliści jak; Andrzej Bieżan, Helmut Nadolski, Witold Popiel, czy Andrzej Przybielski. Jednak GWS kojarzona jest przede wszystkim ze współpracy z niezwykle ważną dla rozwoju awangardy sztuki w Polsce formacją KwieKulik.

Muzykę Grupy W Składzie wielokrotnie próbowano umieszczać w kontekście hipisowskim (poprzez koligacje towarzyskie, instrumentarium, czy postawę kontrkulturową, która na przełomie lat 60tych i 70tych kojarzona była niemal wyłącznie z tym ruchem), czy pre-punkowym ("...Grupa W Składzie antycypowała, o dekadę wcześniej cały późniejszy punk! Jedynym co odróżniało ich od punku popowego było to, że nie stosowali bitowego prostego rytmu! Reszta: bunt, olewajstwo, młoda wrażliwość nieedukowanych była ta sama!...")1.
Z perspektywy czasu pokrewieństw eksperymentalnej muzyki GWS można doszukiwać się nawet w krautrock'u (rockowe instrumentarium, nierockowa ekspresja, wpływy etniczne i orientalne), czy w spuściźnie bitników z ich niektórymi inspiracjami (jazz, psychodelia) i metodami kreacji (cut-up). 
Jednak rdzeniem ideowym twórczości muzycznej Grupy W Składzie, najbardziej odpowiadającym jej ekspresji jest niewątpliwie ruch Fluxus ze swoją interdyscyplinarnością, konceptualizmem, zaadaptowaniem w poczet wypowiedzi przypadku, usterki, czy zakłócenia, ważną rolą komunikacji pomiędzy twórcami lub twórcami i odbiorcami, oraz formami działania happening'owego.
Warto również wspomnieć, że lata działalności GWS pokrywają się z prężnie działającym Studiem Eksperymentalnym Polskiego Radia. Zarówno działalność Studia jak i GWS była bowiem skoncentrowana wokół koncepcji muzyki konkretnej, będącej owocem awangardowych idei w sztuce lat 60tych. 

Przestrzenią twórczego funkcjonowania Grupy W Składzie w całej rozciągłości była anarchia. Począwszy od tautologicznej nazwy, poprzez otwarty i rotujący skład, a skończywszy na totalnej wolności artystycznej, braku ograniczeń twórczych, unikaniu zinternalizowanych schematów, zamiłowaniu do estetycznej dekonstrukcji, multidyscyplinarności, czy otwartości na działania sytuacjonistyczne odbywające się "tu i teraz".
Procesem twórczym GWS był/jest dialog, jako forma komunikowania się między muzykami; między muzykami a przestrzenią działania; wreszcie między muzykami a słuchaczem / odbiorcą. Tak otwarta forma kontaktu wydaje się być ściśle tożsama z takimi mechanizmami artystycznych ekspresji Fluxusu jak choćby mail art (wymiana idei między artystami bez koniecznego uczestnictwa odbiorcy), performance, happening (wymiana idei między artysta a odbiorcą, wraz z możliwym zaangażowaniem tego ostatniego), ready made, instalacja, bądź interwencja (wykorzystanie przestrzeni, bądź ingerencja w nią z niekoniecznym udziałem odbiorcy).
Istotą działania artystycznego Grupy w Składzie jest zatem tworzenie wspólnotowe, kontakt i komunikacja. Fluidy przepływające pomiędzy uczestnikami spektaklu. Dzianie się tu i teraz, granie bez przygotowania i koncepcji. Reakcja na zmieniające się warunki spektaklu,w którym idea porozumienia jest celem samym w sobie nie zaś jego rezultat / artefakt.
GWS uprawiają  happening wychodzący poza ramy muzycznej kompozycji. Ich komunikatem jest dźwięk i reakcja na niego. To swoista rozmowa dźwiękiem, sonorystyka doprowadzona do skrajności. Spontaniczny przekaz dźwięku w nielinearnej, abstrakcyjnej i prewerbalnej formie. Komunikacja oparta na intuicji.

Właśnie w koncepcji muzyki intuicyjnej śmiało można umiejscowić twórczość Grupy W Składzie. Owa idea jest oryginalną koncepcją Karlheinza Stockhausena, choć jak dowiadujemy się z tekstu towarzyszącemu wydawnictwu, niezależne użycie terminu "Muzyka Intuicyjna" w odniesieniu do działań Grupy W Składzie przypisuje sobie Przemysław Kwiek ("Jednocześnie zaznaczam, że termin Muzyka Intuicyjna i jego (główniejsze) odmiany stosowane do nie muzyki: Działania Intuicyjne, lub Działania Naprzemienne, są terminami autorskimi wygenerowanymi przez tzw. Krąg Kwieka ( Zofia Kulik, Przemysław Kwiek, Jan S. Wojciechowski)") 2
Jednak to teoria Stockhausena wydaje się być wręcz idealnie skrojona do opisania praktyk muzycznych Grupy W Składzie. Posłużę się słowami wybitnego muzykologa Andrzeja Chłopeckiego, który tak streszcza ideę Muzyki Intuicyjnej stworzonej przez Niemca: "...jest przeciwstawna muzyce opartej na zasadach racjonalnych stosowanych przez wszystkich wcześniejszych kompozytorów. Polega na spontanicznej, zespołowej kreacji, nie będącej jednak improwizacją, gdyż nie odnosi się do żadnych schematów, nie realizuje określonej formy. Istotą tej muzyki jest samo działanie, którego celem jest wewnętrzna przemiana człowieka, ćwiczenie i rozwój zmysłu intuicji oraz uzyskanie nadświadomości. Podczas tworzenia muzyki intuicyjnej dominuje nastawienie medytacyjno-kontemplacyjne" 3

Czy zatem muzykę tworzoną w sposób intuicyjny wypada w sposób analityczny oceniać i definiować, skoro sami muzycy/artyści GWS dystansowali się od wszelkiej kontekstowości rzucając się w wir nadświadomej ekspresji.
Wobec definicji Muzyki Intuicyjnej twórcy Grupy W Składzie ustanowili się w rolach naiwnych odkrywców królestwa dźwięków. Jak prehistoryczni dzicy poszukujący w dźwięku możliwości wyrażenia emocji i komunikatu. Pozbyli się narracyjnej formy ekspresji dźwięku, a ich muzyka jawi się jako tworzenie nowych form wyrazu, porozumienia i kreowania własnego języka wypowiedzi. "Pociągało nas bardziej dziecięce gaworzenie, bicie pałeczkami bez rytmu, lub całkiem pierwotne stukania ponieważ chcieliśmy odkryć początek muzyki" 4

Fot. Tomasz Sikorski
Na debiutanckiej płycie GWS znalazło się sześć kompozycji muzycznych/nie-muzycznych, z różnych etapów twórczości Grupy, eksponujących bogactwo środków artystycznych i wyobraźni muzyków/nie-muzyków.
Pierwsze dwie kompozycje poprzedzone wstępem konferansjera zostały zarejestrowane w trakcie legendarnego występu GWS w ramach kaliskiego festiwalu muzyki współczesnej.
Oba są zapisem muzycznego strumienia świadomości, w którym przeplatają się formy wokalne (skrawki tekstu, bełkotania, onomatopeje, deklamacje w wymyślonych językach), oraz muzyczna improwizacja z wyraźnie słyszalnymi odniesieniami do world music. Całość składa się na psychodeliczną kompozycję o subtelnej dynamice namaszczoną atmosferą dźwiękowego rytuału. To kontemplacja muzycznej energii unoszącej się i rezonującej pomiędzy instrumentalistami.
Kompozycja trzecia i piąta nawiązują z kolei do dadaistycznego kolażu, jednak źródłem edytowanego materiału staje się transmisja radiowa. To rodzaj zappingu, czy dźwiękowego found footage, układającego się w surrealistyczne słuchowisko.
Kompozycja czwarta, to rodzaj teatrzyku dźwiękowego, dźwiękowej orgii prowadzącej do ekstatycznej kakofonii. Specyficzna rozgrywka na odgłosy pozamuzyczne o proweniencji industrialnej, strzępy melodii, modulacje taśmy, oraz sonorystyczne wykorzystanie instrumentów w najbardziej ekspresyjnych fragmentach zahacza wręcz o estetykę noise.
Ostatni utwór to kompozycja współczesna. Na jej przykładzie wyraźnie słychać zmianę muzycznego paradygmatu Grupy W Składzie jaka zaszła po kilkudziesięciu latach od zawieszenia działalności. Muzycy w o wiele większym stopniu wykorzystują swoje muzyczne doświadczenie i umiejętności przez co ich ekspresja bliższa jest jazzowemu jam'owaniu niż amorficznej impresji.

Na intrygującym wydawnictwie przygotowanym przez Trzecią Falę znajdziemy oprócz rejestracji dźwiękowej, dołączoną książeczkę bogatą, w ilustracje fotograficzną, oraz fachowe teksty dotyczące, m.in. etymologi nazwy zespołu, kontekstu historycznego i artystycznego powstania i działalności Grupy W Składzie, rotacji personalnych, kronikę działań artystycznych, współpracy z grupą KwieKulik, oraz próbę ukonstytuowania GWS na mapie Polskiej awangardy sztuki.


