niedziela, 29 stycznia 2017

„Nie musicie siedzieć, można nawet biegać” / Wywiad z Jerzem Igorem

foto: Michał Murawski

Historia rozegrała prawie trzy miesiące temu, ale nadal wracam do niej z rozrzewnieniem. 6 Grudnia w warszawskim Niebie odbyła się uroczysta premiera „Zimowej płyty” Jerzego Igora... tak, tej samej która ukazała się pod koniec 2015 roku. To pierwszy koncert, na który zabraliśmy naszą córę. Do Nieba udało nam się dotrzeć dopiero 15 minut przed występem. Niestety natrafiliśmy na słynne warszawskie korki. Jakie było nasze zdumienie widząc kolejkę do wejścia, kolejkę do szatni, i prawie całą wypełnioną salę. Mój kark jeszcze przez długi czas odczuwał 14 kilogramów żywej wagi, jaką przez prawie godzinę trzymał na „barana”, nie wspominając o rytmicznym podrygiwaniu i osobliwych próbach tańca.

Mimo, że jeszcze tej samej nocy zasypałem Jerzego Rogiewicza i Igora Nikiforowa pytaniami nie tylko o wrażenia z koncertu, na odpowiedź czekałem do tego tygodnia. Mimo to zdecydowanie było warto!


Jak wrażenia z drugiej premiery? Chyba wypadki przerosły wasze wyobrażenie. Sztuczny śnieg nie dotarł nawet do podłogi, a tłum fanów prawie zepchnął was ze sceny.

JERZY: Muszę przyznać, że te tłumy na widowni zrobiły na nas spore wrażenie. To był nasz największy pod względem frekwencji koncert i z jednej strony byliśmy zachwyceni frekwencją, a z drugiej rozmyślaliśmy nad tym, czy wszyscy będą w stanie nas zobaczyć, czy rodzice z najmłodszymi dziećmi nie przestraszą się tłumów itd. Mnie rozśmieszył moment w którym odpalona została maszyna ze śniegiem, która od razu została przejęta przez grupkę najbardziej zawadiackich dzieciaków, bo zdałem sobie kolejny raz sprawę z tego, jak nierealne są czasem nasze założenia co do zachowania małej publiczności na koncercie. Przecież wiadomo, że jak coś jest fajne i masz pięć lat to czym prędzej ruszasz, żeby to sobie obejrzeć, a nie siedzisz jak zaczarowany. No, może ja mając te pięć lat bym siedział i słuchał, bo byłem raczej nieśmiały dlatego tak się zdziwiłem, gdy dzieciaki ruszyły ławą na maszynę. Jest to cenna wskazówka na następny raz: “jeśli chcesz żeby coś super atrakcyjnego zadziałało, to zrób to tak, żeby zadziałało w każdych warunkach”. Na marginesie dodam tylko, że wiele osób bywa przerażonych faktem, że zapraszamy dzieci na scenę, na której często rozstawione jest mnóstwo drogiego sprzętu - oświetlenie, instrumenty itd. Muszę jednak przyznać, że ani razu (jak dotąd!) żadne z dzieci niczego nam nie zepsuły. Wszystkie wyłamane klawisze w moim instrumencie to wyłącznie moja zasługa.

Jak się wam grało w takim chaosie? Mieliście kłopoty z koncentracją?

IGOR: Ja się zdążyłem przyzwyczaić. Osobiście wolę chaos wokół sceny niż barierki, dystans i teatralną ciszę. W tym chaosie zawsze wydarzy się coś śmiesznego, co można sobie opowiadać w drodze do domu po koncercie. Trójka dzieci uderzająca rytmicznie w bęben basowy w trakcie najcichszej i zawieszonej w tempie piosenki „Dom” to już norma. Pewnego lata na koncercie w Bydgoszczy wystarczyło że Jerzy powiedział: „nie musicie siedzieć, można nawet biegać”, a dzieci za kilka minut zjeżdżały na pupach z górki za sceną. Mi się grało wtedy super i tego koncertu długo nie zapomnimy.

Trzeba przyznać, że macie doprawdy oddanych fanów. Niemal rok od premiery, a sala wypełniła się w komplecie. Czemu prawie rok musieliśmy czekać na powtórną premierę „Zimy”? (Ja sam, pospieszyłem się i już w styczniu opublikowałem recenzję waszej płyty, a nawet zapisałem się na łódzki koncert, który finalnie nie doszedł do skutku). Za szybko przyszła wiosna?

JERZY: Nasza zimowa płyta powstała bardzo spontanicznie i w ekspresowym tempie. Na początku to miał być tylko jeden zimowy utwór, potem singiel, w końcu wpadliśmy w taki twórczy ślizg że skończyło się na dziesięciu utworach. Oczywiście wymarzyliśmy sobie że to musi się ukazać jeszcze tamtej zimy, no i postawiliśmy na swoim - cóż, że na premierowym koncercie był materiał, ale nie było nośników, bo jeszcze się drukowały. Stąd potrzeba ponownej premiery, z trochę lepszą promocją i przygotowaniem. Nad kolejną będziemy pracować zapewne trochę bardziej rozważnie, obiecać oczywiście niczego nie możemy.

Nie ma zbyt wiele muzycznych wydawnictw, które z czystym sumieniem można by puścić dziecku. My z córką oprócz Jerza Igora słuchamy jeszcze Pana Kleksa, Fasolek, Misia i Margolci. Z czego waszym zdaniem wynika brak wartościowych nagrań skierowanych do młodszego słuchacza? 

JERZY: Może to wynika z faktu, że część z osób która mogłaby się za to zabrać z dobrym skutkiem stwierdza, że to jednak zbyt nie poważne, a ta druga część która zabierać się nie powinna, uważa że to banalnie proste? My staramy się nagrywać taką muzykę, której sami będziemy słuchać z przyjemnością. Oczywiście dobieramy teksty, staramy się nie upraszczać pewnych rzeczy, ale też nie straszyć. To jest jednak dziwna rzecz, taka kategoria “muzyka dla dzieci”. Niby brzmi łatwo, ale to jest równie pojemny temat, co “muzyka dla czterdziestopięciolatków”. To jest cały kosmos możliwości. Więc jak ktoś woli Szaloną Żabę od np. naszej muzyki to jeszcze niekoniecznie musi znaczyć, że ta nasza się dla dzieci zupełnie nie nadaje, tylko że ten ktoś ma zupełnie inne potrzeby. Tak się pocieszamy.

