Mówiąc pokrótce; muzyka równa się globalizacja. Nie sposób, bowiem pozbyć się wrażenia, że nawet najwęższe nisze stylistyczne podporządkowane są rytmowi pojawiających się i przemijających mód. Powszechny dostęp do internetu zhomogenizował sztukę (również tą awangardową) sprawiając, że wszyscy i wszędzie mówią o tym samym w ten sam sposób. Adekwatnym tutaj przykładem może być dominacja w muzyce elektronicznej nurtów dekonstrukcyjnych. W jaki zakątek świata by nie zerknąć moda na glitchowe wcielenia house, czy techno jest wszechobecna.
Jest jednak i druga strona tego medalu, egalitarna i przynajmniej w teorii demokratyczna. Dzięki niej możemy odnaleźć w sieci intrygujące zjawiska pochodzące spoza globalnych centr kulturotwórczych. Dobrego techno nie musimy już szukać tylko w Berline, Londynie, czy Detroit. Nie tylko wielkie metropolie rodzą
twórców i zjawiska, o których warto pisać i dyskutować. Oto przykład.
Zadowolony i syty z tego jaki poziom reprezentuje krajowa scena niezależna, postanowiłem wyściubić nieco ucha za polską granicę w nasłuchiwaniu, czy u sąsiadów bywa równie treściwie. Traf chciał, że moja ciekawość zbiegła się z propozycją zrecenzowania ostatniego wydawnictwa S Olbrichta, które ukazało się w świetnie rokującym labelu Proto Sites. Udało się zatem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Zasłuchać się w zjawiskowym materiale węgierskiego producenta, oraz nawiązać kontakt i prześledzić katalog słowackiej oficyny stojącej za premierą "Trancess".
Pod artystycznym pseudonimem S Olbricht (Stephan Olbricht) kryje się Martin Mikolaj, producent oraz współzałożyciel budapesztańskiego eksperymentalnego labelu Farbwechsel. Olbricht wbrew pozorom nie jest świeżakiem na europejskiej
scenie elektronicznej. Choć jego dokonania w dziedzinie eksperymentalnej elektroniki, możemy śledzić zaledwie od kilku lat, to w międzyczasie jego nagrania zdążyły opublikować takie prestiżowe brytyjskie labele jak Opal Tapes i Lobster Theremin, promujące awangardowe interpretacje tanecznych estetyk, z naciskiem na techno. Tym razem wydawcą Olbrichta jest bratysławska wytwórnia Proto Sites, która stawia dopiero swoje pierwsze kroki, proponując dość eklektyczny repertuar oscylujący wokół elektronicznej muzyki eksperymentalnej. Modularne ambienty, analogowe techno,
glitchowy house; przekrój labelu jak dotąd wydaje się być pojemny i
otwarty na oryginalne brzmieniowe i narracyjne pomysły. Według zapowiedzi, kolejną premierą ma być epka przygotowana przez naszego krajana Lutto Lento.
Wiele tropów uchwyconych w nagraniach Olbrichta bezpośrednio odsyła nas do twórczości Actress, ojca chrzestnego współczesnego post-techno. Jednak mini album "Trancess" zasługuje na szczegółową
analizę, bo jest pod każdym względem materiałem interesującym i udanym. Z pewnością bardziej, niż ostatnie dokonania Darren'a Cunningham'a. W przypadku
sześciu kompozycji zaprezentowanych nam przez Węgra, mamy do czynienia z daleką posuniętą dekonstrukcją dokonaną na klubowych gatunkach, mocno osadzoną w estetyce dusznego lo-fi. Mocno
przydymione kompozycje "Trancess" opierają swoją konstrukcje na analogowym brzmieniu automatów perkusyjnych, brutalnie wytłumionych przez wszechobecny szum. Brudnej tkance rytmicznej akompaniują pijane
melodie klawiszy, rozlewające się niczym farby wodne po zetknięciu z powierzchnią papieru i pozostawiające lepkie dźwiękowe ślady. Gęstość
brzmieniowa kompozycji, oraz brak selektywności dźwięku rodzą amorficzne
analogowe faktury, w których niezauważalnie zanikają kolejne elementy utworów. Stopy, werble, hi-haty mimo zwichniętego dźwięku pracujące dotąd w mechanicznej dyscyplinie, zostają z czasem
pochłonięte przez gęste plamy i drony, rozpływając się w ambientowej melasie.
Warta zauważenia u S
Olbrichta, jest umiejętność snucia intrygujących narracji. Jego kompozycje od pierwszych taktów wciągają głęboko swoją klaustrofobiczną, kwasową atmosferą. Do
osiągnięcia tak sugestywnego nastroju wystarcza zaledwie prosty rytm i
szkic melodii, plączącej swe wątki w licznych pogłosach i powtórzeniach.
W rezultacie motywy nagrań fascynują osobliwym pięknem zepsucia, kruchości i
niedoskonałości. W połączeniu z przemyconymi przez Olbrichta głębokimi pokładami melancholii, brzmieniowa szpetota "Trancess" uwodzi słuchacza swoim niespodziewanym urokiem. W rezultacie ten
narkotyczny trip okazuje się być intymną suitą łączącą elementy z pozoru do siebie nieprzystające; ułomność brzmienia, psychodeliczną fabułę i zmysłową
atmosferę.
Warto nasłuchiwać
południowych, bliższych i dalszych sąsiadów, bo ich muzyka nie
dość, że bije pulsem najbardziej aktualnych światowych nurtów
eksperymentalnej elektroniki, to jeszcze posiada charakterystyczną
dla tych rejonów Europy tożsamość, zanurzoną głęboko w romantycznej melancholii. O tym, że
również dla naszych rodzimych producentów kierunek ten stał się atrakcyjny
pod względem wydawniczym mogą świadczyć zapowiadane kolaboracje. Oprócz
wspomnianego wyżej Lubomira Grzelaka, który przygotował epkę dla Proto Sites, na początek 2016 planowana jest premiera Bouchons d'oreilles (Mateusz Wysocki, Łukasz Kacperczyk) której wydawcą będzie wspomniany, węgierski Farbwechsel. Zachowajcie zatem czujność i nadstawcie ucho na południe.
S OLBRICHT "Trancess"
2015, Proto Sites
wtorek, 23 czerwca 2015
sobota, 20 czerwca 2015
Małkinia extra dry / Shofar "Gold of Małkinia"
Czy można opowiadać o tradycji unikając wytartych klisz, które na skutek ciągłego przytaczania gubią swój pierwotny sens i siłę oddziaływania. Muzycy Shofara (Mikołaj Trzaska, Macio Moretti, Raphael Rogiński) podążając szlakami muzyki żydowskiej i wyznaczający na nich nowe drogowskazy od lat udowadniają że tak. Na trzeciej płycie tria "Gold Of Małkinia", będącej zapisem chicagowskiego koncertu z 2013 roku, niełatwa sztuka oderwania się od klisz i taniej nostalgii kończy się powodzeniem.
Doświadczenie artystyczne, skrupulatność, lecz przede wszystkim osobiste podejście do tradycji judaistycznej pozwoliły zespołowi uniknąć sentymentalnych kalk, skażonych kiczem i przegadaniem. Refleksja nad kulturą żydowską i jej dziedzictwem, której wierni są muzycy Shofara nacechowana jest bowiem zdrowym dystansem pozwalającym na uniknięcie nadmiernych egzaltacji. Jest to wynikiem zarówno pokory samych artystów wobec ciężaru i przestronności tematu, jak i chłodnego w pełni profesjonalnego badawczego spojrzenia. Pozwala to wszelkie niepotrzebne naleciałości wynikające z interpretacji kulturowej oddzielić od samej muzyki. Z każdą kolejną płytą refleksja jest głębsza i dojrzalsza, co raz bardziej świadoma. Prym nie wiodą już emocje. "Gold of Małkinia" będąc rejestracją występu jest tego doskonałym przykładem. Nagrania pozbawione zostały wykonawczej brawury, która u zarania tego projektu była pretekstem do odpalania improwizowanych orgii. Spokojnemu i wyważonemu tokowi muzycznej wypowiedzi, towarzyszy oszczędne, chropowate brzmienie. Również budowa dramaturgii osiąga wysoki poziom wyrafinowania. Nie może być inaczej kiedy na płycie bardziej zajmujące od "przebojowych" nigunów jest wsłuchiwanie się w poprzedzające je dyskusje instrumentalistów.