Przypisy:
1. Przemysław Kwiek (źródło: wkładka albumu)
2. ibidem
3. Andrzej Chłopecki "Karlheinz Stockhausen. O muzyczną nadświadomość", „Ruch Muzyczny” nr 18. za Rafał Iwański (Okolice. Kwartalnik Etnologiczny: 1-2/2004) "Hati - droga muzycznej integracji"
http://ccrch.com/wrk/200503.Hati/pdf/hati_-_droga_muzycznej_integracji.pdf
4. Jacek Krokodyl Malicki - oficjalna strona internetowa Grupy W Składzie (zakładka: Krokodyl moowi)

Fotografie Tomasza Sikorskiego udostępnione dzięki uprzejmości kuratora projektu Łukasza Strzelczyka.



GRUPA W SKŁADZIE
2013, Stowarzyszenie Inicjatyw Twórczych "Trzecia Fala"

niedziela, 19 stycznia 2014

Podsumowanie AD 2013 - cz. 2 "Świat"


Podsumowanie zagranicznej muzyki z perspektywy bloga raz uchem / raz okiem mija się nieco z sensem co najmniej z kilku powodów:
  1. Zostało pomiędzy końcem października, a styczniem zaprezentowane w tysiącach innych miejsc z każdej możliwej perspektywy od mainstreamu po underground.
  2. Zdecydowanie większą uwagę moją jak i czytelników tego bloga przykuwa scena rodzima, choć nawet ta w ubiegłym roku obfitowała taką ilością świetnych wydawnictw, że wielkim wyzwaniem było samodzielne ogarnięcie jej w całości.
  3. Lepiej stawiać na scenę rodzimą, niż promować wykonawców wszechobecnych w anglosaskich i ogólnoświatowych mediach. Wolę zatem wspierać polskich muzyków poprzez kupowanie ich płyt, oraz rzetelną i uczciwą analizę ich twórczości, które to czynności być może przełożą się w jakiejś wymiernej formie na ich artystyczne funkcjonowanie.
  4. Mój prywatny ranking  ulubionych zagranicznych płyt AD 2013 jest na tyle eklektycznym zestawieniem gatunków (free jazz, techno, pop, afrobeat) i scen (mainstream, indie, niezal), że nie sposób zawrzeć tą selekcje w jednym kontekście.

Zatem jedynie z poczucia kronikarskiego obowiązku spróbuję skrótowo nakreślić to co w zagranicznej muzyce wydarzyło się w 2013 roku. Postaram się, aby chociaż mój komentarz wniósł jakąś nową myśl do tego znanego już z innych mediów scenariusza.

Najbardziej oczekiwana płyta roku

Odnoszę wrażenie, że cały 2013 upłynął w świecie na licytowaniu się o to która z najbardziej oczekiwanych płyt roku, jest faktycznie tą najbardziej oczekiwaną. Nie było bowiem miesiąca, w którym nie ukazałoby się kilka premier opatrzonych właśnie taką handlową metką. David Bowie, Nick Cave & The Bad Seeds, Atoms For Peace, Depeche Mode, Daft Punk, The Knife, Boards Of Canada, James Blake, Disclosure, Kanye West, Justin Timberlake, AlunaGeorge, Moderat, Arctic Monkeys, Vampire Weekend, czy Arcade Fire wcale nie zamykają tej kategorii.

Powroty

Ów rok ożywczo wpłynął na zasłużonych twórców wyciągając ich z artystycznego niebytu. Na szczęście nowe wydawnictwa Boards Of Canada, Bowie'go, My Bloody Valentine, czy Daft Punk udowodniły niedowiarkom, że cuda się zdarzają i warto czekać na dokonania swoich idoli nawet kilka dekad.
Osobiście najbardziej ucieszyłem się z powrotu Colleen i Matmos (z regularnym albumem w podstawowym składzie).

Promowanie muzyki

Powroty, zarówno te dłużej, jak i krócej oczekiwane musiały zostać jednak należycie wypromowane i sprzedane wobec czego 2013 obfitował w wysyp całej gamy strategii wydawniczych, które (jak celnie ujął Mariusz Herma w swoim podsumowaniu) lepiej było obserwować, niż słuchać ich zawartości. I tak MBV i Beyonce wyskoczyli ze swoimi albumami jak przysłowiowy "Filip z konopi" publikując materiał bez, żadnych wcześniejszych anonsów. O ile dla fanów brytyjskiej shogaze'owej grupy taki niespodziewany gest po dwudziestu dwóch latach milczenia mógł zakończyć się euforią i palpitacją serca, to powtórzony przez amerykańską celebrytkę wydał się jedynie epigońskim gestem i jednym z tegorocznych przykładów na przywłaszczanie mechanizmów promujących sceną niezależną, przez rządny świeżych podniet mainstream. Innym przykładem brutalnego i dosłownego wykorzystania undergroundowych patentów w poczet celebrytów był Kanye West, który ochrzcił się Yeezus'em i zapragnął brzmieć jak "prawdziwy awangardowiec" skupując hurtowo podkłady od młodych niezależnych producentów i prawa do starych rockowych hymnów aby stworzyć pomnik swojej megalomanii.
Jeszcze inni poszukując dramatycznie uznania próbowali wżenić się w świat sztuki (Jay Z / Lady Gaga + Marina Abramovic) co zaowocowało (jak dla mnie) największym tegorocznym niesmakiem i żenadą, której beneficjentami okazały się obie strony tego mariażu.
Zdecydowanie do rangi sztuki mogłaby natomiast aspirować okładka "Next Day" Davida Bowie, o której szeroko i z entuzjazmem rozpisywałem się tutaj.

W kontekście promowania muzyki w 2013 trzeba wspomnieć jeszcze pełną hollywoodzkiego rozmachu kampanię "Random Acces Memories" Daft Punk, oraz skomplikowaną łamigłówkę szkotów z Boards Of Canada, którzy przez kilka tygodni za nos wodzili swoich rozentuzjazmowanych fanów.

Niewidoczne debiuty

Wśród tak mocnej konkurencji nawet debiutanci musieli dorobić się mocnych pleców, aby przebić się na światło dzienne międzynarodowej sceny pop. Udało się to z pewnością Disclosure i AlunaGeorge, które bezustannie hajpowane przez anglosaskie indie media wkroczyły na mainstreamowe salony jednocześnie nie tracąc więzi z "alternatywą".
"Moje debiuty 2013" nie miały szans przebić się do szerszej świadomości słuchaczy, choć artystycznie  okazały się zdecydowanie ciekawsze od wspomnianych wyżej pupili brytyjskich mediów. Z pewnością będę wypatrywał następnych płyt Acteurs, Gardland, Huerco S., Jessy Lanza, czy John Wizards.

Unifikacja gatunków

Jeśli w 2012 muzyka wydawała mi się silnie unifikować wokół kategorii pop tak w 2013 owa unifikacja przesłoniła już zupełnie barierę pomiędzy popem a alternatywą. Wszelakie próby sztywnego dzielenia muzyki na "pop", "indie", "niezal", czy "mainstream" stają się co raz bardziej utopijne przy wszechobecnym eklektyzmie gatunkowym. Globalny marketing, promowanie "gwiazd sceny niezależnej" w pełen rozmachu sposób, przy jednoczesnym podszywaniu się pod niezależność wielkich gwiazd spowodowały niemożliwość odróżnienia frontów. Jedyne jeszcze widoczne granice przebiegają nie pomiędzy gatunkami muzycznymi, a w kategoriach estetycznych rozstawionych skrajnie opozycyjnie jak "awangarda" i "mainstream masowy" (Guetta, Avicii, Miley Cyrus, Beyonce, Lady Gaga - choć ostatnia miałaby chyba pretensje do czegoś więcej).

Trendy i owendy

W świecie "muzyki alternatywnej wobec popu", mającej potencjał intelektualnej wypowiedzi, czyli na scenie "indie" / "niezależnej" (bardzo niechętnie posługuje się tymi nieprecyzyjnymi terminami), z naciskiem na jej elektroniczną gałąź w sezonie 2013 zapanowała moda na retromanię i hauntologię. Uwodzące swoim niedopowiedzeniem internetowe utopie, oraz wszechobecna nostalgia i grzebanie w artefaktach z niedalekiej przeszłości urzekły również i mnie zwłaszcza w kontekście płyt Boards Of Canada i Oneothrix Point Never.

Bohater roku

Jeśli miałbym wymienić postać, która najbardziej w ubiegłym roku wpłynęła na mój odbiór muzyki to byłby to Mats Gustafsson. Najpierw, już w styczniu znokautował  bombastycznym albumem "Exit" Fire! Orchestra. Następnie ustrzelił mnie albumem "Booth" projektu The Thing oraz "(without noticing)" formacji  Fire! Pod koniec roku zaskoczył nie mniej intensywnymi kolaboracjami (Paal Nilssen Love & Mats Gustafsson - "Sin gas" Bocian Records;  DKV Trio + Gustafsson + Nilssen-Love + Pupillo - "Schl8hof"), a w międzyczasie zamroczył i oczarował występami na katowickim Offie i w warszawskim Pardon To Tu. To jemu zawdzięczam najbardziej intensywne  muzyczne uniesienia w 2013. Choć nie ulega dla mnie wątpliwości, ze przy takim tempie nagrywania i kolaborowania z innymi muzykami jego muzyczne emploi w przypadku eksploatowania wciąż tej samej estetyki rzeźnickiego improv niedługo wyczerpie swą katartyczną moc. 