Wspomniałem o Panie Kleksie. Właśnie ukazała się kolejna reedycja ścieżki dźwiękowej, tym razem sama muzyka bez słów. Co sprawia że kompozycje Korzyńskiego tak mocno zapadają w pamięć kolejnemu pokoleniu dzieciaków? Zaznaczam, że moja córka podśpiewywała te piosenki jeszcze zanim poznała postać Pana Kleksa i film, więc w jej przypadku to fenomen czysto muzyczny.

IGOR: Klucza nie znam, ale wydaję mi się że poza tym, że są to wybitne kompozycje i aranże. Słychać w tej muzyce dobrą zabawę, odwagę i extra poczucie humoru. Tego się nie zapisuje w nutach a zarówno dorośli jak i dzieci słyszą takie rzeczy. Muzyka z Paka Kleksa jest po prostu autentyczna. To zasługa zarówno kompozycji, jak i samych wykonań i interpretacji. Zdarzyło mi się zagrać kilka piosenek z Pana Kleksa i wcale nie dziwie się, że oni się tam tak dobrze bawili.

Foto: Michał Murawski
Nie korci Was spróbować się tekstowo w Jerzym Igorze?

IGOR: Ja tam się trochę wstydzę, ale zobaczymy. Jerzego chyba bardziej korci i ma jeden fajny pomysł na tekst, ale więcej już nie powiem, bo trzeba będzie go zrealizować : ) Tak było na przykład z piosenką „Pies”. Najpierw Jerzy wymyślił frazę „dokąd biegnie pies gdy śpi”, potem muzykę, a dopiero na końcu powstał tekst Halszki.

Na „Małej płycie” postawiliście na kołysanki. Z perspektywy dorosłego doceniłem je muzycznie, jednak moje wewnętrzne dziecko czuło niedosyt. Na drugiej płycie zdecydowaliście się na szybsze tempa i wyraźniejszy rytm. Ta przebojowość w muzyce dla dzieci chyba bardziej się sprawdza, niż same kołysanki. Jakie są wasze wrażenia gdy spoglądacie na oba nagrania z perspektywy czasu? Co się sprawdziło, a co nie w obu konwencjach?

JERZY: Kołysanki były super pomysłem, w każdym razie dla nas było to bardzo inspirujące do działania. Przy czym początkowo to miał być anonimowy projekt muzyczny i w ogóle nie braliśmy pod uwagę faktu, że ktoś będzie nas zapraszał do grania koncertów! Większa energia w piosenkach na drugiej płycie wynikała więc już z naszego doświadczenia w graniu na żywo. Po prostu czuliśmy potrzebę doenergetyzowania tych naszych koncertów i zimowe kawałki dobrze pod tym względem działają. Zabawne są czasem komentarze naszych przyjaciół i znajomych, którzy słuchają tych piosenek z dziećmi. Ktoś tam narzeka, że za spokojnie na „Małej Płycie”, kto inny marzy o całej płycie która będzie brzmiała jak super wolna “Krowa”.

Muzyka Jerza Igora nie jest infantylna, nie różni się zbytnio od muzyki „dla dorosłych”. Niemniej wspominając wasze wcześniejsze projekty muzyczne można dostrzec w waszej grze wyraźne zmiany. Co musieliście zmienić w swojej ekspresji, i z czego zrezygnować, aby przystosować ją do dziecięcego odbioru?

IGOR: Ja na przykład zacząłem się czasem uśmiechać na scenie. Chyba też w Jerzu Igorze zacząłem bardzo wyraźnie machać głową za bębnami, więc ekspresja zdecydowanie zmienia się na plus. A tak zupełnie serio Jerz Igor totalnie ściągnął nas w świat piosenek, a nie tylko instrumentalnych wybryków z kolegami. My przecież przez to wszystko zaczęliśmy śpiewać!

Macie przygotowane specjalne zestawy instrumentów na pokoncertowe jamy dzieciaków? Są raczej mocno eksploatowane. Przyznaję, że z córką też trochę je nadwyrężyliśmy.

JERZY: Jak już wspomniałem - co złego, to tylko my. Wcale nie tak łatwo jest popsuć perkusję, w każdym razie nikomu się jeszcze nie udało Poza tym dzieci w ogóle są po koncertach bardzo grzeczne i nie zdarzyło się, żeby coś nabroiły nawet przy najbardziej delikatnych syntezatorkach.

Frekwencja w Niebie pokazała, że jest duża potrzeba na waszą muzykę. Ruszacie w trasę? Planujecie kolejne nagrania?

IGOR: Bardzo się cieszymy z frekwencji na koncertach, ale ja osobiście mógłbym grać ich dużo więcej. Planujemy trasę z naszymi piosenkami w różnych składach i jesteśmy też gotowi do ruszenia w trasę z muzyką do filmów przygotowaną we współpracy z festiwalem Kino Dzieci. Jak już zrobimy porządki po bardzo twórczym i burzliwym okresie z zimową płytą, będziemy robić nowe piosenki. Myślę, że obaj mamy już na to sporą chrapkę?

Najbliższy koncert Jerzego Igora 05.02 Klub Spatif (Warszawa)

***

Zgodnie z sugestią córki,  zamieszczam jej ulubiony utwór z „Zimowej płyty”

czwartek, 26 stycznia 2017

Ładna płyta / New Rome „Somewhere”

Krakowski Instant Classic swoją ubiegłoroczną działalnością wydawniczą zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Teraz jednak nie odcina kuponów, a otwiera katalog dla nowych artystów. Chwalebne!

Rok 2017 w Instant otwiera Tomasz Bednarczyk, ze swoim jednoosobowym projektem New Rome, którym w ubiegłym roku debiutował w barwach prowadzonego przez Lawrence English'a, australijskiego labelu Room40. Gwoli ścisłości trzeba dodać, że z wydawnictwem tym jest związany już od 2008, ale do tej pory publikował tam pod własnym imieniem i nazwiskiem. Ze znaczących muzycznych epizodów Bednarczyka warto wymienić, że rozpoczął on przygodę z elektroniką od publikacji w krakowskim labelu Audio Tong w 2006 roku, a w 2015 wraz z Tomaszem Mreńcą stworzył duet Venter, wydając płytę w rodzimej (chyba nie istniejącej już) oficynie Sensefloor.