Artykulacja tria została podporządkowana samoograniczeniu ekspresji. Melodyka gitary Rogińskiego, często przechodząca w transowość, budująca medytacyjne formy, dialoguje z chłodnym, konkretnym i zdyscyplinowanym saksofonem Trzaski. Duetowi sekunduje perkusja Morettiego, która pomimo bujnych konstrukcji zachowuje powściągliwość charakterystyczną dla całej opowieści. Obserwowanie jak muzycy rozwijają ścieżki swoich narracji, przecinają je ze sobą, podążają wspólnym tropem, aby za chwilę rozejść się w przeciwne strony to wyzwanie dla uważnego ucha i bystrego umysłu. Przynosi jednak więcej satysfakcji niż kulminacje, które wydaja się być na tej płycie jeśli nie wymuszone kompromisem podjętym w celu ułatwienia recepcji niełatwego materiału, to podyktowane jedynie myślą o dynamicznej organizacji nagrań.
Taka konstrukcja materiału oparta w przeważającej mierze o indywidualne wątki improwizacyjne okazuje się być również meta-refleksją o żywotności tradycji w ogóle. Solowe partie, będące indywidualnymi interpretacjami żydowskiej muzyki religijnej, czy obrzędowej, stają się metaforą poszukiwania, gubienia i odzyskiwania wiary i tożsamości, zaś wspólne niguny uosobieniem kolektywnego ich przeżywania.
Każda kolejna płyta Shofara jest świadectwem szczerości w interpretacji judaistycznych wątków w muzyce. Refleksją co raz bardziej pogłębioną, dojrzalszą, wnikającą dalej niż powierzchowne zauroczenie, bliższą chłodnej wrażliwości badacza, niż klezmerskiej rubaszności. Tak wytrawne podejście do materiału źródłowego jakiego świadkami jesteśmy na "Gold Of Małkinia" oparte na powadze, powściągliwości, wywodzące się z wieloletniego doświadczenia jest rękojmią autentyzmu i oszczędza słuchacza przed banałem rzewnego sentymentalizmu, czy przaśnej martyrologii.
SHOFAR - "Gold of Malkinia"
2015, Kilogram Rec.
Doświadczenie artystyczne, skrupulatność, lecz przede wszystkim osobiste podejście do tradycji judaistycznej pozwoliły zespołowi uniknąć sentymentalnych kalk, skażonych kiczem i przegadaniem. Refleksja nad kulturą żydowską i jej dziedzictwem, której wierni są muzycy Shofara nacechowana jest bowiem zdrowym dystansem pozwalającym na uniknięcie nadmiernych egzaltacji. Jest to wynikiem zarówno pokory samych artystów wobec ciężaru i przestronności tematu, jak i chłodnego w pełni profesjonalnego badawczego spojrzenia. Pozwala to wszelkie niepotrzebne naleciałości wynikające z interpretacji kulturowej oddzielić od samej muzyki. Z każdą kolejną płytą refleksja jest głębsza i dojrzalsza, co raz bardziej świadoma. Prym nie wiodą już emocje. "Gold of Małkinia" będąc rejestracją występu jest tego doskonałym przykładem. Nagrania pozbawione zostały wykonawczej brawury, która u zarania tego projektu była pretekstem do odpalania improwizowanych orgii. Spokojnemu i wyważonemu tokowi muzycznej wypowiedzi, towarzyszy oszczędne, chropowate brzmienie. Również budowa dramaturgii osiąga wysoki poziom wyrafinowania. Nie może być inaczej kiedy na płycie bardziej zajmujące od "przebojowych" nigunów jest wsłuchiwanie się w poprzedzające je dyskusje instrumentalistów.
Artykulacja tria została podporządkowana samoograniczeniu ekspresji. Melodyka gitary Rogińskiego, często przechodząca w transowość, budująca medytacyjne formy, dialoguje z chłodnym, konkretnym i zdyscyplinowanym saksofonem Trzaski. Duetowi sekunduje perkusja Morettiego, która pomimo bujnych konstrukcji zachowuje powściągliwość charakterystyczną dla całej opowieści. Obserwowanie jak muzycy rozwijają ścieżki swoich narracji, przecinają je ze sobą, podążają wspólnym tropem, aby za chwilę rozejść się w przeciwne strony to wyzwanie dla uważnego ucha i bystrego umysłu. Przynosi jednak więcej satysfakcji niż kulminacje, które wydaja się być na tej płycie jeśli nie wymuszone kompromisem podjętym w celu ułatwienia recepcji niełatwego materiału, to podyktowane jedynie myślą o dynamicznej organizacji nagrań.
Taka konstrukcja materiału oparta w przeważającej mierze o indywidualne wątki improwizacyjne okazuje się być również meta-refleksją o żywotności tradycji w ogóle. Solowe partie, będące indywidualnymi interpretacjami żydowskiej muzyki religijnej, czy obrzędowej, stają się metaforą poszukiwania, gubienia i odzyskiwania wiary i tożsamości, zaś wspólne niguny uosobieniem kolektywnego ich przeżywania.
Każda kolejna płyta Shofara jest świadectwem szczerości w interpretacji judaistycznych wątków w muzyce. Refleksją co raz bardziej pogłębioną, dojrzalszą, wnikającą dalej niż powierzchowne zauroczenie, bliższą chłodnej wrażliwości badacza, niż klezmerskiej rubaszności. Tak wytrawne podejście do materiału źródłowego jakiego świadkami jesteśmy na "Gold Of Małkinia" oparte na powadze, powściągliwości, wywodzące się z wieloletniego doświadczenia jest rękojmią autentyzmu i oszczędza słuchacza przed banałem rzewnego sentymentalizmu, czy przaśnej martyrologii.
SHOFAR - "Gold of Malkinia"
2015, Kilogram Rec.
czwartek, 18 czerwca 2015
Pochwała błądzenia / KIRK - "III"
Poszukiwanie nowych form wyrazu nie zawsze bywa uwieńczone pełnym sukcesem. Cnotą jednak jest błądzić niż tkwić w tym samym
miejscu.
Wreszcie! Po niespodziewanych perturbacjach, muzykom warszawsko-płockiego tira kIRk udało się znaleźć wydawcę chętnego opublikować ich trzecią, długogrającą płytę. Sam fakt, że tak zasłużony skład musiał borykać się z poszukiwaniem labelu nadwątla nieco tezę o świetnej kondycji polskiego niezalu. Okazuje się jednak, że warto było przeczekać, bowiem płyta, mająca lada chwila swoją oficjalną premierę, okazuje się być skokiem w nieznane, zwiastującym nowe artystyczne otwarcie, zarówno dla labelu, jak i dla zespołu.