ULUBIONE PŁYTY ZAGRANICZNE 2013


  • FIRE! ORCHESTRA - "Exit" (Rune Grammofon) - PŁYTA ROKU


Pozostałe ulubione albumy w kolejności przypadkowej z linkiem do recenzji i krótkim komentarzem:

- powrócili w wielkim stylu tak jak ich zapamiętałem ze starych czasów. Witalni, przekorni i szalenie oryginalni.
- nie muszę spać żeby śnić
- niemal zupełnie niedostrzeżeni i pominięci. Zimnofalowe electro z industrialnym sznytem mrozi krew w żyłach
- błyskotliwe dźwięki i błyskotliwa krytyka popkultury
- przez fanów nie została oceniona jako najlepsza z płyt AE, ale mnie nauczyła wreszcie cierpliwości do ich twórczości i odczytywania ich abstrakcyjnych form.
- napisać że to artystyczne techno byłoby nieco krzywdzące dla tego duetu. Z animuszem jednak poszerzają kontekst dla  tego nieustannie żywego gatunek.
  • BOARDS OF CANADA - "Tommorow's Harvest" (Warp) 
- płyta enigma. To w drążeniu jej ukrytych sensów utknąłem w zakamarkach retromanii, na dobre blokując się przed publikowaniem czegokolwiek. Napisałem na temat tej płyty niemalże elaborat, ale nie odważyłem się go dotąd zamieścić na blogu.
  • COLIN STETSON - "New History Warfare, Vol. 3: To See More Light" (Constellation)
 - człowiek orkiestra, któremu udało się połączyć melodyjność i piosenkowość pop z zadziornością free jazzu
- podobnie jak Blondes przesuwają postrzeganie estetyki techno w stronę awangardy.
- album, który w pełni objawił talent Brytyjczyka godząc ze sobą fanów Blake'a sentymentalnego i eksperymentującego. Nietuzinkowa i progresywna  interpretacja r&b

- wśród kostropatych, koślawych i strzępiastych struktur rytmicznych i arytmicznych czają się cudowne melodie

  • MELT YOURSELF DOWN - "Melt Yourself Down" (The Leaf Label)
- płyta ta posiada taki groove, że wyciągnęłaby nieboszczyka z trumny wskrzesiła w niego nowe życie i porwała na parkiet. Siedmioosobowy multiinstrumentalny skład to konglomerat afrobeatu, punkowej energii i elektroniki o iście klubowym potencjale. Wszystko spowite w zadziornej i chropowatej garażowej aurze, zarówno artykulacja instrumentów, jak i napędzający niczym rasowy MC wokalista o hinduskich korzeniach. Najbardziej energetyczna płyta roku, żywa i ultra przebojowa, również najmocniejszy kontrkandydat do płyty roku. Niech ktoś tę lokomotywę sprowadzi wreszcie do Polski, sukces gwarantowany!

- drąży świadomość jak ogień skałę
  • MYKKI BLANCO - "Betty Rubble: The Initiation" (UNO)
- genderowy kamikadze okazał się bardziej progresywny muzycznie od niejednego fana i producenta nowej muzyki
- mistrzowska klasa, odbiera słowa i chwyta z gardło. Najbliższa mi płyta Cave'a
- najbardziej roztańczony album 2013. Kwintesencja lat 90tych w dobrym stylu.
 - jak dotąd to opus magnum mojego ulubionego Roba Mazurka, który sprawdza się tu jako dyrygent, kompozytor i muzyk wierny jazzowej tradycji Chicago i otwarty na eksperymenty
 - charyzmatyczny i czarujący Blixa, w teatralnych aranżacjach Tehardo. Jedna z najpiękniejszych płyt roku, niestety prawie niedostrzeżona.
- zastąpił żywe instrumenty elektroniką ale mrok pozostał ten sam.
  • THE THING - "Boot!" (The Thing Records)
- jazz totalny, albo kochasz, albo nienawidzisz.
  • ZEITGEBER - "Zeitgeber" (Stroboscopic Artefacts)
- Lucy + Speedy J  =  techno wywleczone na lewą stronę, które kryje niezwykle intrygujące dźwiękowe struktury.
 - dzika, charyzmatyczna niezwykle oryginalna. W ciemno biorę każdy projekt w którym Mariam Wallentin zaśpiewa.
- jazzowy musical Holter to muzyczna rozkosz i zniewalający urok nieoczywistych piosenek.
- idiofoniczna mantra hipnotyzuje swoim ezoterycznym zaklęciem na kasecie z polskiego labelu.
  • JAMES HOLDEN - "The Inheritors" (Border Community)
 - największe muzyczne wyzwanie, płyta niełatwa i nie dająca prostych przyjemności.
 - miłe wspomnienie po Junior Boys.
- za sam fakt że powróciła.

czwartek, 16 stycznia 2014

Fire! walk with me / Fire! Orchestra - "Exit"

W osobistej selekcji muzyki którą słucham pierwszym kryterium oceny materiału są emocje. Pierwsze doznanie bardzo często bywa determinujące dla mojej sympatii wobec nagrania, choć kiedy biorę do recenzji jakiś album to nigdy moja refleksja nie opiera się tylko na jednokrotnym przesłuchaniu, bowiem entuzjazm towarzyszący premierowemu odsłuchowi bywa często bardzo mylący co do prawdziwej wartości płyty. Kiedy dany materiał zaskoczy od pierwszego wysłuchania, a intuicja znajdzie swoje potwierdzenie w poszerzonej analizie materiału wtedy często wybrany album zostaje w mojej pamięci na dłużej, stając się mocnym faworytem do ulubionej płyty roku. W 2013 najintensywniejszym muzycznym przeżyciem  był dla mnie album "Exit" Fire! Orchestra.

Po raz pierwszy usłyszałem tą płytę dokładnie rok temu, tuż po premierze. Zrobiła ona na mnie tak kolosalne wrażenie, że dopiero teraz jestem w stanie na chłodno podzielić się swoimi refleksjami. Przez cały ubiegły rok traktowałem ją bowiem jak świętość dozując sobie oszczędnie przyjemność obcowania z nią. Świadomie uciekałem od nadmiaru odsłuchiwania aby nagranie nie spowszedniało mi zbyt wcześnie, oraz aby podtrzymać efekt pierwszego wrażenia i przedłużyć sobie efekt świeżości muzyki. Dzięki temu, dotąd w pamięci mam pierwsze odsłuchy, kiedy "Exit" wbiła mi się prosto w serce, a ekscytacja z obcowania z tym "muzycznym absolutem" do tej pory wywołuje u mnie gęsią skórkę. Totalna ekspresja Fire! Orchestra należy bowiem do tych nielicznych chwil, które poprzez swoją intensywność dotykają mnie nie tylko zmysłowo, ale wręcz fizycznie.

Dwie kompozycje znajdujące się na płycie "Exit" to fragmenty koncertu zarejestrowanego w 2012 w trakcie specjalnego występu w Sztokholmie. Do tego bombastycznego przedsięwzięcia regularne trio Fire! zostało rozszerzone do orkiestrowego składu. Do Mats'a Gustafssona (saksofon) Andreasa Werliina (perkusja) i Johana Berthlinga (gitara basowa) dołączyła potężna sekcja dęta (trzy trąbki, tuba, cztery dodatkowe saksofony) równie liczna sekcja dynamiczna (trzech dodatkowych perkusistów i trzy kontrabasy), pianista, organista, gitarzysta. Dodatkowo dołączyła trójka charyzmatycznych wokalistów, obdarzonych niezwykle charakterystycznymi głosami. Sofia Jernberg solistka o etiopskich korzeniach (w pełni wyeksponowanych w finale płyty), Mariam Wallentin znana z duetu Wildbirds & Peacedrums tworzonego wespół z perkusistą Fire! oraz Emil Svanängen. Ów dysponująca niezwykłym potencjałem trójka wyśpiewuje i wykrzykuje teksty lidera The Ex - Arnolda de Boer'a.

Już sama liczebność tego składu sugeruje, że będziemy mieć do czynienia z dziełem totalnym. Gwarantuje to też postać i osobowość sceniczna lidera - Matsa Gustafssona, który jako jeden z największych jazzowych rzeźników tym razem swój sceniczny testosteron dawkuje nieco oszczędniej, na rzecz zawiadywania orkiestrą. W sukurs w kontrolowaniu tego multiinstrumentalnego składu przychodzi mu nie kto inny jak kolega z regularnego składu Fire! Johan Berthling. I można śmiało orzec po przesłuchaniu "Exit" że cały materiał został podporządkowany właśnie sekcji basowej, która w ryzach trzyma instrumentalny porządek, wyznaczając rdzeń kompozycyjny i jego twarde granice, dyktując tempo i budując transowość materiału. Drugim fundamentem tego muzycznego przedsięwzięcia są wokaliści, którzy nie tylko wprowadzają warstwę fabularną do kompozycji, ale i korzystają ze swych głosów jak z dodatkowych instrumentów.
Pomimo wielce rozbudowanej sekcji dętej jest ona (może aż nazbyt) podporządkowana sekcji dynamicznej, ograniczając swój udział do zwiększania siły uderzeniowej materiału, i krótkich, nieco ukrytych w materiale solówek. 