Nowy materiał „Somewhere” manifestacyjnie odwołuje się do twórczości Tima Heckera, do inspiracji którym Bednarczyk przyznaje się w notce dołączonej do płyty. Zestawienie z utalentowanym Kanadyjczykiem, wyznaczającym standardy ambientowych eksperymentów i ustanawiającym swoimi kolejnymi oryginalnymi posunięciami jakość samą w sobie, jest gestem bezcelowym i z góry ustawia recepcję „Somewhere” przez pryzmat nagrań mistrza. Niestety, pomimo całego uroku jaki ta płyta niewątpliwie posiada, trudno tu zauważyć indywidualny sznyt Bednarczyka. Jego wersja hecker'owskich wątków jest co prawda delikatniejsza i mniej dynamiczna, ale scenariusz pozostaje ten sam. Szumiące faktury, barwne ambientowe plamy, ciepłe linie melodyczne, zatopienie w melancholijnej aurze, a następnie spiętrzanie tych elementów w kierunku finału, który z resztą wybrzmiewa tu raczej subtelnie. Dziesięć, trwających nieco ponad pół godziny miniatur sprawia wrażenie impresyjnych szkiców, w których próżno szukać zaskakujących pomysłów narracyjnych, kompozycyjnych, czy producenckich. Sama zaś atrakcyjność i złożoność melodii również pozostawia wiele do życzenia.

Co więcej napisać o tej niemal przeźroczystej płycie? Otóż to, że z pewnością może się podobać, głównie przez wzgląd na ciepły, melancholijny klimat, kojącą łagodność i harmonijność jaka na „Somewhere” panuje. W tej słodyczy jaką darzy słuchacza New Rome obecny jest nawet jakiś podskórny niepokój, podobny do tego jaki towarzyszył ścieżce dźwiękowej Angelo Badalamentiego do serialu Twin Peaks. Na otępiające uczucie wszechobecnej harmonii zostaje rzucony złowrogi cień, wprowadzający skazę na idyllicznym obrazku. Skazę pod którą kryje się prawdopodobnie droga do koszmaru, ale tam Bednarczyk się nie zapuszcza.

Fakt, nie przychodzi mi na myśl, aby ktoś w Polsce grał ambient tak jak New Rome; przejrzyście i jednorodnie gatunkowo. Rodzimi producenci lubią często przybrudzić swoje nagrania i komponować w oparciu o gatunkowy eklektyzm. Jednak nie jest to żaden argument podnoszący wartość artystyczną tej płyty, która w rzeczywistości i jakością i repertuarem odbiega od wysokich standardów do jakich przyzwyczaił Instant Classic.

Mimo wszystko „Somewhere” to trzydzieści minut niezobowiązującej, ale jednak kojącej przyjemności.

 
NEW ROME „Somewhere”
2017, Instant Classic

czwartek, 19 stycznia 2017

Noworoczne przymiarki / va - „Conglomerate 2” / va - „For safety reasons can I ask what is inside”

Przełom starego i nowego roku to nie tylko czas postanowień i podsumowań. To również czas wszelkiej maści składanek i kompilacji. Oto dwie z nich bliskie memu sercu:

„Conglomerate 2” (Minicromusic Rec.)

Przestronne, masywne brzmienia, maszynowy bit, klubowe tempa, regularność techno. Posępny nastrój, smużące plamy i ambientowe zewy. Do tego ażurowe perkusjonalia, cyfrowa precyzja, dużo pogłosu i oszczędne, ledwo naszkicowane melodie. Tak brzmi nowa kompilacja Michała Wolskiego wydana na przełomie 2016/17 w jego labelu Minicromusic, prezentująca przekrój aktualnych tendencji panujących na scenie polskiego techno.

Na składance znaleźli się producenci, którzy hartowali stal i kładli podwaliny tego gatunku na krajowych parkietach i w rozgłośniach radiowych, na czele z ojcem chrzestnym polskiego techno Jackiem Sienkiewiczem, choć paradoksalnie, to wcale nie on wiedzie tutaj muzyczny prym. Ponad to, na „Conglomerate 2” gości nowy narybek twórców, coraz bardziej rozpoznawalnych wśród fanów rodzimego techno. Nowością jest, że pomiędzy polskimi artystami znalazło się miejsce na dwa projekty zagraniczne Amandra i Moon Wheel, choć mam wrażenie, że ich obecność wcale nie była w tym zestawie konieczna.

Zaprezentowany materiał wydaje się być wielce monochromatyczny brzmieniowo, utrzymany w posępnym nastroju i w żywym zdecydowanym tempie. Kompozycje można podzielić na dwie grupy różniące się regularnością uderzeń i ich dynamiką. Po jednej stronie znajdą się taneczne lokomotywy, oparte na silnym rytmicznym fundamencie, wartko płynące przy taktowaniu na 4/4. Tę opcję reprezentuje stara gwardia rodzimego techno (Wolski, Sienkiewicz, Malinowski, Jabłoński), oraz zaproszeni z zagranicy goście. W śród tej grupy artystów zachodzi równowaga między kompozycjami zamglonymi, otulonymi atmosferyczną mgiełką, wchodzącymi w romans z ambientowymi przestrzeniami i okraszonymi onirycznymi melodiami, czy jedynie smużącymi plamami (Wolski, Sienkiewicz, Amandra), a utworami zaklętymi w transowej, wysokokalorycznej galopadzie (Moon Wheel, Malinowski, Jabłoński). Po drugiej stronie znajdują się kompozycje równie temperamentne, acz o przetrąconej motoryce, reprezentowane przez artystów nowej fali (Concept of Thrill, Eastern Renaissance, Sept, Violent). Na sam koniec pozostawiłem dwóch twórców, których kompozycje dość wyraźnie wybijają się swym nietuzinkowym, eksperymentalnym podejściem na tle całej kompilacji. „Narccissus” Fischerlego; pokraczny, wykrzywiony, przybrudzony, o wielowarstwowej budowie, i zaskakującej narracji  to absolutny top tej składanki. Szkielet rytmiczny tego utworu został zredukowany do symbolicznej roli. Jego delikatne pukanie, jest jednak w stanie unieść ciężar brudnego, przesterowanego żelastwa trzepoczącego na pierwszym planie. Drugie osobliwe spojrzenie na techno, zafundował słuchaczom kompilacji Kuba Sojka. „Micromal” to plumkająca zawiesina poddana, sprzężeniu zwrotnemu i multiplikująca w abstrakcyjną ornamentykę. Utwór delikatny, kwaśny, nawiązujący nieco do eksperymentalnego oblicza minimal, czy click'n'cuts.