Zaskakującym wydawcą "III" jest Asfalt Records, oficyna kojarzona dotąd głównie z hip-hopem, mająca w swoich barwach tak mainstreamowych twórców jak O.S.T.R. czy Rasmentalism. Jakby nie patrzeć na profil warszawskiego labelu, to nawet najbardziej awangardowym dokonaniom podopiecznych Asfaltu daleko do radykalizmu dźwiękowych eksperymentów chłopaków z kIRk. Podejrzewam zatem, że na decyzję o wydaniu płyty duży wpływ miała ewolucja jaka dokonała się w muzycznej gramatyce zespołu, a której efekt trafniej wpisuje się w repertuar Asfaltu niż poprzednie płyty tria. Zarówno profil wytwórni, jak i stylistyka grupy znalazły marginesy, na których przecięły się wspólne estetyczne upodobania. Mam wrażenie, że taka fuzja to dla obu stron mistrzowski strzał, który zwiększy zainteresowanie tą, bądź co bądź niezłą płytą.
Moje osobiste sympatie związane z "III", czyli przenoszonym dzieckiem tria Bartnik (elektronika), Kalinowski (gramofony), Dokalski (trąbka), rozkładają się dość nieproporcjonalnie. Wielokrotne przesłuchania podzieliły mi ten album na dwie niesymetryczne części. W pierwszej z nich znajduje się pięć początkowych, pozbawionych tytułów kompozycji, w drugiej zaś utwór wieńczący płytę, nagrany wespół z Antoniną Nowacka z WIDT. Byłbym dalece usatysfakcjonowany, gdyby ta pierwsza część wywoływała u mnie tyle emocji co część druga, finałowa.
Pierwsza, dłuższa odsłona płyty to kIRk po liftingu, wyprasowany, wygładzony i uporządkowany. Zadziwiająco powierzchowny i niestety przewidywalny, przynajmniej jeśli za porównanie wziąć poprzednie dwie płyty tria, nieokiełznane, ociekające brudem, oddające ducha twórczego szaleństwa. W przypadku "III" bieg narracji jest doskonale czytelny, a będąc zasygnalizowany już na wstępie kompozycji, w rozwinięciu nie przynosi już żadnych zmian, kontrapunktów, czy kulminacji. Kolejne utwory wybrzmiewają zamknięte w klamrze monotonnego, trip-hopowego pulsu, człapiąc od początku do końca tym samym chocholim krokiem. Ów rytm, tak wyrazisty (bo trzeba oddać sprawiedliwości, że przygotowana przez Pawła Bartnika paleta brzmień wyróżnia się niezwykłą klarownością dźwięku, sprawiającą frajdę fetyszystom cyfrowych barw) pozostawia pomiędzy kolejnymi uderzeniami stopy przepastne dziury, których oszczędna artykulacja ukrytej za tłumikiem trąbki Olgierda Dokalskiego nie jest w stanie nasycić treścią. Nieśmiała fraza dęciaka niezbyt ochoczo wychodzi na pierwszy plan zlewając się z trzeszczącymi fakturami i widmowymi odgłosami preparowanymi z gramofonów przez Filipa Kalinowskiego.
Odświeżona twarz kIRk już od pierwszego przesłuchania wywołała u mnie wspomnienie charakterystycznego brzmienia instrumentalnego hip hopu sygnowanego logiem Ninja Tune. Regularny, przysadzisty i boleśnie nadużywany bit na trzy, owinięty w woal acid jazzowej mgiełki, ustrojony blaskiem etnicznej cepeliady nigdy nie był przeze mnie traktowany jako intrygujące zjawisko na tle bujnego rozkwitu "nowej muzyki" lat 90tych. Przedmiotowe traktowanie jazzu i adaptowanie go w hip hopową formułę jako element budowania atmosfery, to eksperyment tak lotny jak mózg przepalonego blokersa (jeśli już oddajemy nomenklaturę i klimat tamtych lat). Na szczęście pierwsza część "III" nie jest, aż tak sztampowa, choć jeśli doszukiwać się gdzieś proweniencji pomiędzy tymi przecenianymi przez wielu momentami jakie przypadły na rozkwit Ninja Tune, a nową płytą kIRk, to odnaleźć można je właśnie w dość powierzchownej interpretacji estetyk. Zarówno tu jak i tam narracja wydaje się być jedynie powierzchownym mash-upem elementów zaczerpniętych z hip-hopu, czy jazzu, co jest o tyle dziwne, gdyż Filip Kalinowski w swej muzycznej i dziennikarskiej aktywności zjadł zęby na tych gatunkach. Mocny, choć niezmienny bit, zgaszona i wycofana trąbka, folkowe wtręty, trzaski starej płyty, to składniki wyczerpujące całą aranżacyjną zawartość "III", przytaczaną według tego samego scenariusza w każdej kolejnej, znajdującej się na płycie kompozycji. W tak schematycznej i mało elastycznej formule trudno poza finałową kodą wyróżnić jakieś zapadające w pamięć momenty albumu.
Z pewnością za to, pięć pierwszych kompozycji trzeba potraktować jako obowiązkową przystawkę do głównego dania, którym jest wieńczący płytę, szósty utwór, nagrany wespół z Antoniną Nowacką. Ten finał w pełni wynagradza wcześniejszy niedosyt i rozczarowanie. Co zaskakujące, ostatnia kompozycja paradoksalnie powiela całą strukturę poprzedzających ją utworów. Jednak swoją intensywnością wżyna się w świadomość słuchacza, paraliżując go w ekstatycznym uniesieniu. Finał jest bowiem ucieleśnieniem ciężaru kIRkowej, bezkompromisowej ekspresji, tak wyraźnie zaznaczonej choćby na "Złej krwi". Wreszcie wszystkie elementy gęstnieją i zostają podane z oczekiwaną dynamiką, doniośle, wręcz monumentalnie. Wreszcie rytmiczna pulsacja przestaje znieczulać swą monotonią, przeradzając się w hipnotyzującą transową lokomotywę. Z kolei narracja zaczyna uwodzić niczym gęsta opiumowa chmura, skutecznie zaburzając przy tym postrzeganie czasu. Wokalna obecność Nowackiej, prezentującej artykulację będącą czymś w rodzaju quasi operetkowej arii, oplata kompozycje całunem psychodelii i niesamowitości, adekwatnie zresztą nawiązując do genezy albumu. Powstał on bowiem jako muzyczna ilustracja towarzysząca adaptacji filmowej "Zewu Cthulhu", surrealistycznego i mrocznego opowiadania H. P. Lovecrafta.
"III" kIRk, jeśli chodzi o konsekwencję z jaką budowane są aranżacje to album szalenie koherentny. Również pod względem narracji to materiał rozwijający się linearnie z każdą kolejną kompozycją, płynnie zmierzający do zapadającego w pamięć finału. Natomiast pod względem intensywności muzycznych uniesień wydaje się wyraźnie nieproporcjonalny. Jedynie ostatnia kompozycja, kto wie czy nie najlepsza w całej twórczości tria, emanuje energią, pasją i autentyzmem. Jeśli ktoś, tak jak ja główną miarę przykłada do emocji jakie niesie ze sobą muzyka, to po lekturze "III" może odczuwać pewien niedosyt.
Dołączając do ekipy Asfalt Records, kIRk ze swoim materiałem trafił chyba najlepiej jak mógł decydując się na wydanie muzyki w rodzimym labelu. Odnosi się wrażenie jakby nagrania powstały z myślą właśnie o tym wydawnictwie. Wolta artystyczna polegająca na uporządkowaniu przebiegu narracji, poprzez zdominowanie jej typowym dla czarnych brzmień rytmem, może być o wiele bardziej strawna, a jednocześnie odkrywcza, dla zasłuchanych w katalogu Asfaltu wiernych fanów. Z kolei dla słuchaczy gustujących w awangardowych eksperymentach i zagmatwanych fabułach pierwszych dwóch płyt zespołu, obcowanie z "trójką" może nie dostarczyć, aż tak wielu uniesień.
kIRk - "III"
2015, Asfalt Rec.