Muzyczną akcję pierwszego aktu "Exit" rozpoczynają powolnym taktem kontrabasy prowadzone przez transową gitarę basową Johana Berthlinga. Wespół z sekcją basową kompozycje wzmacnia sekcja perkusyjna. Wszystko dzieje się w ramach niespiesznego, ale powoli budującego dramaturgię tempa. Pojawiają się po kolei wszyscy wokaliści. Donośne orkiestracje dają znak do otwarcia sekcji dętej która, zaczyna wić się free jazowymi odjazdami. W międzyczasie dołącza do basów elektryczna gitara, która zaostrza transową motorykę kompozycji, przechodząc następnie w improwizowaną solówkę.
Napięcie zagęszcza się tworząc ścianę dźwięku, przez którą przebijają się brzmiące niczym egzorcyzmy orgiastyczne wokalizy. W połowie kompozycji utwór nabiera oddechu w którym solówką może popisać się Gustafsson, oraz dołączający do niego atonalny fortepian Sten'a Sandell'a. Kompozycja wycisza się charakterystycznym głosem Mariam Wallentin, który stanowi spoiwo między pierwszym, a drugim fragmentem pierwszej części "Exit"
Drugi fragment przybiera formę blackmetalowej ballady z lat 70 a'la Black Sabath podkreślony unikalną barwą głosu Wallentin. W tym momencie element rockowy bardzo wyraźnie staje się kanwą kompozycji, natomiast rozimprowizowane formy instrumentów dętych zarówno w pojedynkę jak i wspólnie próbują rozerwać tą rockową strukturę opartą na silnych filarach sekcji rytmicznej. Część pierwsza kończy się pozostawiającym pewien niedosyt wyciszeniem.

Druga część "Exit" rozpoczyna się delikatnie. Zmysłowy męski wokal wzmocniony głębokim pogłosem, wraz z elektronicznymi wyciszonymi ciepłymi plamami przeczesuje dźwiękową pustkę. Z czasem w ten oniryczny ambientowy pejzaż zaczynają wcinać się elektroniczne przeszkadzajki, oraz fortepian. Elektryczny bas sygnalizuje zmianę atmosfery, a za chwilę dołącza do niego perkusja zdecydowanie podkręcając tempo. Pojawienie się rozdzierającego saksofonu Gustafssona daje sygnał do anarchii. Jeszcze chwilę kompozycja jest mocno znaczona frazą dynamiczną, ale co raz bardziej wzmaga się napięcie, zwielokrotnionym dętym jazgotem, do którego dołączają inne instrumenty. Regulujące kompozycje sekcje basowa i perkusyjna  przekształcają jednak ten zgiełk w szaleńczy trans.
W momencie kiedy spodziewamy się kulminacji kompozycja potulnie wycisza się. Do głosu dochodzi druga wokalistka Sofia Jernberg, której delikatny i zmysłowy głos przyniesie jeszcze srogie zaskoczenie. Jej łagodna barwa może zmylić w porównaniu z każdą kolejną chwilą jej monologu. Tłem dla niej jest pojawiający się po raz pierwszy na "Exit" wątek sonorystyczny w którym bierze udział większość instrumentów, zaś na pierwszy plan wysuwa się dronująca tuba. W tym nieokreślonym środowisku, przekrzykujących się dźwięków możemy podziwiać różne techniki artykulacji głosu Jernberg. Dysponuje ona niezwykłymi walorami artykulacji głosowej czerpiącej z tradycji afrykańskich pieśni plemiennych. Płynnie przechodzi w swojej ekspresji od nastrojowych soulowych motywów, przez repetytywne eksperymenty w stylu Meredith Monk, aż do rytualnych treli odbywając wokalną przemianę z łagodnej dziewczyny w czarownicę.
Po chwili frenetyczny bas znów zaczyna napędzać kompozycje. Zamiast jednak transowej motoryki mamy rozimprowizowany dialog wielu instrumentów. Jernberg jak w egzorcyzmie wyrzuca z siebie zaklęcia "fire walk with me" a jej rozdzierający głos osiąga iście demoniczną barwę. Następuje cisza, skumulowanie emocji, złowieszcza pauza, po której następuje dźwiękowa apokalipsa będąca godnym finałem płyty.
"Exit" Osiąga punkt kulminacyjny który wynosi tą kapitalną płytę w nieziemskie rejony. Totalny chaos i ściana dźwięków siejąca zniszczenie rozlega się w głośnikach i ostatecznie poraża słuchacza swoją mocą! Orkiestra w spazmach szalejących instrumentalistów wygasza powoli swój silnik pozostawiając słuchaczy obezwładnionych i bezsilnych, na właśnie dokonany soniczny gwałt.

Kompozycje "Exit" zdecydowanie bliższe są rockowej motoryce, niż free jazzowej narracji. Są mocno ujęte w ramach, mają podobną dramaturgię i dyscyplinę co muzyka gitarowa. Nie od parady charyzmatyczny Szwed uznawany jest z największego punkowca wśród jazzmannów. Powiedzieć, że do eksploatacji paragitarowych gatunków wykorzystuje instrumenty jazzowe to nie powiedzieć nic. "Exit" momentami przypomina rockową operę, bądź psychodeliczne odloty muzyki gitarowej lat 70tych. Zapętlone proste basowe akordy, ciężkie brzmienie perkusji i jej rockowa artykulacja to arsenał ciężkich brzmień. Jednak nieprawdopodobna dramaturgia, która wstrząsa całym tym dziełem należy już w pełni do artykulacji jazzowej. Przypomina ona katartyczny rytuał lub egzorcyzm. Jest czystym dźwiękowym szaleństwem, wojną totalną wydaną słuchaczowi, trzymającą go bez chwili wytchnienia mocno za gardło. To ekstatyczny szał i emanacja atomowej energii wydobytej ze ścierania się ze sobą elementów rockowych, jazzowych i wokalnych.

Dokładnie rok po pierwszym, zniewalającym odsłuchu, nie udało się już w pełni odtworzyć tamtego towarzyszącemu inicjacji napięcia. Na jaw wyszły również pewne niedoskonałości tej płyty, jakimi w moim mniemaniu jest zbyt zamknięta kompozycja, ograniczona finezja sekcji rytmicznej, mała selektywność materiału, czy nieprzekonujące wyciszenia wątków wewnątrz kompozycji.
Jednak nie mam żadnych wątpliwości co do mocy tej płyty. Ona zadziałała już na mnie. Doszczętnie zdruzgotała, pozostawiła bezradnego wobec swej mocy, oraz odebrała mowę i słowa, którymi mógłbym ją wcześniej opisać. Żadna inna płyta pomimo wielości świetnych płyt AD 2013 (płyt do których być może powracam częściej) choćby na chwilę nie sprowadziła mnie tak do parteru jak "Exit"

Ps. Na początku 2014 ukazuje się druga odsłona Fire! Orchestra - "Second Exit" zarejestrowana w trakcie festiwalu  Les Rendez-vous de L´erdre w Nantes. Tym razem w obsadzie okrojonej do trzynastu instrumentalistów z Oren'em Ambarchi'm na gitarze i Goranem Kajfes'em na kornecie.

FIRE! ORCHESTRA - "Exit"
2013, Rune Grammofon

wtorek, 14 stycznia 2014

I can't stop raving / Mouse On Mars - "Spezmodia"

Niezmiernie jestem rad, że pierwszą premierą z 2014 roku opisaną na łamach raz uchem / raz okiem jest epka moich wieloletnich ulubieńców, weteranów z Mouse On Mars. 

"Spezmodia" została wydana sumptem berlińskiej Monkeytown Records prowadzonej przez duet Modeselektor, możemy zatem spodziewać się charakterystycznej dla tego labelu wysokooktanowej dawki parkietowych spazmów.  Zgodnie z linią wydawniczą na "Spezmodia" mamy zatem do czynienia z cholernie dynamicznym i ultratanecznym nawiązaniem do obecnych tanecznych trendów. Usłyszymy więc w dużych ilościach post dubstepowy breakbeat, footwork i przede wszystkim wariacki rave. 

Powrót Mouse On Mars do lat 90tych i kultury rave okazuje się o tyle zaskakujący i paradoksalny, że równe dwadzieścia lat temu zaczynali oni swą muzyczną przygodę w epicentrum rozkwitu tej sceny. Jednak bynajmniej nigdy nie byli jej częścią, obierając pozycje kontestatorskie i opowiadając się swoją twórczością po stronie eksperymentu i awangardy. Wszakże w 1994 MOM zadebiutowali albumem "Vulvaland" wypadkową ambientu, raczkującego post rocka, krautrockowej elektroniki, z napędzającym deep house'owym bitem schowanym głęboko w tle. To dopiero na kolejnych albumach ich muzyczne poszukiwania powędrowały również w stronę tanecznej elektroniki będącej jednak wypadkową IDM, drill'n'bass i oryginalnych, samodzielnie preparowanych glitchowych brzmień i sampli.