Wycinek rodzimego techno, jaki zaprezentował słuchaczom Michał Wolski wydaje się być dość konserwatywny. Przywiązany do klasycznych wzorców i sprawdzonego kroju. Jeśli pojawia się tu eksperyment, to odbywa się on w gatunkowych granicach. Zaproszeni na płytę artyści stronią od romansowania z estetykami post-techno'wymi charakteryzującymi się dekonstrukcją formy, śmieciowym brzmieniem, czy stylistyką lo-fi. Wprost przeciwnie, wszystkie utwory na „Conglomerate 2” wyróżnia wysoka kultura dźwiękowa, selektywne brzmienie, szeroka panorama, i bogata dynamika. Całość działa niczym perfekcyjnie nasmarowany mechanizm.


   


„For safety reasons can I ask what is inside” Czaszka (rec.)

Skrajnie odmienne podejście do dźwięku i kompozycji reprezentuje kompilacja stworzona przez Michała Fundowicza, zawiadującego kasetowym labelem z Edynburga. Repertuar „For safety reasons can I ask what is inside” (wydawnictwa tym razem jedynie cyfrowego) nie stroni od dźwiękowego recyclingu, eklektycznych eksperymentów, dekonstrukcji i artystycznego nieładu. Znajdzie się tu miejsce na hałas, brud, przypadek, zgiełk, dźwięki kostropate i uwierające, noisowe wzburzenia, oraz łagodne pastelowe pejzaże, wylewające się z analogowych syntezatorów. Rytm jest okazjonalny, choć i to nie wróży wcale jego regularności. Identyfikacja gatunków jest utrudniona, ponieważ artyści tu zgromadzeni poruszają się jedynie po ich marginesach, bądź poddają je gruntownym modyfikacjom.

Prowadzący oficynę Michał Fundowicz zdradził w rozmowie ze mną, że enigmatyczny tytuł kompilacji to; „słowa, które słyszę nieustannie na brytyjskiej poczcie. Gdy wysyła się przesyłkę za granice pada własnie ta formułka. A jako że chodzę prawie zawsze do tego samego oddziału, szybko przylgnęła do mnie latka "tego gościa od kaset". To zdanie kojarzy mi się chyba najbardziej z prowadzeniem oficyny. A Karolina i Oliver graficznie ciekawie to rozegrali (odcięte ucho w pudelku), rozmywając dosłowne znaczenie tytułu”.

Artyści zgromadzeni na czaszkowej kompilacji to postaci przewijające się przez katalogi powstających jak grzyby o deszczu kasetowych wydawnictw. Są tu autorzy nagrywający dla takich wiodących labeli jak Seagrave, A Giant Fern, Jozik, Opal Tapes, Metaphysical Circuits, czy rodzimego (niestety już nie działającego) Wounded Knife. Repertuar jest mocno zróżnicowany, jednak całość przybiera kształt starannie zakomponowanej narracji, płynącej na skrajach estetyk i gatunków.  Na „For safety reasons can I ask what is inside” usłyszymy kostropaty noise (JESSOP&CO), zaangażowany minimal wave (German Army), formy rytmiczne (Palace Lido) i transowe (former airline), eksperymenty no input (Missing Organs), abientowe lo-fi (M/M), oraz przestrzenne i wielobarwne syntezatorowe impresje (Richard Frances, qualchan.). Największe wrażenie robi na mnie właśnie końcówka materiału, kiedy po dość chłodnym i eksperymentalnym obliczu pierwszej części składanki, do głosu dochodzą kojące ciepłem dźwięki klawiszy i oniryczne melodie rodem z repertuaru Popol Vuh (qualchan.).

Wśród moich ulubionych momentów na „For safety reasons can I ask what is inside” znalazło się miejsce dla jedynego polskiego twórcy zamieszanego w powstanie tej kompilacji . Tą osobą jest Robert Skrzyński, producent znany z łamów mojego bloga jak mało kto; artysta, który chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać swoją umiejętnością adaptacji w różnych gatunkach, estetykach i kooperacjach. Podobnie jest i tym razem, jego „Lutalica” wzbogaca estetykę ambientowego lo-fi ambientu o popowy anturaż. W zaledwie nieco ponad trzy minuty Micromelancolié prezentuje pokaz swojego przepastnego warsztatu eksperymentatorskiego (nagrania terenowe, szumy, elektronika, sample), ukazując go w bardzo subtelnych gestach tak aby wykreować łagodny nastrój mogący stać się podkładem popowej piosenki. Drobinki różnorodnych sampli; delikatne, wyciszone zaszumienia; kilka rozpoznawalnych odgłosów; cyfrowe kliki i przypadkowa melodia stają się scenografią dla samplowanego i modyfikowanego kobiecego wokalu. Wychodzi z tego niezwykle nastrojowy, quasi-popowy hit. Tak się składa, że podczas ostatnich rozmyślań podczas pracy nad podsumowaniem muzycznym 2016, zastanowił mnie fakt, iż między sceną niezależną, a młodym polskim popem (nie mylić z muzyką komercyjną z repertuaru festynów i Sylwestrów) nie istnieje żadna łączność. Twórcy nie inspirują się wzajemnie, może nie wiedzą nawet o swym istnieniu. Nie wspominając już o wspólnych kolaboracjach, łączących te skrajne środowiska. Kompozycja „Lutalica” Micromelancolié sprawiła, że uwierzyłem, że taka współpraca byłaby możliwa, i że ów stylistyczny kameleon Robert Skrzyński mógłby pokusić się o romans z estetyką pop, bez obawy utracenia własnej tożsamości artystycznej.

Składanka „For safety reasons can I ask what is inside” jest podsumowaniem rocznej działalności Czaszki, oficyny prezentującej z każdym kolejnym wydawnictwem coraz ciekawszy repertuar, oraz która przy równie konsekwentnym rozwoju co dotychczas, ma szanse odgrywać coraz większe znaczenie na międzynarodowej scenie kasetowej.

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Hałaśliwe obrazki / Mchy i Porosty „Hypnagogic polish music for teenage mutants”

Muzyka Bartosza Zaskórskiego jest dźwiękowym odpowiednikiem jego rysunków. Gęste, czarno-białe obrazki, skrywają pośród amorficznych gąszczy, znajome kształty. Ich spokojna kontemplacja pozwala wyłowić z szumu zakamuflowane skrawki rzeczywistości, bądź ulec zachętom wyobraźni do snucia fantasmagorycznych iluminacji.