Wreszcie! Po niespodziewanych perturbacjach, muzykom warszawsko-płockiego tira kIRk udało się znaleźć wydawcę chętnego opublikować ich trzecią, długogrającą płytę. Sam fakt, że tak zasłużony skład musiał borykać się z poszukiwaniem labelu nadwątla nieco tezę o świetnej kondycji polskiego niezalu. Okazuje się jednak, że warto było przeczekać, bowiem płyta, mająca lada chwila swoją oficjalną premierę, okazuje się być skokiem w nieznane, zwiastującym nowe artystyczne otwarcie, zarówno dla labelu, jak i dla zespołu.
Zaskakującym wydawcą "III" jest Asfalt Records, oficyna kojarzona dotąd głównie z hip-hopem, mająca w swoich barwach tak mainstreamowych twórców jak O.S.T.R. czy Rasmentalism. Jakby nie patrzeć na profil warszawskiego labelu, to nawet najbardziej awangardowym dokonaniom podopiecznych Asfaltu daleko do radykalizmu dźwiękowych eksperymentów chłopaków z kIRk. Podejrzewam zatem, że na decyzję o wydaniu płyty duży wpływ miała ewolucja jaka dokonała się w muzycznej gramatyce zespołu, a której efekt trafniej wpisuje się w repertuar Asfaltu niż poprzednie płyty tria. Zarówno profil wytwórni, jak i stylistyka grupy znalazły marginesy, na których przecięły się wspólne estetyczne upodobania. Mam wrażenie, że taka fuzja to dla obu stron mistrzowski strzał, który zwiększy zainteresowanie tą, bądź co bądź niezłą płytą.
Moje osobiste sympatie związane z "III", czyli przenoszonym dzieckiem tria Bartnik (elektronika), Kalinowski (gramofony), Dokalski (trąbka), rozkładają się dość nieproporcjonalnie. Wielokrotne przesłuchania podzieliły mi ten album na dwie niesymetryczne części. W pierwszej z nich znajduje się pięć początkowych, pozbawionych tytułów kompozycji, w drugiej zaś utwór wieńczący płytę, nagrany wespół z Antoniną Nowacka z WIDT. Byłbym dalece usatysfakcjonowany, gdyby ta pierwsza część wywoływała u mnie tyle emocji co część druga, finałowa.
Pierwsza, dłuższa odsłona płyty to kIRk po liftingu, wyprasowany, wygładzony i uporządkowany. Zadziwiająco powierzchowny i niestety przewidywalny, przynajmniej jeśli za porównanie wziąć poprzednie dwie płyty tria, nieokiełznane, ociekające brudem, oddające ducha twórczego szaleństwa. W przypadku "III" bieg narracji jest doskonale czytelny, a będąc zasygnalizowany już na wstępie kompozycji, w rozwinięciu nie przynosi już żadnych zmian, kontrapunktów, czy kulminacji. Kolejne utwory wybrzmiewają zamknięte w klamrze monotonnego, trip-hopowego pulsu, człapiąc od początku do końca tym samym chocholim krokiem. Ów rytm, tak wyrazisty (bo trzeba oddać sprawiedliwości, że przygotowana przez Pawła Bartnika paleta brzmień wyróżnia się niezwykłą klarownością dźwięku, sprawiającą frajdę fetyszystom cyfrowych barw) pozostawia pomiędzy kolejnymi uderzeniami stopy przepastne dziury, których oszczędna artykulacja ukrytej za tłumikiem trąbki Olgierda Dokalskiego nie jest w stanie nasycić treścią. Nieśmiała fraza dęciaka niezbyt ochoczo wychodzi na pierwszy plan zlewając się z trzeszczącymi fakturami i widmowymi odgłosami preparowanymi z gramofonów przez Filipa Kalinowskiego.
Odświeżona twarz kIRk już od pierwszego przesłuchania wywołała u mnie wspomnienie charakterystycznego brzmienia instrumentalnego hip hopu sygnowanego logiem Ninja Tune. Regularny, przysadzisty i boleśnie nadużywany bit na trzy, owinięty w woal acid jazzowej mgiełki, ustrojony blaskiem etnicznej cepeliady nigdy nie był przeze mnie traktowany jako intrygujące zjawisko na tle bujnego rozkwitu "nowej muzyki" lat 90tych. Przedmiotowe traktowanie jazzu i adaptowanie go w hip hopową formułę jako element budowania atmosfery, to eksperyment tak lotny jak mózg przepalonego blokersa (jeśli już oddajemy nomenklaturę i klimat tamtych lat). Na szczęście pierwsza część "III" nie jest, aż tak sztampowa, choć jeśli doszukiwać się gdzieś proweniencji pomiędzy tymi przecenianymi przez wielu momentami jakie przypadły na rozkwit Ninja Tune, a nową płytą kIRk, to odnaleźć można je właśnie w dość powierzchownej interpretacji estetyk. Zarówno tu jak i tam narracja wydaje się być jedynie powierzchownym mash-upem elementów zaczerpniętych z hip-hopu, czy jazzu, co jest o tyle dziwne, gdyż Filip Kalinowski w swej muzycznej i dziennikarskiej aktywności zjadł zęby na tych gatunkach. Mocny, choć niezmienny bit, zgaszona i wycofana trąbka, folkowe wtręty, trzaski starej płyty, to składniki wyczerpujące całą aranżacyjną zawartość "III", przytaczaną według tego samego scenariusza w każdej kolejnej, znajdującej się na płycie kompozycji. W tak schematycznej i mało elastycznej formule trudno poza finałową kodą wyróżnić jakieś zapadające w pamięć momenty albumu.
Z pewnością za to, pięć pierwszych kompozycji trzeba potraktować jako obowiązkową przystawkę do głównego dania, którym jest wieńczący płytę, szósty utwór, nagrany wespół z Antoniną Nowacką. Ten finał w pełni wynagradza wcześniejszy niedosyt i rozczarowanie. Co zaskakujące, ostatnia kompozycja paradoksalnie powiela całą strukturę poprzedzających ją utworów. Jednak swoją intensywnością wżyna się w świadomość słuchacza, paraliżując go w ekstatycznym uniesieniu. Finał jest bowiem ucieleśnieniem ciężaru kIRkowej, bezkompromisowej ekspresji, tak wyraźnie zaznaczonej choćby na "Złej krwi". Wreszcie wszystkie elementy gęstnieją i zostają podane z oczekiwaną dynamiką, doniośle, wręcz monumentalnie. Wreszcie rytmiczna pulsacja przestaje znieczulać swą monotonią, przeradzając się w hipnotyzującą transową lokomotywę. Z kolei narracja zaczyna uwodzić niczym gęsta opiumowa chmura, skutecznie zaburzając przy tym postrzeganie czasu. Wokalna obecność Nowackiej, prezentującej artykulację będącą czymś w rodzaju quasi operetkowej arii, oplata kompozycje całunem psychodelii i niesamowitości, adekwatnie zresztą nawiązując do genezy albumu. Powstał on bowiem jako muzyczna ilustracja towarzysząca adaptacji filmowej "Zewu Cthulhu", surrealistycznego i mrocznego opowiadania H. P. Lovecrafta.
"III" kIRk, jeśli chodzi o konsekwencję z jaką budowane są aranżacje to album szalenie koherentny. Również pod względem narracji to materiał rozwijający się linearnie z każdą kolejną kompozycją, płynnie zmierzający do zapadającego w pamięć finału. Natomiast pod względem intensywności muzycznych uniesień wydaje się wyraźnie nieproporcjonalny. Jedynie ostatnia kompozycja, kto wie czy nie najlepsza w całej twórczości tria, emanuje energią, pasją i autentyzmem. Jeśli ktoś, tak jak ja główną miarę przykłada do emocji jakie niesie ze sobą muzyka, to po lekturze "III" może odczuwać pewien niedosyt.