Duet Niemców postanowił zatem twórczo zinterpretować powracającą modę na lata 90te, a tym samym pozwolić sobie na szaleństwo, które przed dwudziestu laty zamiast możliwości budowania krok po kroku swojej oryginalnej marki, zapewne wrzuciłoby ich do wielkiego wora bezimiennych twórców rave.
"Spezmodia" urywa głowę swoim dynamicznym, błyskotliwym montażem, przebojowym potencjałem i nieokiełznany szaleństwem. A nagrana w nowoczesny sposób unika częstej w latach 90tych toporności dwóch happy hardcorowych akordów, tępej monotonii "gabber'owego" bitu i do znudzenia powracającego amen break'a.

Duet Andi Toma - Jan St. Werner to jak powszechnie wiadomo totalni profesjonaliści tworzący swój niepodrabialny styl konstruując od totalnego zera wszystkie software i pluginy wykorzystywane do produkcji swojej szalonej muzyki. Podobnie było w przypadku "Spezmodia" gdzie użyli zaprojektowanej przez siebie mobilnej aplikacji WretchUp do nakładania efektów i modulowania głosu i dźwięków.

Jedyne nad czym nieco ubolewam przy okazji premiery tej epki to fakt, że w swojej rave'owej koncepcji MOM utracili nieco ze swej oryginalności na rzecz charakterystycznych i powszechnych we współczesnej tanecznej elektronice brzmień i produkcyjnych rozwiązań. Stąd pojawiające się podczas odsłuchu skojarzenia z produkcjami Dj Spinn'a, Traxmann'a, Lone, Slava, czy Hudsona Mo. 

Jednak pięć znakomitych, eklektycznych i niezwykle ekspresyjnych kompozycji nagranych przez Mouse On Mars to obiecujące i bombastyczne powitanie nowego parkietowego sezonu! Nieokiełznana fantazja, radość tworzenia i muzyczna witalność okazuje się nie opuszczać tego (jakby nie było) legendarnego już duetu.




MOUSE ON MARS - "Spezmodia"
2014, Monkeytown Records



poniedziałek, 13 stycznia 2014

Honorowe krwiodawstwo / Mariam The Believer - "Blood Donation"

Podczas gdy Andreas Werliin wybębniał jazz-rockowe frazy w Fire! Matsa Gustafsona, jego małżonka Mariam Wallentin z którą wspólnie tworzy zachwycający alt folkowy duet Wildbirds & Peacedrums nagrała swój pierwszy solowy album pod nazwą Mariam The Believer.
"Blood Donation" ukazał się na początku 2013 w Szwecji zaś jego ogólnoeuropejskie wydanie miało miejsce w październiku.

Rozważania o debiutanckiej płycie Szwedki nie sposób nie rozpocząć od refleksji nad niezwykłym głosem artystki tak mocno odznaczającym swoje piętno w każdym z muzycznych projektów, w który jest zaangażowana wokalnie. Jego niezwykła barwa ma w sobie więcej podobieństwa do głosów wokalistek z hipisowskiego karnawału lat 70 niż do współczesnych piosenkarek. Za każdym razem kiedy słyszę ten "niedzisiejszy" wokal Wallentin i próbuję odnaleźć w nim jakieś podobieństwo, pierwsze co przychodzi mi do głowy to Grace Slick wokalistka Jafferson Airplane. U obu bowiem słyszalny jest charyzmatyczny, głęboki, nosowy i mocno przydymiony głos.
Ale próbując scharakteryzować tą unikalną artykulacje Mariam, nie posiadając przy tym odpowiedniej wiedzy z zakresu emisji głosu muszę posłużyć się skojarzeniami czysto intuicyjnymi do innych charakterystycznych żeńskich wokali. Walletin momentami brzmi jak deliryczna i depresyjna Beth Gibbons, ale też jak swobodnie skaczące po całe szerokości skali Tori Amos, czy Kate Bush. Te dwa ostatnie skojarzenia najłatwiej wyłuskać z partii chórkowych "Blood Donation", choćby w utworze "Above The World".  Na debiutanckiej płycie usłyszymy też echa spazmatycznego wokalu PJ Harvey (z płyt "Dry", czy "To Bring You My Love") zwłaszcza w najbardziej ekspresyjnych momentach płyty, kiedy to głos Wallentin zostaje silnie przesterowany wychodząc poza spektrum dźwiękowe poszczególnych kompozycji. 
Jednak najistotniejszym wpływem na barwę głosu Mariam i jej artykulacji okazuje się jej irańskie pochodzenie tak wyraźnie słyszane choćby w akcencie wokalistki. To przede wszystkim ono, a nie podobieństwo estetyczne do wyżej wymienionych artystek wyróżnia charakterystyczny i oryginalny wokal Szwedki.

Wallentin świadoma nieprzeciętności swojej unikalnego głosu komponuje muzykę w sposób który jeszcze bardziej pozwala na wyeksponowanie go. Zarówno w surowy i transowym zaaranżowanym jedynie na instrumenty perkusyjne i głos Wildbirds & Peacedrums jak i w solowym projekcie Mariam The Believer, w którym prezentuje bogatą aranżacyjnie muzykę o vintage'owej proweniencji. Nie jest to jednak kolejny powrót do klasyki rythm'n'bluesa, czy soul jakie jeszcze niedawno fundowali nam tacy artyści jak Adele, czy Amy Winehouse. Mariam The Believer prezentuje kompozycje bardziej wyrafinowane, natchnione jazzem, folkiem, oraz oparte na silnej dramaturgi.
Piosenki na "Blood Donation" eksplorują szeroki zakres zainteresowań muzycznych Wallentin, w których odnajdziemy stylistyczne podobieństwa z wyżej wymienionymi znakomitymi i zjawiskowymi artystkami. Debiut Mariam The Believer uwodzi zatem psychodelicznym nastrojem hipisowskiego art rocka ("The String Of Everything", "Love Is Taking Me Over"), dusznym soundtrack'iem filmu noir ("To Belong Or To Let Go"), by po chwili eksplodować drapieżnym i energetycznym motywem. Doskonałym przykładem dynamicznej dramaturgii "Blood Donation" jest kawałek"Invisible Giving", który jak w soczewce skupia wszystkie atrybuty albumu, będąc przy tym jego najlepszą wizytówką. Utwór ten błyskotliwie łączy elektronikę i trip hopowe naleciałości w postaci delirycznej perkusyjnej motoryki żywcem wyjętej z ostatnich dokonań Portishead, czy Atoms For Peace, z mrocznym organowy tłem, transującym  basem, folkową psychodelią, jazzowym spleenem i zaskakującymi nakładkami wokalnymi w końcówce. Przytłumione brzmienie i niska selektywność dźwięków sprawia, ze nad wszystkim unosi się wszechobecna estetyka retro.

"Blood Donation" rzutem na taśmę wskoczył do mojego osobistego rankingu ulubionych zagranicznych płyt ubiegłego roku. To album nietuzinkowy i wpadających w ucho, intrygujący zarówno bogactwem muzycznych odniesień, oryginalnych kompozycji i wielką charyzmą wokalną autorki. Jest naturalnym rozwinięciem surowej estetyki Wildbirds & Peacedrums w intymnej, kobiecej aranżacji.




MARIAM THE BELIEVER - "Blood Donation"
2013, Repeat Until Death / Moshi Moshi Records

niedziela, 12 stycznia 2014

Miasto zniknie / Niski Szum - "Pięć pieśni miejskich"

Styczeń jest zawsze dla mnie miesiącem przejściowym między starym a nowym. To czas muzycznych podsumowań, rankingów które jak najpełniej starają się zawrzeć klamrą minione dwanaście miesięcy. Jest to też moment kiedy przegrzebując się przez zabójczą ilość wydawnictw odnajduję prawdziwe cuda, których unikalność każe mi redefiniować lub, chociaż poszerzać swoje zbiorcze refleksje o muzyce która towarzyszyła mi przez ubiegły rok. Faktem jest, że przy takim ogromie muzycznego urodzaju trudno ogarnąć wszystko, a subiektywne selekcje podyktowane zbyt małą ilością czasu zmuszają do podejmowania zupełnie niewytłumaczalnych wyborów. Jest to też główny argument przeciw wszelkiej maści podsumowań, który wyklucza obiektywną ocenę wydarzeń i artefaktów.
I oto kilka dni po opublikowaniu swojego podsumowania 2013 roku w muzyce polskiej, odnalazłem album, tak interesujący, że jego artystyczna wartość sugerowałaby przearanżowanie całego mojego zestawienia. Poszło ono jednak w świat, dlatego mógłbym przejść nad tą zgubą do porządku dziennego, jednak nie pozwala mi na to szczerość w relacji z moimi czytelnikami, oraz autentyczny urok tego materiału. 
Chodzi o płytę "Siedem pieśni miejskich" zrealizowanych przez Marcina Dymitera pod nazwą Niski Szum. Premiera tego wydawnictwa miała miejsce w kwietniu 2013, jednak z niejasnych okoliczności pierwszy raz miałem okazję posłuchać jej niespełna przed tygodniem. Fakt, że przez niemal rok czasu nie zatrzymałem się nad tym wydawnictwem stanowi dla mnie powód do wstydu, tym większego, ze zrobiło ono na mnie wielkie wrażenie, które każe mi dokooptować je w poczet moich ulubionych polskich płyt AD 2013.