„Hypnagogic polish music for teenage mutants” to pozycja obowiązkowa dla kolekcjonerów nietuzinkowych muzycznych wydawnictw. Muzyka (o której nieco później) jest zaledwie jednym z wielu elementów publikacji, która na przełomie roku ukazała się limitowanym nakładem w Recognition Records. Oficjalny płytowy debiut Mchów i Porostów został wydany w formie bogato ilustrowanego, ręcznie introligowanego art booka. Oprócz autorskich rysunków Zaskórskiego, w książce znalazły się również prace zaprzyjaźnionych artystów m.in. Andrzeja Tobisa, Kuby Woynarowskiego, Aleksandry Waliszewską, Marka Rachwalika. Duchologiczne wprowadzenie zapewniła Olga Drenda.

   

Zawartość muzyczna płyty jest kontynuacją fascynacji Zaskórskiego sennymi narracjami, z którymi mogliśmy konfrontować się w ramach autorskich słuchowisk (WSIE, „I wtedy okazało się, że umarłem”). W przypadku „Hypnagogic polish music for teenage mutants” teksty o „przysypianiu w trakcie podróży autobusem i hipnagogiach temu towarzyszących, o pulpitach sterowniczych, które ostatecznie wyparły układy oparte na kineskopach, o zmyślonym i groźnym obliczu polskiej wsi, którą nawiedzają duchy utopionych kotów, o młodzieżowych miejskich mutantach oraz o meblościankach spotykanych na dzikich wysypiskach pośród lasów” zostały pozbawione osoby narratora i pojawiają się jedynie w postaci libretta wewnątrz książki.

Materia brzmieniowa Mchów i Porostów jest gęsta i ciężka. Jeśli na początku płyty jeszcze stoimy z zaciekawieniem pochłaniając kolejne dawki skumulowanych hałasów, to już w połowie przytłoczeni masywnością i wszechobecnością dźwięków z trudem będziemy łapać powietrze, próbując utrzymać się na nogach. Świsty; pomruki; zgrzyty; trzaski; ziarniste, zaśniedziałe faktury; skrzące, kostropate opiłki; spiętrzone kaskady wszelakich wypieranych przez ucho hałasów, to elementy tej piekielnej układanki. Po chropowatych, przerdzewiałych scenografiach z wolna przesuwają się hipnotyczne pętle i świetliste melodie, wnoszące w ten spopielały krajobraz odrobinę barwnych, melancholijnych prześwitów. W większości kompozycji dźwięk stoi niczym spiżowy monolit, umocniony w dolnych pasmach mocnym uściskiem subbasów. Jeśli pojawia się rytm to jest on równie ociężały co całość konstrukcji, którą dźwiga. Kolejne uderzenia groteskowo chwieją sfatygowanym cielskiem.

W tej gęstej, hałaśliwej monochromii wytwarza się jednak podskórne napięcie, które swym magnetyzmem i psychedeliczną aurą przyciąga słuchacza. Kiedy dźwiękowy gruz zostaje uchem odbiorcy oswojony, widoczna staje się precyzyjna organizacja materiału. To co wydaje się z początku, szumem, dziełem przypadku, sumą ponakładanych na siebie od niechcenia warstw, okazuje się być finezyjną konstrukcją; kunsztowna plątaniną specjalnie zakomponowanych i powiązanych ze sobą sampli. Tu, podobnie jak w rysunkach Zaskórskiego kluczową rolę odgrywa faktura. Artysta urządza ją drobiazgowo, z pietyzmem komponując detale i doprowadzając je do maksymalistycznego spiętrzenia. To właśnie ten element stanowi nadrzędną wartość nie najłatwiejszego w odbiorze „Hypnagogic polish music for teenage mutants”.

Wyobrażam sobie muzykę Mchów i Porostów jako karykaturalną dekonstrukcję estetyk noisowych, gdzie zamiast dynamicznych i jednorodnych ścian hałasu, mamy do czynienia z rachityczną fakturą pełną sprasowanych detali; a zamiast energetycznych erupcji, jesteśmy świadkami dźwiękowego kolapsu i dezintegracji.


 

MCHY I POROSTY „Hypnagogic polish music for teenage mutants”
2016/2017 Recognition Records




środa, 11 stycznia 2017

Podsumowanie 2016 / Diagnozy - Prognozy



Inspiracje minimalizmem; umizgi do form ludowych i tradycyjnych; nieznośna lekkość buntu; wysyp polskich spadochroniarzy w zagranicznych labelach; wizualizacje muzyki; nadprodukcja wydawnicza. Tak z perspektywy 1/u/1/o zapamiętam rok 2016.