Dołączając do ekipy Asfalt Records, kIRk ze swoim materiałem trafił chyba najlepiej jak mógł decydując się na wydanie muzyki w rodzimym labelu. Odnosi się wrażenie jakby nagrania powstały z myślą właśnie o tym wydawnictwie. Wolta artystyczna polegająca na uporządkowaniu przebiegu narracji, poprzez zdominowanie jej typowym dla czarnych brzmień rytmem, może być o wiele bardziej strawna, a jednocześnie odkrywcza, dla zasłuchanych w katalogu Asfaltu wiernych fanów. Z kolei dla słuchaczy gustujących w awangardowych eksperymentach i zagmatwanych fabułach pierwszych dwóch płyt zespołu, obcowanie z "trójką" może nie dostarczyć, aż tak wielu uniesień.
kIRk - "III"
2015, Asfalt Rec.
czwartek, 11 czerwca 2015
"Jestem małą myszką" / Rozmowa z estetycznym awanturnikiem Wojtkiem Kucharczykiem
W tym roku mija dwadzieścia lat od założenia Mik.Musik.!., jednego z najbardziej zasłużonych rodzimych labeli. Burzliwe lata działalności Mika postanowiłem uświetnić rozmową z charyzmatycznym i hiperaktywnym szefem wydawnictwa Wojtkiem Kucharczykiem. Wcale nie wydaje mi się, żeby Wojtek udzielał zbyt wielu wywiadów, zważywszy na to, że to co ma do powiedzenia i żarliwość z jaką mówi o rzeczach ważnych, to słowa człowieka przepełnionego pasją i wiarą w swoją misję. Jego kilkudziesięcioletnia obecność na scenie polskiego (i nie tylko) niezalu, zaowocowała doświadczeniem, które mogłoby stanowić kanwę poczytnej kroniki. Wojtek jednak nie zamierza jej napisać, koncentrując się na sprawach aktualnych (jako muzyk, szef labelu, kurator). Stąd jestem rad, że udało mi się wyszarpnąć od niego choć garść refleksji o ideach, postawach twórczych, „młodych-gniewnych”, krytyce i oczywiście o samej muzyce.
Kiedy i w jakich okolicznościach rozpoczęła się historia Mik Musik!? Pamiętasz swoje motywacje, które towarzyszyły Ci 20 lat temu, czy nadal są aktualne?
WK. Ech, zacznę najkrócej jak mogę - było Mołr Drammaz, była nagrana muzyka, nikt jej nie chciał wydać, więc wydaliśmy ją w końcu sami. Potem jeszcze kilkakrotnie ta sama sytuacja, aż stwierdziliśmy, że nam nikt inny nie jest potrzebny, że świetnie sobie radzimy, więc zaczęliśmy także pomagać przyjaciołom. I się zrobił boom. Od pierwszych kaset Mołrów do pierwszej płyty kogoś spoza zespołu upłynęło jakieś pięć lat.
Czy przez te 20 lat spędzonych w polskim niezalu nie znudziła Ci się jeszcze ta ciągła walka o przetrwanie? W pewnym momencie Mik zawiesił swą działalność. Pojawia się czasem zwątpienie?
WK. Och, niebywale mnie ona nudzi! Ale mimo tego, że całkiem sporo moich różnych płyt i nagrań w tym czasie było wydanych także w różnych labelach, w zasadzie na całym świecie, nie zmieniło tego, że abym mógł działać tak jak potrzebuję, z taką intensywnością i częstotliwością, to muszę to robić sam dla siebie i moich najbliższych współpracowników. Zwątpienie pojawia się codziennie, może tylko na trasach koncertowych jak jest fajnie czasem się o tym nie myśli, bo podróże podniecają i kształcą, i dają nadzieję. Ja jednak z muzyki od dłuższego dość czasu żyję, choć może brzmieć to jak absurd. Pomagają w tym nie tylko koncerty, a tych raz mało, raz dużo, często w ogóle, ale także moja działalność kuratorska dla kilku festiwali, a jak już się dam skusić na zrobienie jakiegoś dizajnu, to są to głównie okładki płyt. I tak się to kręci, ale musiałem zaakceptować fakt, że czasem jest mówiąc wprost biednie, że trudno związać koniec z końcem. Jednak żeby to wszystko robić jak należy, to nie mogę tego traktować jako hobby po robocie w dzień, i tak pracuję na dwie szychty na ogół. Na szczęście od czasu do czasu przychodzi moment prosperity i można chwilę odpocząć. Jest to nieustanne balansowanie na ostrej krawędzi. Ale to mobilizuje i czyni życie kreatywnym. Wiem, brzmię jak idealista, sorry.
Mika zawiesiłem, bo miałem dość. Z różnych powodów. Ale potem miałem dość tego, że nie dzieje się tak jak chcę i go zrestartowałem. To była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Restart zdarzył się dość nieświadomie w momencie, kiedy polski tzw. niezal zaczął rozkwitać. Przy okazji staram się nie popełniać starych błędów, działać dojrzalej, z inną wiedzą i świadomością, co oczywiście jest raczej trudne, bo świat to świat.
Jak na przestrzeni dwóch dekad, zmieniała się niezależna scena w naszym kraju z perspektywy Wojtka Kucharczyka - wydawcy, muzyka, słuchacza?
WK. Tutaj akurat trzeba by napisać książkę. Czy zdajesz sobie sprawę, jak ogromny i złożony to obszar? Przy okazji, od braku telefonów na sznurku i internetu w filmach science-fiction, do internetu w każdym telefonie, od komuny po dekadencki kapitalizm, to przecież są zmiany tego rzędu, jakie zajmowały kiedyś tysiąclecia między erami dajmy na to kamienia łupanego a brązu, to jest cała wieczność. Cieszę się, że dane jest mi być na Ziemi w takich czasach, działać i robić swoje, ale czasem to jest nie do ogarnięcia o analizie nie wspominając.
To w takim razie co się nie zmieniło?
WK. Zmieniło się wszystko, poza kilkoma uniwersalnymi i ponadczasowymi kwestiami typu, że liczą się oryginalność, cierpliwość, uczciwość i jakość, że im bardziej jesteś charyzmatyczny i jesteś sobą, tym lepiej. Mik działał zawsze na uboczu wielkich zdarzeń i dlatego przetrwaliśmy. Zawsze przychodzi mi na myśl przy tej kwestii, że to nie dinozaury przetrwały kataklizmy, tylko małe myszki. I to jest moje credo. Jestem małą myszką. Fajnie, bo widzę, że tych myszek, muszek i innych niewielkich muszelek ostatnio przybyło. Kiedyś wydawanie to był „biznes“, teraz to jest sposób na życie, z wszystkimi tego konsekwencjami. Zauważyłem ostatnio coś ciekawego - kiedyś DIY labele były zakładane przez samców alfa samotników, owszem czasem się pojawiał w niektórych w miarę rozwoju zespół biurowo-magazynowy itd., ale to była i jest rzadkość, a obecnie jako rodzaj panującej zasady widzę, że nowe wytwórnie są prowadzone przez pary chłopak i dziewczyna, nawet jeśli oficjalnie tego nie widać a widzialnym „szefem“ pozostaje ten czy tamten, to wystarczy nieco bliższy kontakt i widać, że bez drugiej połowy to nie byłoby to samo. To piękne, bliższe życia, egalitarne, utylitarne i sympatyczne. Przykłady? BDTA, Wounded Knife, Jasień, Audile Snow…
Zarówno Ty jak i Mik nigdy nie szliście na układy z publicznością, a jednak zawsze odnajdywałeś się w odpowiednim miejscu, o odpowiednim czasie. Wciąż trzymasz rękę na pulsie. Instynkt?