"Siedem pieśni miejskich" jest pochwałą prostoty i muzycznej wyobraźni duetu Marcin Dymiter - Olga Hanowska. On odpowiedzialny za gitarę stale zintegrowaną z efektami, oraz za nagrania terenowe, ona grająca na skrzypcach. Ich muzyczna współpraca jest w pełni harmoniczna i intuicyjna, a skrzypce i gitara stroją ze sobą idealnie. Leniwe akordy gitary płyną niesione długimi pociągnięciami smyczka, a kompozycja oparta jest na przemiennej i płynnej wymianie instrumentów pomiędzy tłem, a głównym motywem. Transowe rozległe pochody gitarowych akordów hipnotyzują słuchacza, skrzypce ujmują swym liryzmem, a gitarowe efekty rezonują rozwibrowanymi ciepłymi plamami i wyciszonymi pogłosami. Narracja prowadzona jest niespiesznie, nieco rozwlekle, aby bliżej końca ukazać swój drapieżny charakter i zachwycić epickim rozmachem.
Integralną częścią nagrań "Siedmiu pieśni miejskich" jest field recording obecny w kompozycjach zarówno jako spreparowane nagrania terenowe, oraz jako studyjne odgłosy towarzyszące nagraniu. Momentami wydaje się, jakby terenowe rejestracje Dymitera stanowiły rdzeń utworów na którym zostaje opisana narracja instrumentalna. Świetnie dobrana selekcja sprawia, że ich obecność jest na tyle subtelna, że sprawia wrażenie melodyjnego tła dochodzącego z dobrze zestrojonego instrumentu. Dzięki takiemu płynnemu zestawieniu nie jest słyszalne rozbicie na muzykę i słuchowisko. Dbałość o jakość i selekcje nagrań field recordingu nie powinna w przypadku Dymitera dziwić, gdyż w jego pracach znaleźć można cały szereg terenowych rejestracji, czy dźwiękowych interwencji. 

Album Niskiego Szumu osadzonych jest w estetyce alt-country, kojarzącej się się z dokonaniami chicagowskich post-rockowców z Gastr Del Sol, czy bardziej nawet z Town And Country. Powinien też urzec swym neoklasycznym wdziękiem fanów Jacaszka i Stefana Wesołowskiego, oraz słuchaczy instrumentalnego ambientu z wytwórni Kranky. 
"Siedem pieśni miejskich" w bardzo interesujący sposób koreluje również z ubiegłorocznym albumem "Centralia" amerykańskiego duetu Mountains. Oba wydawnictwa podejmują tą samą tematykę znikającego miasta i słabości ludzkich artefaktów wobec czasu i sił natury. Na płycie Niskiego Szumu terenowe nagrania miejskich dźwięków zostają stopniowo przykryte nostalgiczną magmą instrumentów symbolizujących siły przyrody, co zresztą zostaje podkreślone krótkim monologiem Dymitera o znikaniu miasta. Z kolei na "Centralii" gitarowy ambient zatopiony w elektronicznym zgiełku opisuje historię wyludniającego się miasta trawionego podziemnym pożarem. 
Oba krążki operują również bardzo zbliżoną estetyką opartą na brzmieniu elektrycznej gitary i pogłosowych efektów, budujących przestrzenne struktury piętrzących się dźwięków.

"Siedem pieśni miejskich" to album miejscami skromny, miejscami podniosły, daleki jednak od jakiegokolwiek patosu. Oszczędny w instrumenty, ale bogaty w aranżacje dokonane za pomocą dynamicznego i płynnego montażu ścieżek. To requiem znikającego miasta opowiedziane dwoma kruchymi głosami, skromną instrumentacją i szeroką wyobraźnią, która pozwoliła miniaturę przekształcić w pełną rozmachu suitę.



NISKI SZUM  - "Siedem pieśni miejskich"
2013 Mathka 

niedziela, 5 stycznia 2014

Podsumowanie 2013 cz. 1 - "Polska nutą płynąca!"


Pisałem już o tym kilkukrotnie na przestrzeni ostatnich miesięcy, ale w ramach całorocznego zestawienia chętnie powtórzę. Nie pamiętam tak urodzajnego muzycznie roku, obfitującego w tak wiele pasjonujących polskich płyt. Z tego też względu, że zjawisko polskiej muzyki niezależnej, szczególnie na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy, zdominowało moje postrzeganie muzyki w ogóle, zdecydowałem się tegoroczne podsumowanie podzielić na część krajową (bardziej zajmującą i ciekawszą dla czytelników i bohaterów tego bloga) i zagraniczną (bardziej z powinności).

To właśnie gdzieś w połowie 2013 roku przestałem kompulsywnie przeczesywać zagraniczne portale i blogi w poszukiwaniu kosmopolitycznych atrakcji, na rzecz pogłębionej eksploracji muzyki polskiej i przyglądaniu się wydawniczym efektom pracy tych zaledwie kilku, kilkunastu rodzimych wytwórni, które obrodziły w tym roku wyborną dawką oryginalnych albumów. Dotarło do mnie, że zeszłego roku mógłbym obyć się w większości bez muzyki zagranicznej, poświęcając swą uwagę tylko wydarzeniom lokalnej sceny, co też im bliżej końca roku czyniłem. 

W tym miejscu chciałbym wyrazić swój wielki szacunek i podziw dla polskich wydawców oraz promotorów polskiej muzyki, którzy niejednokrotnie dokładając do interesu stoją na straży awangardy i dobrego smaku podejmując odważne i bezkompromisowe (niepopularne) decyzje wydawnicze pomimo tego, że wciąż nie ma zbyt wielu słuchaczy pragnących podejmować muzyczne wyzwania. Wartość repertuaru polskich labeli stoi na światowym poziomie niezależnie od tego czy reprezentują awangardę (Lado ABC, Requiem, BDTA, Zoharum, Monotype, Bocian, Sangoplasmo), skręcają w stronę rozrywkową/popową/taneczną (Thin Man, U Know Me, The Very Polish Cut-Outs) czy też spajają oba wątki (Mik Musik). Ich działalność zaczyna przynosić wymierne korzyści dla polskiego niezalu w postaci publikacji w renomowanych, specjalistycznych portalach, odzewu zagranicznych fanów alternatywy, oraz w zapraszaniu artystów na salony zarezerwowane dotąd dla zagranicznych wyjadaczy (Boiller Room)

W czym zatem tkwi unikalność polskiej muzyki, która odwróciła moją uwagę w tym roku od reszty świata, a  także wywołała wypieki na twarzach krytyków i fanów niezalu w Polsce, jak i poza jej granicami?
Niewątpliwie wpływ na ten stan rzeczy ma fakt, że polscy muzycy szalenie cenią sobie oryginalność. Poruszają się poza modnymi estetykami, tworząc indywidualny wymiar muzyki, a nieczęstemu odwoływaniu się do aktualnych zachodnich trendów zawsze towarzyszy twórcza interpretacja. 

Spadkobiercy Obuha

Jednym z czynników wyróżniających polską scenę niezależną jest unikalne łączenie awangardowych stylistyk z wątkami folkowymi i magicznymi, które tak często eksplorowane w tym roku są słyszalnym dziedzictwem estetyki realizowanej przez legendarny Obuh. Owo kultowe wydawnictwo, wespół z takimi sojusznikami jak terra.pl (obecne serpent.pl), Festiwal Muzyka w Krajobrazie, czy zasłużony Nefryt niemal dwie dekady temu zwróciły się ku eksploracji tradycji polskiej muzyki folkowej, ludowej magii, ezoteryki, industrialnej kontrkultury, muzyki etnicznej preparowanej jako konglomerat syntetycznej elektroniki i żywych instrumentów, aby zachwycić unikalnym brzmieniem Karpat Magicznych, Rongwrong, Pathman, Za Siódmą Górą, czy Spear. Te jakże cenne wspomnienia zostały w tym roku twórczo zinterpretowane przez pokolenie, które w młodości osłuchało się z tymi nagraniami i nasiąknęło ich duchem. Tą muzyczną "magdalenkę" przywołał przede wszystkim Kuba Ziołek swoimi projektami Stara Rzeka - "Cień chmury nad ukrytym polem", czy T'ien Lai - "Da'at", jak również Błażej Król (Dwutysięczny - "Jedwabnik") Mammoth Ulthana - "Mammoth Ulthana", Tundra, wydawnictwo Zoharum, czy pełniące role swoistego pomostu międzypokoleniowego toruńskie Hati.