TENDENCJE

  • W dwóch najbardziej pluralistycznych i odbijających się szerokim echem plebiscytach na płytę roku AD 2016 (Gazety Wyborczej i Beehy.pe) zwyciężyła formacja Lotto z albumem „Elite Feline” Ów pluralizm obu głosowań objawia się dość egalitarnym podziałem na popkulturę i wydawnictwa niszowe. Fakt, że w obu plebiscytach wygrała płyta „wymagająca i niełatwa w odbiorze” nagrana przez doświadczonych i uznanych instrumentalistów, wciąż jednak anonimowych dla szerszej publiczności, to świadectwo, że scena niezależna budzi coraz większe zaciekawienie, a jej plony nie są już postrzegane przez pryzmat awangardowych eksperymentów zrozumiałych dla garstki wpływowych krytyków, lecz łagodnym nurtem przedostają się w popkulturową świadomość.
  • Rodzimi twórcy nagrywają coraz lepsze płyty w coraz większej ilości. Jeśli miałbym na wykresie nakreślić rozwój polskiej muzyki niezależnej, z perspektywy wartości artystycznej wydawnictw (co oczywiście jest refleksją czysto subiektywną) to wciąż byłaby to krzywa rosnąca, jednak jej wzrost już nie tak dynamiczny jak w przeciągu ostatnich kilku lat. Po 2-3 latach od erupcji zainteresowania polską muzyką niezależną, w 2016 zasygnalizowały się jej skazy i patologie. Będąc jednak wypieszczonym ubiegłorocznymi wydawnictwami Instant Classic (na co nie sposób utyskiwać), można nie zwrócić uwagi na zachowawczość i przewidywalności repertuaru artystów sięgających po bezpieczne inspiracje, odwołujące się do nośnych i sprawdzonych tematów, w mniejszym zaś stopniu poszukujących oryginalnych form wyrazu. W 2016 roku rządziły zatem inkarnacje amerykańskiego minimalizmu (Wacław Zimpel, Lam, Lotto, Bartosz Kruczyński, Kuba KapsaHubert Zemler), oraz (po raz kolejny) fascynacje formami ludowymi (Żywizna, Remek Hanaj).
  • Moje największe rozczarowanie AD 2016 w polskiej muzyce, wpisuje się jednak w aktualny kontekst polityczny i jest związane z bezradnością, obojętnością; bijącym po oczach brakiem reakcji na społeczno-polityczne napięcia w kraju. Pomijając kwestie sympatii politycznych, bunt w wobec establishmentu to motor napędowy wszelakich sztuk krytycznych, w tym muzyki. Co ciekawe, największe wrzenie sztuka krytyczna w Polsce uzyskała w czasach zdecydowanie łaskawszych niż obecne, teraz zaś kiedy każda gałąź życia przesiąknięta jest polityką i spolaryzowana jak nigdy dotąd, artyści (muzycy) albo histeryzują, albo manifestacyjnie milczą. Czy, aby czasy względnej demokratycznej swobody i dobrobytu nie rozleniwiły nas na tyle, że zapomnieliśmy czym jest bunt? Faktem jest, że w 2016 wszelkie próby kontestacji zostały zagłuszone uniesieniami natury estetycznej. Nieśmiałe próby artystycznego sprzeciwu wobec politycznego dyskursu okazały się w przeważającej liczbie zbyt delikatne i zbyt chimeryczne, aby odbić się jakimś znaczącym echem wśród zainteresowanych odbiorców, nie mówiąc już nawet o przeniknięciu w obieg publiczny. Muskuły próbowały prężyć głównie dziewczyny (FOQL, Zamilska, Siksa), z czego największe wrażenie zrobiła na mnie swoim młodzieńczym wyszczekaniem i emocjonalnym ekshibicjonizmem ta ostatnia. Z „wkurwem” nie krył się Wojtek Kucharczyk. Inni zaś skrywali się za gardą historycznej rekonstrukcji. Olgierd Dokalski przytoczył rodzinną historię podlaskiego Tatara, i jednocześnie polskiego patrioty Jakuba Murzy Buczackiego herbu Tarak. Traf chciał, że jego przepiękna opowieść miała premierę w tym samym momencie, kiedy w białostockiej katedrze trzepotały sztandary ONR. Jednak dopiero krakowska Hańba! pod rękę z satyrą, zdyskredytowała szajkę brunatnych chłopców. Inscenizując repertuar zbuntowanej orkiestry podwórkowej z lat 30 (oparty m.in. o teksty poetów dwudziestolecia międzywojennego), przypadkiem (?) (bo sami stronią od jednoznacznych deklaracji) sprokurowali najbardziej przenikliwy komentarz Polski AD 2016. Obie te płyty to dla mnie najważniejsze wydawnictwa, mające premierę w ubiegłym roku. W osobistym rankingu stawiam je wyżej od wszystkich jedynie estetycznych zachwytów. Zwłaszcza „Hańba!”, to płyta, która wydaje się być istotną i aktualną właśnie w perspektywie 2016. Mimo, że członkowie grupy jak mogą odcinają się od próby zszywania swojej rekonstrukcji z obecną sytuacją w RP, to w brawurowym stylu przypominają czym w muzyce powinien być bunt; energetycznym, punkowym (w wyrazie) manifestem; z brawurowymi, nośnymi i przenikliwymi tekstami; błyskotliwym komentarzem nad rzeczywistością ujętym w formie ciętej metafory. Hańba! ma to wszystko. To również ze względów czysto prywatnych najważniejsza dla mnie płyta minionego roku. Dzięki muzycznej i tekstowej gwałtowności, Hańba! ocaliła mi kilkukrotnie zdrowie, a może i życie, pozwalając uniknąć zaśnięcia za kierownicą samochodu, w trakcie moich licznych wczesnoporannych powrotów do domu.
  • Tym co na scenie muzyki niezależnej w AD 2016 urosło do problemu patologii jest nadprodukcja wydawnicza. Kiedy na przestrzeni miesiąca w trzech labelach o zbliżonym profilu, ukazują się kolejne materiały tego samego artysty (co znamienne; spokrewnione ze sobą stylistycznie, lecz daleko odbiegające od siebie poziomem artystycznym); bądź jeśli w ciągu jednego tylko roku w labelu ukazuje się kilkadziesiąt premier, lub kilka tylko w jednym miesiącu to jest to jednoznaczne z rozpustą, niepohamowaniem, lub kiepską organizacją (niepotrzebne skreślić). Co ciekawe wpadek takich nie unikają nawet labele cieszące się największą renomą jeśli chodzi o repertuar i profesjonalizm w pracy wydawniczej. Tego typu działalność dość szybko przybiera kształt patologicznego wypaczenia. Nowe nagrania, często zrealizowane ad hoc, z potrzeby chwili, ukazują się w ciągu kilku dni, bez kontroli jakości w postaci choćby weryfikacji materiału z perspektywy czasu. Ilość oficyn jest niewspółmierna z ilością publikujących w nich artystów, stąd też wciąż powtarzające się nazwiska orbitujące między katalogami. Rosną również dysproporcje organizacyjne, promocyjne, oraz artystyczne między labelami, a wariant hobbystyczny prowadzenia wytwórni zdecydowanie dominuje nad modelem biznesowym. Momentami trudno oprzeć się wrażeniu, że wydawnictwa dysponujące większymi budżetami wydają „ile wlezie”, zaś mikrolabele „co się da”. Finalnie mamy do czynienia z nadmiarem rodzimej muzyki, z ilościami będącymi poza możliwościami „przerobowymi” recenzenta i poza zdolnościami finansowymi słuchacza. Twórczości niepotrzebnej i pochopnej, podważającej zaufanie do labeli i osób odpowiedzialnych za artystyczną poziom katalogów.
  • Coraz bardziej widoczna artystyczna dewaluacja rodzimych wydawnictw, mobilizuje polskich twórców do publikowania swojej muzyki zagranicą. W tej chwili nie jest to już jednak takim emocjonującym wydarzeniem, jak kilka sezonów temu. W tym roku zagranicą wydali swą muzykę m.in Resina, Coldair, Kuba Kapsa, Mooryc, Lutto Lento, FOQL, Bartosz Kruczyński, Maciej Maciagowski, Micromelancolie, Mech, New Rome, czy trio Jachna/Tarwid/Karch. Jednak część z tych produkcji była dość zachowawczymi próbami wpasowania się w profil labeli, i nie każda pod względem artystycznym mogłaby konkurować z najciekawszymi produkcjami AD 2016 nagranymi i wydanymi w Polsce.