WK. Instynkt i zainteresowanie światem. Uważam też, że poszukujący muzyk, a za takiego się uważam i takich do współpracy dobieram musi także rozumieć, że tworzy swój własny kontekst, więc to także działalność edukacyjna. Trzeba innym tłumaczyć, dlaczego coś się robi, a pytania są często o wysokim poziomie niedorzeczności, np.: „przecież takiej muzyki nie ma, czemu to robisz?“. No kurde jak nie ma, jeśli ją słyszysz? Zatem nie tylko edukacja na zasadzie poznaj nowe, dowiedz się, ale po prostu otwieranie ludziom uszu i oczu na światy o których istnieniu wcześniej nie wiedzieli. Wielu się oswoi, kilku zostanie przyjaciółmi i fanami, jeszcze więcej odwróci się od razu lub za chwilę, ale ja wiem, że zrobiłem swoje.
Co do trzymania ręki na pulsie - bawi mnie testowanie we własnym studio pomysłów innych, badanie co ja mogę z nich sam dla siebie wyciągnąć pozostając sobą, powiedzmy że to taki poszerzony rodzaj plądrofonii, w te klocki Mik akurat jest naprawdę sprytny. Do tego dochodzi aktywność, bycie w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie jak zauważyłeś, definitywnie. Nie jesteśmy także leniwi, jesteśmy tytanami pracy. Więc jak mogłoby nie być efektów?!
Ale podkreślę - Mikowi świetnie jest na pozycji outsidera, troublemakera, czasem może nawet estetycznego awanturnika. Nie jest ważne, czy fanów jest 10 czy 10000, ważne, że wiedzą i chcą wiedzieć o co nam chodzi i mają z tego przyjemność. TO NIE JEST BIZNES.
Kucharczyk dzisiaj to bardziej wydawca, twórca, czy animator? Co jest dla Ciebie bardziej inspirującym wyzwaniem?
WK. Nie rozdzielam tego, robię co jest do zrobienia. Tak jak olewam stylistyki, style, mody, dominujące trendy i inne pierdoły, nie dzielę sztuki na dziedziny, tak się nie zastanawiam kim jestem, poza tym, że robię wszystko w zgodzie ze sobą i moim dość pokręconym w świetle ogółu lewicowo-darwinistyczno-sciencefiction światopoglądem. Robię, pracuję, myślę, poszukuję, popełniam błędy, odnoszę mniejsze i nieco większe sukcesy, nie stoję w miejscu. Nie idę na układy, idę na sojusze a nade wszystko na przyjaźń i kreatywność.
Awangardowe techno z Mika, w mojej opinii posługuje się na tyle oryginalnym językiem, że urasta do rangi zjawiska, na tle tego najbardziej kreatywnego obecnie nurtu muzyki elektronicznej. Produkcje RSS B0YS, Kucharczyka, Wilhelma Brasa, Iron Noir charakteryzujące się mocną repetycją, brudnym, surowym brzmieniem, tworzą odrębny, unikalny, choć niełatwy w odbiorze język. Wydaje mi się, że od lat 90 i erupcji yassu, polska muzyka nie mówiła tak oryginalnym językiem.
WK. Prawdę mówiąc nie sądzę, żeby to w ogóle było techno. A że zawiera ta muzyka elementy tego czegoś? Zawiera także wiele innych pierwiastków, każdy z wymienionych artystów na dodatek realizuje to kompletnie inaczej. Technowe elementy były już w starych nagraniach Mołr Drammaz, czy w moim solowym Retro*Sex*Galaxy czy w Complainerze, ale wtedy na to się nie zwracało takiej uwagi, bo techno było w pełnym odwrocie, było wręcz obciachem. Potem jak się stało znowu popularne nagle te sprawy wypłynęły na wierzch. Więc na wspomnianej powyżej zasadzie żonglerki trendem podkręciliśmy niektóre warstwy przy okazji mając z tego przyjemność, publika zaczęła w tym pływać, więc podkręciliśmy dla zabawy to jeszcze bardziej, żeby wykrzesać dużo więcej energii, sprzężenia zwrotnego, jeszcze więcej tańca, bo taniec jest bardzo ważny w życiu. Tak patrząc jeszcze na kwestie ewolucji stylu, to RSS B0YS w Miku wdepnęli w to najwcześniej, mam na myśli to całe „nowe techno“, tak naprawdę zanim w ogóle stało się popularne, wydaje się, że w ogóle wpłynęli nawet trochę na tą popularność, krzewili taką stylistykę. Teraz tego pełno, więc oni oczywiście skręcają w inną, jeszcze bardziej nieoczywistą stronę.
Dzięki za tak pozytywną ocenę, wspominasz oryginalność, to ważna dla mnie sprawa bardzo, bycie osobnym. To trochę masochizm i utrudnianie sobie życia, ale też tylko dlatego od lat jeździmy po świecie, bo jesteśmy „precyzyjnie wyraźni“, nikogo nie kopiujemy, a jeśli cytujemy, nawiązujemy, przerabiamy to po swojemu, dla podkreślenia kontekstu oryginalności. No i jeszcze poczucie humoru. Nie cierpię polskich kabaretów, ale śmiać się ze świata muszę. Dlatego też nie lubię, gdy pewne sytuacje rzucone w eter przez Mika są traktowane śmiertelnie poważnie. Nawet śmierć nie jest śmiertelnie poważna. Jesteśmy tu tylko przez chwilę i całe szczęście. Zacytuję klasyka: Zdarza się.
Wymyślony przez Ciebie slogan „Do Techno się kurde nie siedzi” wdarł się do niezalowej nomenklatury. Pojawiają się jednak zarzuty, że Mikowcy wcale nie grają techno.
WK. Jak wyżej - no bo nie gramy. Gramy swoje. Nie tworzymy scen, kręgów, lóż. Jesteśmy wolni. I zbyt szybcy, żeby się zasklepić w jakiejś stylistyce. Czasem używamy normalnych słów, żeby w ogóle móc pogadać, bo nasza cywilizacja uwielbia schematy i uśrednienia. Z niewieloma osobniczkami i osobnikami można mieć łatwy kontakt telepatyczny.
Oprócz tego, jakże oczywistego do wychwycenia fundamentu brzmienia Mik Musik!, jakim jest zadziorna i bezkompromisowa elektronika, drugim niezmiernie istotnym jest … folk. Począwszy od Bębniarzy z Kraju Mołr, aż po RSS B0YS wątki muzyki etnicznej, zwłaszcza afrykańskiej dość wyraźnie poruszane są na kolejnych wydawnictwach. Czy wynika to z fascynacji rytmem, wspólnym rdzeniem tych odległych estetyk?
WK. Jestem ejtis kid, bez syntezatora i drummaszyny nie ma żadnej zabawy. Ale prawdziwy wstrząs i zmianę odczułem dopiero gdy trafiłem na nagrania dokumentalne z Afryki i Ameryki Południowej, dopiero wtedy do mnie dotarło, czym muzyka może być i zaczęło się wychodzenie ze sfery estetyki do sfery komunikatu i energii. I niech to będą te bazy. To całkiem wszystko proste.
Rytm jest ważny, kiedyś był najważniejszy, snułem teorie o tym, że rytm jest pierwotny, a melodia jest wynalazkiem cywilizacyjnym, dlatego jest gorsza, dlatego Mołr ją w zasadzie kompletnie odrzucali. Teraz się tym nie przejmuję. Lubię to po całości, stosuję na co mam w danym momencie ochotę, wszystko zależy nad jakim aspektem się zastanowić. Ale rytm też najlepiej odczuwam, jestem bębniarzem, perkusistą, powoli dochodzimy do takich instrumentów, gdzie to wszystko można pięknie połączyć, możesz zagrać na bębnach piękne harmoniczne drony jeśli tylko chcesz, możesz grać na sekwencerze tak, jakby to był akustyczny bęben. Koło historii się lekko zamyka, nic nie wydaje się być tym czym było. Zacznie się odkrywanie na nowo. Świetnie.