Yassowe wspominki

W 2013 twórcy kultury nie tylko chętnie sięgali do tradycji Obuha, ale również do innego niezwykle ważnego dla współczesnego kształtu całej niezależnej polskiej muzyki zjawiska jakim był Yass. Yass bowiem jako stylistyka inkorporująca w swoje ramy wszelkie dostępne i możliwe estetyki, obrodził równie wszechstronnie i obficie gatunkowymi kolażami.
Jednak jeśli w przypadku wydawnictwa Obuh została nawiązana kontynuacja muzycznych wątków, to w przypadku Yassu mieliśmy do czynienia z próbą ujęcia zjawiska w ramy dokumentalne. Stało się to głównie za sprawą muzycznych dokumentów: "Miłość" w reżyserii Filipa Dzierżawskiego i "Olter" Krystiana Matyska, oraz książki Sebastiana Reraka "Chłepcąc Ciekły Hel - Historia Yassu"
Film Dzierżawskiego skoncentrowany w głównej mierze na grupie Miłość poddaje ocenie yassowe zjawisko z perspektywy ponad dekady i jest interesującą przypowieścią o artyście, twórczych ideałach i owych ideałów upadkiem, bądź też obronie. "Miłość" koncentruje się bardziej niż na przemianie twórczej, na przemianie mentalnej członków zespołu oraz na różnych konsekwencjach ich artystycznych wyborów, dzieląc ich na bojowników lub beneficjentów sztuki. Przedstawia obraz brutalnej dyktatury tworzenia i zarządzania zespołem indywidualistów, bez której możliwość współpracy i nagrania tylu świetnych albumów byłaby wykluczona.
Zupełnie inny charakter ma dokument Matyska, który w intymny sposób ukazuje tragiczną historię arcyutalentowanego perkusisty Jacka Oltera. W tym dokumencie główne miejsce zajmuje skromny muzyczny geniusz, którego przed sobą samym nie była w stanie uratować nawet fenomenalna sztuka którą uprawiał.
Z kolei książka Reraka jest bliska dziełu totalnemu i ma ambicje encyklopedyczne do ukazania w pełnej krasie fenomenu yassowego zjawiska. Autor drobiazgowo stara się opisać każdą yassową płytę i każdy znajdujący się na niej utwór.  Taka kwerenda zasługuje bezdyskusyjnie na najwyższe uznanie, świadcząc o determinacji i pasjonackiej miłości do opisywanego tematu, jednak poprzez tak drobiazgowe wnikanie w detale fabuła książki traci swoją dynamikę, a postronny czytelnik zainteresowanie. 
Yassowe wspominki zamykają obszerne fragmenty wywiadu rzeki z Tymonem Tymańskim, jaki  dla Wydawnictwa Literackiego przeprowadził Rafał  Księżyk (ADHD - Tymon Tymański Autobiografia)
Kończąc Yassowy akapit nie można nie zwrócić uwagi, że tam gdzie jedni archiwizują i rozliczają to zjawisko, inni wciąż pozostają na polu bitwy realizując muzyczne koncepcje wykuwane jeszcze w latach yassowej świetności. Owymi pozostającymi nadal w zgodzie ze swoimi awangardowymi ideałami są Mikołaj Trzaska, który w 2013 nagrywał praktycznie bez wytchnienia (m.in. Inner Ear, Shofar, Resonance Ensemble, "Róża") oraz powracający z "medialnego" niebytu Jerzy Mazzoll, który na początku roku z wydatną pomocą Marcina Dymitera przypomniał swoja osobną wizję muzyczną Arhytmic Perfection na płycie "Responsio mortifera"; następnie został ciekawie zacytowany w projekcie Dwutysięczny; aby eksplodować swoją wyobraźnią muzyczną i niezwykłymi umiejętnościami instrumentalnymi w duecie ze skrzypkiem Tomaszem Sroczyńskim interpretując "Święto wiosny" Strawińskiego" (Mazzoll feat. Sroczyński - "Rite of spring variation").

Jazz, Jazz i jeszcze raz Jazz

Polski Jazz od wielu już lat sezon w sezon potwierdza, że stanowi jakość samą w sobie, a granice terytorialne i artystyczne nie istnieją dla polskich jazzmanów. Zarówno wydają oni swoje płyty zagranicą dla prestiżowych wytwórni (Mikrokolektyw - Delmark, Tomasz Stańko - ECM, Kaluza+Suchar+Majewski+Mazur - Clean Feed), z sukcesem objeżdżają świat (Trzaska, Shofar, Pink Freud, Mikrokolektyw), jak równy z równym występują z największymi (Trzaska - Vandermark, Zimpel - Drake, Suchar - Mazurek), ale także intrygująco interpretują wpływy innych kultur muzycznych (Shofar, Cukunft, Hera).
Ale nie tylko w kosmopolitycznym kontekście należy upatrywać świetnej kondycji polskiego jazzu, bo obfitował on również skromnymi, ale inspirującymi i czarującymi wydawnictwami Marcina Ciupidro, Cukunft, czy Glabulatora.

Osobliwości

2013 był również rokiem dźwiękowych outsiderów, którzy budują swe muzyczne królestwa językiem skrajnie indywidualnym, ale przepełnionym charyzmą, wizją i twórczym szaleństwem. 
Wśród kilku wykonawców, którzy najbardziej wyróżnili się w kategorii wolności twórczej i idącej z nią wespół odwadze są aż trzy projekty oparte na słowie. Wszystkie trzy zbudowane są na skrajnie odmiennej (w sensie przenośnym i dosłownym) mitologii, do wniknięcia w którą niejednokrotnie potrzeba dużo empatii, wyobraźni i samozaparcia. Warto bo otwierają zupełnie inne spojrzenie na sztukę i życie.
Wojciech Bąkowski po występach w Kocie i Niwei nagrał w tym roku solowy album "Kształt" - materiał niezwykle oszczędny zarówno w elementy muzyczne jak i słowo. Właśnie w tej słowno-dźwiękowej ascezie i minimalizmie twórczym wiążą się sensy i emocje niesłyszalne przy pobieżnym odtworzeniu. Lapidarność Bąkowskiego ma w sobie coś z wynaturzonego haiku wprowadzonego w ekosystem osiedla, bloku, klatki schodowej, wreszcie czterech białych ścian.
Słowem wojuje również Marcin Pryt, któremu adekwatnie do dramaturgi tekstu dźwiękiem reżyseruje Paweł Cieślak. Ta wydana w ostatnich dniach roku płyta zapewne zaginie w wariackim wyścigu na roczne podsumowania, a jest jednym z największych zaskoczeń wydawniczych AD 2013 w Polsce. "Spektakl undekafoniczny" "Dziwo" jest spojrzeniem w paszczę szaleństwa. Paranoicznym słuchowiskiem totalnym, szokującym niewiarygodną wyobraźnią jego twórców porażającą poezją Pryta i jej muzycznym odpowiednikiem Cieślaka.
Trzecim projektem, który co prawda nie kreuje nowych światów, ale je twórczo restauruje jest niezwykły duet publicysty i animatora kultury tatarskiej Musy Czachorowskiego i młodego producenta eksperymentalnej elektroniki Mateusza Wysockiego (Fischerle). Ów duet zrealizował baśniowe słuchowisko muzyczno-słowne oparte na mitologii tatarskiej "Mniej niż 40 opowieści". To intrygującą ekspozycją tatarskiej kultury na czele z jej mrocznymi przypowieściami, magicznym realizmem, barwnym językiem i bogatym nazewnictwem, subtelnie dynamizowana delikatną elektroniką i ilustracyjnymi odgłosami.
Kolejną nietuzinkową osobowością 2013 roku w polskim niezalu przecierającą własne szlaki na których krzyżuje się tradycja z anarchią, a klasyka z awangardą jest Marcin Masecki. Jego tegoroczne "Polonezy" (Lado ABC) mogące wydawać się żartem z narodowej tradycji okazały się być autorską wariacja pełną witalizmu odświeżającego tą taneczną formę. Wieloosobowa orkiestra dowodzona przez nieznającego ograniczeń twórczych Maseckiego wydobywa liryzm z kakofonii, oraz zdejmuje tradycję z postumentu i sprowadza ją do wymiaru ludzkiego.
Do tych zniewalających swą muzyczną wizją "odszczepieńców" chętnie dołączyłbym również Pawła Kulczyńskiego / Wilhelma Bras'a, który jest nie tylko zdolnym konstruktorem syntezatorów, z których później wydobywa muskularne industrialne bity o zardzewiałym brzmieniu ("Wordless songs by the electric fire" Mik Musik), ale jest też artystą ingerującym w otoczenie i komentującym je swoimi frapującymi dźwiękowymi instalacjami.

New Pop 

Dobrej muzyki pop do tej pory trzeba było w Polsce ze świecą szukać. Oczywiście jeśli mamy granice smaku przesunięte bardziej w stronę alternatywy niż radiowego mainstreamu. Nie mam nic do zarzucenia muzyce Dawida Podsiadły, Tomka Makowieckiego, Mikromusic czy im podobnym, mało tego życzyłbym sobie, aby Polacy jak najczęściej słuchali ich piosenek z kilku przynajmniej powodów: ich muzyka jest dobrze brzmiąca, niebanalna aranżacyjnie oraz w warstwie tekstowej, a także chętnie odbija echem bardziej alternatywne inspiracje. Mnie jednak w tym roku cezura przesunęła się mocno w stronę sceny niezależnej i muzykę pop odnajdywałem dla siebie tam gdzie inni słyszeli alternatywę. Z przyjemnością przesłuchałem tegoroczne płyty Rebeki, UL/KR, czy BOKKI i dowiedziałem się z nich, że nasi młodzi twórcy potrafią komponować dobre piosenki o przebojowym potencjale, zbudować oryginalną muzyczno-słowną wizję bądź też świetnie odpowiadać na sprawdzone zachodnie trendy.