EMANCYPACJE

Co wydarzyło się w 2016; co wychodziło poza zachowawczość; a co być może będzie zwiastunem jakiś trwalszych tendencji?

  • Warto obserwować uważnie scenę identyfikowaną dotąd głównie z estetyką noise, która co raz śmielej emancypuje się poza swoje ramy i stereotypy, wzbogacając ekspresję m.in. o ambient i elektroakustykę. Dwa ubiegłoroczne wydawnictwa autorstwa MAAAA i Purgist pobudzają apetyt na więcej.
  • Na inne, jedynie zasygnalizowane zjawisko, złożyło się kilka niezależnych wobec siebie realizacji integrujących muzykę z medium video. Najbardziej wyraźną praktyką jest to w przypadku działań kolektywu audiowizualnego WIDT, Antoniny Nowackiej i Bogumiły Piotrowskiej, oraz labelu Pointless Geometry, który oprócz kaset magnetofonowych, wydaje również połączone z muzyką prace videoart'owe na kasetach VHS. Podobną koncepcję (pomijając kwestię nośnika) realizuje micro label Audile Snow. Warto w tej kategorii odnotować również projekt „Tutaj” będący interdyscyplinarną impresją filmową, do której znakomitą muzykę skomponowali Piotr Bukowski i Kuba Ziołek (chętnie posłuchałbym na płycie). Być może nieco na siłę, ale wrzuciłbym do tego worka również ubiegłoroczne wydawnictwo „Duchy kotów” Wojciecha Bąkowskiego opublikowane na YouTube.
  • Uszy na Łódź! Do niedawna, kreśląc muzyczną mapę polski, pod kątem mocnych artystycznie ośrodków wyróżniały się głównie sceny: bydgosko-toruńska, warszawska, czy trójmiejska. Jestem zdania, że na tak wąskim rynku muzyki niezależnej w Polsce, podziały te mają nikłe znaczenie, bo i tak wszyscy ze wszystkimi grają, mieszają się i uciekają od jednoznacznych lokalnych identyfikacji. Chciałbym jednak z perspektywy 2016 zwrócić szczególną uwagę na Łódź i jej niedostrzegalną, a może i marginalizowaną dotąd moc kulturotwórczą, w której muzyka wysuwa się obecnie na plan pierwszy. (Owszem jestem łodzianinem, choć w mieście tym nie mieszkam już prawie od 5 lat. Nigdy też nie byłem i wciąż nie jestem związany towarzysko z łódzkim środowiskiem muzycznym, więcej, niejednokrotnie miałem tendencje do marginalizowania go. Ma to takie znaczenie, że obecnie, wiedzę o tym co dzieje się w Łodzi muzycznej czerpię głównie z ogólnopolskiego obiegu niż bezpośrednio ze źródła. Szczerze powiedziawszy mógłbym sobie darować ten wstęp mający uchronić mnie przed zarzutami o stronniczość, czy kumoterstwo, albowiem ubiegłoroczne dokonania twórców związanych z Łodzią są niepodważalne i bronią się samemu, bez moich protekcji). Tylko w 2016 roku ukazało się co najmniej kilka świetnie przyjętych płyt (często przywoływanych w rocznych zestawieniach) nagranych przez łódzkich autochtonów. Były wśród nich m.in dwie znakomite płyty Bartka Kujawskiego, a także Kopyta Zła czyli słuchowiskowy musical duetu Joanna Szumacher (współkuratorka labelu Super, którego ubiegłoroczne wydawnictwa również należały do wielce udanych, oraz współwłaścicielka niedawno otwartej galerii WY poświęconej m.in. sztuce dźwiękowej) i Pawła Cieślaka (rozchwytywanego producenta i muzyka m.in 11). Skoro już mowa o 11 to warto wspomnieć o drugim członku duetu Marcinie Prycie (19 Wiosen), który w przerwie od realizacji kolejnej płyty 11; pomiędzy edycjami Kosmopolitanii; i równolegle z epką TRYP; wydał wespół z Franciszkiem Wiczem, znakomitą, kameralny materiał pod szyldem Niebiescy i Kutman. Obie płyty, zarówno Kopyta jak i NiK ukazały się sumptem wydawnictwa Requiem Records, wychwytującego z łódzkiego podwórka co lepsze kąski (byli już Jude i, Maciej Ożóg, będzie Pornografia). Oprócz tego, z gruntu lokalnego w ogólnopolski niezależny obieg emancypuje się oficyna Nasze Nagrania, prowadzona przez niestrudzonego Suavasa Lewego, zaangażowanego również w festiwal Musica Privata. Oprócz tego kameralnego festiwalu, Łódź po raz drugi gościła plenerowy Domoffon, oraz po raz kolejny znacznie poważniejszy Festiwal Tansmana. Wracając jednak do wykonawców warto wspomnieć electro-punkową Demolkę, cold wave'owy Alles, elektronicznego Tsara Poloza, ambientowy projekt arciv ev noise, kameralny duet smyczkowy Bogusz Rupniewski, jazzowego gitarzystę Marka Kądzielę (m.in Pimpono Ensemble, K.R.A.N.), czy znakomitego perkusistę Piotra Gwaderę - obaj wraz z Joanną Gancarczyk i Marcinem Lorencem  na nowo przywołują tradycje ludowych oberków jako Odpoczno (czekam na płytę!). Nie można również nie wspomnieć o Justynie Banaszczyk (FOQL), która na każdym kroku podkreśla swój lokalny patriotyzm. Na przecięciu sztuk wizualnych i muzyki, swoją pracą kuratorską intryguje Daniel Muzyczuk z Muzeum Sztuki, odpowiedzialny m.in za aktualną jeszcze wystawę dokumentującą muzyczne podziemie krajów demokracji ludowej. Łódź reprezentowana jest również przez solidne zaplecze krytyczne w osobach niezmordowanego Ryszarda Gawrońskiego (Radio Żak, Porcys), Andżeliki Kaczorowskiej (Screenagers, RWA), naczelnego Screenagers Piotra Szweda i oczywiście dociekliwego Jakuba Bożka z Krytyki Politycznej. Scenę koncertową reprezentują; prężnie działająca Fabryka Sztuki (organizator LDZ Alternatywa), oraz kluby DOM i 6 Dzielnica, dzięki którym na przestrzeni ostatnich lat Łódź przestała być białą plamą na koncertowej mapie polski. Szkoda jedynie, że z łódzkiego krajobrazu znikł LDZ Music Festival jeden z ważniejszych festiwali prezentujących polską muzykę niezależną. Zaznaczam, że wymieniłem tylko osoby i wydarzenia aktywne na przestrzeni ostatniego roku, a jeśli o kimś zapomniałem to z góry przepraszam.
  • Od outsidera do wizjonera. Pięknie by brzmiała ta konstatacja, gdyby nie fakt, że Bartosz Kujawski (bo o nim mowa) od debiutu w 2001 (jako 8Rolek) reprezentuje oba atrybuty. Obok takich znakomitych artystów jak Piotr Kurek, Robert Piotrowicz, Kuba Ziołek, czy Paweł Kulczyński to w mojej opinii właśnie Kujawski zasługuje na miano najoryginalniejszego głosu rodzimej muzycznej kontrkultury. Odkąd zaczął on nagrywać, w jego muzyce nie obowiązują żadne schematy. Jedynie wyobraźnia, bardzo zresztą abstrakcyjna, wypełniona poczuciem humoru i dystansem, zapewnia mu umiejętność krytycznego spojrzenia na aktualne trendy, obowiązujące w muzyce elektronicznej i przerabiania ich w indywidualną ekspresję. Prawdopodobnie to dzięki temu Kujawski tak błyskotliwie balansuje między eksperymentem, konceptualizmem, a popkulturą.