Jestem przekonany, że jesteś zasypywany lawiną demówek. Sam wysłałem Ci takową około 2002 roku. Jeśli jestem w stanie dobrze odtworzyć z pamięci twoją odpowiedź, to brzmiała mniej więcej tak „nie możemy Ci zagwarantować niczego, a jeśli jesteś zainteresowany robieniem kariery to źle trafiłeś”. Mik.Musik.!. od zawsze funkcjonował jak jedna wielka rodzina, skupiona wokół grona zaledwie kilku artystów. Nie jest łatwo trafić tutaj z zewnątrz. Takie ograniczenie to wynik możliwości wydawniczych labelu, czy słabości repertuaru, który dostajesz?
WK. Nie, żadnej lawiny nie ma, bo od dawna pracowałem na to, żeby tej lawiny nie było. Ostatnio zabawnie zdarzyło się, że przyszło coś z Peru i Boliwii i nad tym się pochylę, niekoniecznie żeby to od razu wydać. Ale generalnie DEMOS NOT ACCEPTED tutaj. Mik to rodzaj grupy, zespołu, kolektywu starych kumpli o zbliżonym poczuciu humoru, może właśnie rodziny, braterstwa, którzy zjechali ze sobą w niektórych wypadkach już dziesiątki tysięcy kilometrów po różnych bezdrożach. Do takiej bandy nie można się łatwo wkręcić, to jest specyficzny gang. Próbowałem przyjąć młodziaków, ale to często się nie kończyło ani dobrze, ani sympatycznie, powiedzmy że inna hierarchia wartości i zgoła inne cele w życiu. Więc nie poszukuję, aczkolwiek nie mówię nigdy. Starzy mogą też zdemoralizować młodziaków, dać zły przykład, albo dobry, ale w złym momencie, czyż nie? Niestety ta różnica pokoleń jest już realna, mam dzieci w wieku obecnych debiutantów. Jest też kwestia działania na równych zasadach, a jak można wypłacać i oferować te same warunki komuś, kto działa od ćwierć wieku w „branży“ tyle samo co naburmuszonemu debiutantowi? Nie kuszę losu. Oczywiście gdyby sytuacja finansowa była różowa a wręcz rozwojowa, to łatwiej byłoby pomagać startującym. Obecnie jeśli dobrze idzie to Mik może wydać ze 2-3 tytuły w roku, nie liczę mniejszych online akcji, ale tak na pełnej parze i całą naprzód. Może dojdziemy nawet do jednego tytułu rocznie. Muzyki i tak jest za dużo i ta fala nie będzie maleć. Im jestem starszy tym bardziej łaknę jakości, a że wiem niemało, to praca zabiera mi coraz więcej czasu, bo chcę dokładniej, no a sił jakby mniej, co jest dość oczywiste, więc wszystko trwa. Ale to jest dobre, rozważne, dokąd się niby spieszyć? Jeśli ma powstawać muzyka, która obroni się za kilka lat, to nie można szybko, nie można na już. Takie rzeczy też robimy, są one dawaniem znaku, że jesteśmy, przypominaniem, działaniem PR, ale kamieni milowych nie da się wypuszczać co miesiąc.
Faktycznie, nie jesteś typem wydawcy - łowcy talentów, przez dwie dekady działalności przez Mik przewinęło się niewielu debiutantów. Czyżbyś nie miał zaufania do młodych?
WK. No cóż, mam powoli problem z różnicą pokoleń, bez mała ćwierć wieku to długi okres w historii świata. Główna różnica ideowa między kumplami w moim wieku, a debiutantami, początkującymi, pretendującymi o te 20-25 lat młodszymi jest taka, że my to utopijni ideowcy, a młodzież pragnie szybkiej kasy oraz wygodnego życia. Oczywiście to ogromne uproszczenie na potrzeby tego krótkiego wywiadu i nie mam zamiaru nikogo bezpodstawnie urazić, żebyśmy się tu rozumieli, znam oczywiście kilku wspaniałych młodziaków, także w tej branży, ale nie piszemy tutaj rozprawki poważnej psychologicznej, czyż nie? Znam też niezłe potwory, które z Mika musiały zmykać, bo psuły zabawę, zostało im podziękowanie. Poza tym nie mam siły na niańczenie kogokolwiek, nie prowadzę też szkoły, nie mogę poświęcić odpowiedniej ilości czasu, aby kogoś ukształtować, przygotować do „kariery”, wytłumaczyć na spokojnie na czym to wszystko polega. Oraz nikogo do niczego nie zmuszam. Wolę współpracować we wspólnych projektach z artystami dojrzałymi, bo można pominąć etap szkolenia, dyskusje są wyższego klucza. Ale też nigdy nie mówię nigdy.
Ach, zapomniałbym! Oczywiście w Miku mamy legendarne tytuły z udziałem dzieci: Mołr Drammaz prezentują „to.je.take.co.take.to“ i Asi Mina „Wybiegły“, obydwie są przede wszystkim dziełem mojej siostry Asi Bronisławskiej, czy też wynikiem jej powszedniego życia, ona zajmuje się na co dzień alternatywną edukacją muzyczną dzieci i nie tylko, i robi to wyśmienicie. Ale to dość specyficzny i osobny wątek, ja się na nim znam o tyle o ile. Daję teraz ten przykład po to, żeby powiedzieć, że Mik nie powinien być kojarzony z dziadkami undergroundu tylko i wyłącznie. Nie demonizujmy kwestii wieku aż tak bardzo.
Co do młodzieży jeszcze, to rozgraniczam tutaj kwestie pracy dla Mika i w Miku a mojego zainteresowania ich działaniami. Chętnie wybieram młodych geniuszy w moich działaniach kuratorskich, np.: w moim zestawie wybranym na scenę Carbon Central na Tauron Nowa Muzyka jest Mikołaj Tkacz, Karolina Karnacewicz, Souvenir de Tanger… może nie są to absolutni debiutanci, bo żeby zagrać na dużym, istotnym festiwalu jednak trzeba mieć już jakiś bagaż doświadczeń i wstępne sukcesy, ale nie są to starzy wyjadacze na pewno, dopiero zaczynają być nieco szerzej rozpoznawani. Lubię też młodych wydawców, wnoszą powiew świeżości i pozytywną, mobilizującą konkurencję. Staram się pomagać gdy ktoś poprosi, na różne sposoby.
A obserwujesz w ogóle prężnie działającą scenę „klubowego” techno w naszym kraju? Dostrzegasz na niej coś interesującego?
WK. Nie bardzo obserwuję, to dobrego co ma do mnie dotrzeć i tak dotrze. Ostatnio raczej mnie zaczyna martwić, że znowu jakby się zaczyna to wszystko zamykać, że nie ma odpowiednio dużego przepływu. Jedne kluby biorą tych, ale już nie biorą tamtych, podobnie festiwale - zagrasz na Offie, to już nie na Audioriver. Potem część się lubi a część nie, bo ci za mroczni, ci za dziwni, a ci za weseli. A ja strasznie nie cierpię systemu kastowego! Mik ma zupełnie źle w tym kontekście, bo gdzieś tam ktoś pisze, że grają techno, a oni mówią że nie grają, publika nie ma czasu się zastanawiać, więc na koniec ponowne zamieszanie. I jakkolwiek zamieszanie jest dobre, bo najgorsza jest nuda, to łatwa praca to nie jest. A co jest dobrego? Że tego jest naprawdę dużo, na wysokim poziomie, bez kompleksów, w najróżniejszych odmianach, że są w tym starzy i zupełnie młodzi. I że publika już dużo z tego pojęła, również prosty fakt, że należy artystów wspierać na różne sposoby, chociaż oczywiście w raju nigdy żyć nie będziemy. I na szczęście nie o to chodzi. Jest ciekawie. I coś z tego więcej wyniknie.