Tańce połamańce

W 2013 okazaliśmy się być niezwykle uzdolnionymi tancerzami potrafiącymi odnaleźć się w najróżniejszych klimatach. Od anglosaskich brzmień hip hop, grime, czy garage których tegoroczną światową ofensywę antycypował rodzimy label U Know Me Records za sprawą m.in albumów Kixnare - "Red", czy En2aka "3". Świetnie bujaliśmy się również przy rytmach rodem z PRL (Baaba, Gabriela i Michał), także tych reanimowanych (The Very Polish Cut-Outs), z których zmysłem producentów młodego pokolenia (Ptaki, Zambon, Maciek Sienkiewicz) udało się wydobyć nową świeżą jakość. Pląsaliśmy również przy kostropatym techno, przytłaczającym tektonicznym basem za sprawą ekipy Mik Musik (Bras, RSS B0YS, Kucharczyk)

Anonimowość

Najbardziej charakterystycznym wspomnieniem zapamiętanym w 2013 w muzyce zagranicznej wydaje się być moda na najprzeróżniejsze strategie wydawnicze i formy promocji i dystrybucji muzyki (m.in. Daft Punk, My Bloody Valentine, Kanye West, Beyonce, Boards of Canada). W Polsce pod tym względem nie potrafię odnotować podobnych fajerwerków, jednak w oczy rzuciło się zamiłowanie do anonimowości jako próby kokietowania publiczności, bądź też z autentycznej potrzeby bycia nierozpoznawalnym. 
Największe emocje wzbudził debiut tria BOKKA, które pomówione o koniunkturalność i robienie sztucznego szumu wokół projektu mogło odeprzeć zarzuty interesującym nawiązaniem muzycznym do skandynawskich wzorów electropop.
Nie mniej zamieszania choć bardziej w żartobliwym i ironicznym tonie wywołała internetowa dyskusja o tożsamości dwóch dżentelmenów z RSS B0YS. W tajemniczej aurze przygotowany został również album Dwutysięczny (Sangoplasmo), którego nieoczekiwani sprawcy ujawnieni zostali dopiero po premierze. Warto dodać, że do "comming out'u" nie kwapi się również autor mrocznego ambientu Gaap Kvlt.

Geografia

Muzycznym centrum Polski w roku 2013 okazało się być województwo kujawsko-pomorskie z hiperaktywnym ośrodkiem toruńsko-bydgoskim. To fantastyczny konglomerat artystów oparty na dwóch kluczowych fundamentach. Legendarnym bydgoskim klubie Mózg, kolebce Yassu, Jazzu i alternatywy, wciąż artystycznie i estetycznie inspirującym rzesze artystów. Drugim filarem jest zaś toruńska industrialno-folkowa grupa Hati skupiająca wokół siebie artystów z podobnymi inspiracjami i obficie prątkująca pobocznymi projektami. Artyści reprezentujący ten niezwykle płodny ośrodek którzy wydali w 2013 płyty to m.in. Hati, Mammoth Ulthana, Stara Rzeka, Alameda 3, X:Naviet, T'ian Lei, Glabulator, czy duet Gorzycki / Gruchot.

Import-export

Poza faktem, że Polscy wydawcy udanie promują naszych zdolnych twórców w kraju i zagranicą, mają jeszcze czas, pieniadze i chęci aby wydawać wykonawców ze świata. Z powodzeniem czyni to głównie Grzegorz Tyszkiewicz (Bocian Records - m.in Gustafsson-Nillsen-Lowe, Fire Room, Ikue Mori / Maja S.K. Ratkje, Kevin Drumm),  Maciej Mehring (Zoharum m.in. Rapoon) jak i Lubomir Grzelak (Sangoplasmo Circulation of Light, Arturas Bumšteinas)

Persony

Niepodlegający dyskusji pozostaje fakt, że w 2013 na scenie polskiego niezalu karty rozdawał Kuba Ziołek. Jego hiperaktywność wydawnicza w zdecydowanej większości nagrań szła w parze z jej wartością artystyczną.  Można również pokusić się o stwierdzenie, że swoimi eksperymentami określił nowy wymiar muzycznych poszukiwań na alternatywnej scenie i dość mocno określił granice estetyki swojego unikalnego stylu. Jak nikt inny zdołał, niezwykle błyskotliwie połączyć ambientowy hipnotyzm, ciężki doom metal, subtelną transową elektronikę, etnologiczną wrażliwość na ludowość, oraz akustyczną "piosenkę". W taki sposób wystrzelił  w marcu albumem Starej Rzeki, a kolejne jego wydawnictwa  (poza post rockowym Hokeiem) rozwijały ideę shoegaze'owego ambientu. Zanurzony w zgiełku gitar (Alameda 3) lub w kipiącym kotle syntezatorów (T'ien Lai) Ziołek raczył nas swoimi quasikołysankami i balladami. Odzew na muzykę Ziołka był o wiele szerszy niż granice terytorialne Polski i jego Stara Rzeka została doceniona w wielu zagranicznych rankingach
Ziołek stanął również na czele polskiej sceny niezależnej zabierając krytyczny głos w sprawie braku równouprawnienia dla polskich muzyków na polskich festiwalach. Jego komentarz odbił się szerokim echem w rodzimych mediach i sam jestem ciekaw, czy w 2014 organizatorzy festiwali w sposób pragmatyczny odniosą się do niego.

Kolejnym człowiekiem, do którego należał ten rok jest bohater drugiego tła, osoba na którą niewielu słuchaczy zwraca uwagę przy obcowaniu z muzyką - Michał Kupicz. W 2013 trzeba było być kompletnym ignorantem, aby nie dostrzec jego pracy dla m.in: Marcina Maseckiego, Mikrokolektywu, Marcina Ciupidro, Felixa Kubina i Mitch & Mitch, Dwutysięczny, Pictorial Candi, Hokei, Kaluza+Suchar+Majewski+Mazur, Slalom, We Draw B czyli wielkiej części najlepszych polskich płyt ubiegłego roku. Zaszczycił on wyżej wymienionych jako producent, rejestrator, oraz odpowiedzialny za miks i mastering. Gdybym miał próbować określić charakterystykę stylu jego produkcji, to myślę że z większości zrealizowanych przez niego płyt dochodzi niezwykły szacunek dla dźwięku żywych instrumentów, które brzmią u Kupicza niesłychanie selektywnie i szlachetnie wydobywając z siebie cały zakres barw. Nagrane przez niego instrumenty brzmią ciepło i atłasowo, długo i nieśpiesznie wybrzmiewają.
Kupicz swoją pracę produkcyjną podsumował też autorską kasetą wydaną dla Sangoplasmo, na której znalazł się kolarz odpadów sesyjnych wyciętych z nagrań m.in. wymienionych wcześniej wykonawców.

Przy tym szczególnym wyróżnianiu, warto również zwrócić uwagę na konsekwencję muzyków Hati (Rafała Iwańskiego i Rafała Kołackiego), którzy już od ponad dekady konsekwentnie rozwijają swą muzyczną wizję ambientu łącząc ze sobą elementy organiczne i industrialne w celu kreacji muzycznego psychoaktywnego rytuału. Tylko w tym roku ukazała się reedycja ich płyty z 2005 "Zero Coma Zero" (Zoharum), ich wspólna płyta z legendą industrialu i idiofonów Zev'em "Collusion" (nakładem belgijskiej wytwórni Idiosyncratics), oraz w listopadzie album "Wild Temple" (Monotype) (mam nadzieję, że jeszcze w styczniu ukaże się na łamach tego bloga jej recenzja).

Nie można też zapomnieć o postaci Błażeja Króla, który na początku roku w ramach UL/KR zdyskontował sukces debiutu tej formacji, a następnie wykazał się ciekawym pomysłem wydawniczym powołując do życia wymieniony już kilkukrotnie projekt Dwutysięczny. 

Ulubione

Oto lista polskich płyt AD 2013, które w moim mniemaniu zasłużyły na wyróżnienie:

Miejsce 1 ex aequo:

STARA RZEKA - "Cień chmury nad ukrytym polem" - plus za najpiękniej wydaną CD (puszka) (Instant Classic)
11 - "Dziwo" (BDTA)
MARCIN MASECKI - "Polonezy" (Lado ABC)


Miejsce 2 ex aequo kolejność przypadkowa:

MAMMOTH ULTHANA - "Mamoth Ulthana" (Zoharum)
DWUTYSIĘCZNY - "Jedwabnik" (Sangoplasmo)
MAZZOLL + SROCZYŃSKI - "Rite Of Spring Variation" (Requiem)
MIKROKOLEKTYW - "Absent minded" (Delmark)
NISKI SZUM - "Siedem pieśni miejskich" (Mathka)
HERA + HAMID DRAKE - "Seven lines" (Multikulti)
WOJTEK BĄKOWSKI - "Kształt" (Bocian Records)
MARCIN CIUPIDRO - "Talking tree" (UZF Records)
HOW HOW - "Knick Knack" (FYH!records)
KIXNARE - "Red" (U Know Me)
KALUZA + SUCHAR + MAJEWSKI + MAZUR - "Tone hunting" (Clean Feed)
FISCHERLE + MUSA CZACHOROWSKI - "Mniej niż 40 opowieści" (BDTA)
HATI - "Wild temple" (Monotype Rec.)
MIRT - "Rite Of Passage" (Monotype Rec.)
WILHELM BRAS - "Wordless songs by the electric fire" (Mik Musik)
RSS BOYS - "TH T00TH 0F TH FTR" (Mik Musik)