PROGNOZY

Jeden z występów Kujawskiego pod koniec 2016, Michał Turowski (BDTA) skomentował tak... „gdyby Bartek urodził się w UK, US, albo być może chociażby i w Niemczech, byłby headlinerem na festiwalach rozsianych po całym świecie”. Kiedy rodzimi wydawcy i artyści, słuchacze i krytycy poczuli się w końcu dowartościowani zaczęliśmy marzyć o podboju świata. Międzynarodowych sukcesów oczekiwalibyśmy przede wszystkim na polu muzyki komercyjnej (łączącej popkulturowy potencjał z artystycznym zmysłem), wciąż więc wypatrujemy narodzin polskiej Björk. Sukces Islandki skierował oczy świata na niezwykle rozwiniętą, ale dotąd anonimową muzykę islandzką, która po takim odkryciu na przestrzeni lat stała się jedną z najbardziej rozpoznawanych scen europejskich spoza brytyjskiego idiomu muzycznego. To oczekiwanie (zwłaszcza krytyków) na drugą Björk porównać można jedynie do liczenie na szóstkę w totolotka. Nakłady finansowe, promocja, znajomości w branży nic nie dadzą bez łutu szczęścia. Mam wrażenie, że o wiele pewniejszym, choć wymagającym niezwykłego samozaparcia i wielu lat ciężkiej pracy jest model budowania mocnej tożsamości sceny niezależnej. Za tym musi iść jednak przede wszystkim profesjonalizacja i stopniowe wdrażanie modelu biznesowego opartego na dobrej jakości artystycznej i fachowej promocji. Oczywiście dla większości wytwórni jest to poza zasięgiem finansowym, ale znajdą się takie, które temu podołają, bądź obejdą te wymagania ciężką kuratorską pracą. Że jest to możliwe, można obserwować od kilku lat, na przestrzeni których polska muzyka zaczęła regularnie pojawiać się w zachodnich mediach, a polscy artyści na zagranicznych festiwalach. To sukces, który powinniśmy już teraz doceniać, zważając, że polska scena na dobrą sprawę wciąż nie wyszła z etapu raczkowania. Ogólnie rzecz biorąc ilość inicjatyw, wysokiej jakości wydawnictw i wydarzeń muzycznych, dobrze działających labeli, zaangażowanych promotorów, kuratorów, oraz przede wszystkim znakomitych artystów jest wciąż budująca. Niemniej wciąż niezbędna jest praca u podstaw, stałe podnoszenie poziomu artystycznego, obserwowanie i reagowanie na zagraniczne tendencje, zwiększanie zainteresowania zarówno zagranicą, jak i na krajowym podwórku (w tym drugim znacznie może pomóc mentalne wyjście poza podział underground-mainstream, oraz odrzucenie pozy elitaryzmu). Robić swoje, tworzyć fundamenty i budować zaufanie słuchaczy. Nie siadać na laurach po chwilowych sukcesach, nie załamywać się, i nie rezygnować. Przede wszystkim jednak potrzeba nam więcej wizjonerów, szaleńców, artystów bezkompromisowych i oryginalnych, takich jak Bartek Kujawski, nie oglądających się na innych, tylko grających swoją autorską i świeżą muzykę, bez kompleksów korespondującą z najbardziej progresywnymi realizacjami producentów z ogólnoświatowego obiegu.

BLOGOWY REMANENT

2016 dla mnie, jako piszącego o muzyce był znakomity. Publikacja w papierowej Polityce i dwie (tu i tu) na łamach Dwutygodnika, to dla osoby nie związanej z dziennikarstwem absolutny powód do dumy. Jako sukces traktuję też fakt, że pierwszy raz odkąd zacząłem prowadzić blog udało mi się choć trochę spieniężyć moją pasję :)

Na blogu zaś, mimo wakacyjnej zapaści, zwątpienia w sens, udało mi się utrzymać ilość wpisów na 1/u/1/o i powstrzymać tendencję spadkową. Letni kryzys udało się zażegnać, wróciła chęć i radość ze słuchania i pisania o muzyce. Przybyło odwiedzin na stronie i polubień na fanpejdżu. Oczywiście, chciałbym pisać więcej, ale jak większość hobbystycznie piszących o muzyce mam jeszcze na głowie rodzinę i regularną pracę.

Fakt, że pozwoliłem sobie na tak długi wpis ma też związek z tym, że prawdopodobne na przestrzeni najbliższych kilku miesięcy nie uda mi się utrzymać regularności postów, o czym z przykrością donoszę. Powodem jest reorganizacji życia rodzinnego, której, mam nadzieję że efektem ubocznym będzie większa ilość polskich płyt, na które będę sobie w stanie w 2017 pozwolić.



***


LISTA ULUBIONOŚCI AD 2016

(linki do recenzji i muzyki)


      WYRÓŻNIONE:


STRONA A


STRONA B