Ostatnio na bakier Ci z krytyką muzyczną w Polsce. Gdzie widzisz słabości pisania o muzyce? Czy według Ciebie krytycy są przeszkodą, czy ułatwieniem w kontakcie ze słuchaczem? I co z kwestią odpowiedzialności za słowa, jak ją postrzegasz u recenzentów?
WK. Tej odpowiedzialności nie widzę, generalizując. I to właśnie często boli. Krytyk rzuca jakieś słowo, które potem może się latami za artystą ciągnąć, psuć mu kierunek. W mikowej historii czymś z czym chyba do dziś nie wygraliśmy było wrzucenie Mołrów do worka „postindustrial“, a nie mieliśmy i nie chcieliśmy mieć z tym stylem nic wspólnego, z żadnym stylem nie chcieliśmy mieć nic wspólnego. Zatem łatanie indolencji prostymi łatkami, skojarzeniami podstawowymi. A ja wolę „nie wiesz, to się zapytaj“, szczególnie teraz to jest proste, wszyscy siedzą na fejsie. Nie mogę np.: zaakceptować, że o kimś pisze się w recenzji, że gra na instrumencie X, kiedy on gra na instrumencie Z, na którym to gra się absolutnie inaczej niż na tym X, więc np.: pewnych rzeczy się nie da na nim zagrać, a krytyk pisze, że było źle zagrane, kiedy przecież się nie dało zagrać dobrze, bo się w ogóle nie dało, bo tego instrumentu tam nawet nie było. Więc wiesz, takie różne bzdury wynikające z prostej niewiedzy, a bzdury bolą, to są często w zasadzie prawie pomówienia. Krytyk powinien być najpierw kimś, kto wie wszystko, a dopiero potem oceniać innych i jest to wg mnie zupełnie podstawowa logika. Nie tłumaczy kogokolwiek, że „ale on pisze za darmo“, sorry, to już zupełna głupota, niech więc może w ogóle nie pisze, jeśli złe pisanie argumentuje pisaniem za fri, szkodzi sobie i innym. Proste.
Ale nie przesadzałbym ze stwierdzeniem, że mam na bakier, z rzadka się naprawdę uniosę i tylko wtedy jak coś naprawdę zabodzie, wiem, że publiczną kłótnią się niewiele załatwi, jeszcze rzadziej zdarza mi się polemizować z recenzentami prywatnie, też tylko w szczególnych sytuacjach, niekoniecznie jak ktoś coś negatywnego powie, także jak coś ciekawego, co warte jest szerszego wytłumaczenia, jakaś nowa wizja, teoria... Wielu piszących najnormalniej w świecie lubię, także prywatnie, rzucili się na ciężki kawałek chleba podobnie jak ja, ale też nie boję się powiedzieć jak gdzieś coś nielogicznego albo błędnego widzę. W ogóle za mało jest prawdziwej dyskusji a za dużo poklepywania po plecach, więc z przyjemnością czytałbym od czasu do czasu rzeczowe, poparte ciekawymi argumentami recenzje na minus mikowych wydawnictw, bo wtedy można się czegoś dowiedzieć, zatrzymać, przemyśleć. No ale na razie do tego dość daleko chyba, mam też nadzieję, że mikowe płyty zawsze będą choć lekko powyżej średniego poziomu i na wiadro pomyj nie zasłużymy.
Bo to jest też tak, że muzyk nawet w słabą płytę musi włożyć masę pracy, energii, zachodu i pieniędzy, żeby ta czy inna płyta powstała. Więc wymagam od recenzentów i opisujących te płyty i koncerty także pracy i wysiłku, chociaż ta i tak nigdy adekwatnie równa do tej włożonej przez muzyka nie będzie. Dopiero ten kto napisze o artyście tym czy owym książkę, będzie mógł swą ilość pracy porównać. To temat na osobny wywiad, więc proszę o wybaczenie Droga Krytyko, że tak krótko i po macoszemu, myślę że się rozumiemy.
W dość powszechnej opinii, scena niezależna w Polsce rozwija się. Co raz więcej wykonawców wydaje zagranicą; co raz więcej recenzji pojawia się w „zachodnich” opiniotwórczych mediach; w kraju zaś nagrywa się co raz więcej świetnych albumów. Ma się wrażenie, ze Polacy porzucili kompleksy, które przez lata ograniczały ich jedynie, do słabego naśladownictwa zachodnich trendów. Czy skłoniłbyś się do takich hura-optymistycznych opinii, czy byłbyś ostrożny w szafowaniu podobnymi argumentami. Niedawno występowałeś na berlińskim Transmediale, jaki jest odbiór polskiej muzyki zagranicą? Czy fascynacja naszą muzyką wychodzi ponad kategorię „ciekawostki ze wschodu”? A może to zagranicą słuchacze są bardziej gotowi na naszą muzykę niż tu w Polsce? Jakie są twoje spostrzeżenia w tej materii?
WK. Wielowarstwowo. Tylu świetnych wykonawców o widzialnym statusie w PL jeszcze nigdy nie było, wielu z nich ma realne szanse na chociaż niewielką karierę, nawet na tzw zachodzie (o wschodzie nie zapominając). I ta cała zagranica bardzo powoli zaczyna to dostrzegać. Najlepiej jak to się dzieje na zasadzie ewolucji - ja mam kontakty z różnymi organizatorami i promotorami od lat, ale oni musieli zobaczyć nowy etap, odświeżenie, nową jakość, właśnie to absolutne porzucenie kompleksów, żeby w to wszystko wdepnąć głębiej. Więc jak dla mnie nie dzieje się tu żadna rewolucja, to są tylko naturalne efekty ciężkiej pracy po drodze. Hurraoptymistą nie jestem, bo nie mamy teraz 1969 ani nawet 1989, kiedy to wszystko wydawało się możliwe, teraz raczej widzi się upadek szołbiznesu, jakieś agonalne podrygiwania, albo zagarnianie wszystkiego przez niewielki procent największych, którzy dlatego mogą zagarniać, bo zdążyli się dorobić dzięki staremu systemowi, kiedy płyty jeszcze się sprzedawały. Kiedyś była lepsza dystrybucja, pieniądze dzielone bardziej sprawiedliwie, obecnie zapomnijmy o tym. W to weszły także różne instytucje rządowe, a jeśli rządowe, to znaczy upolitycznione, więc będą wybierać tylko tych, którzy im się podobają i dalej gromadzić kasę tylko dla najsilniejszych. Zatem zapomnij o równości, o szansach. Drugich Rolling Stonesów ani nawet Depeche Mode już nie będzie, to jest sytuacja ogólnoświatowa. Ale to też jest świetne pole dla najwytrwalszych i broniących jakości, to zawsze wypłynie na wierzch i wygra, święcie w to wierzę. A żeby w tym być nie trzeba zarabiać milionów.
Póki co nie chcę niczego stwierdzać kategorycznie. Staram się być czujny, obserwować rozwój wypadków w tym samym czasie nie zaprzestając pracy ani na chwilę. Bardzo wierzę w przyszłość, ale z drugiej strony nie zdziwiłbym się, jakbyśmy wszyscy razem zginęli nagle i nieoczekiwanie w jednym wielkim wybuchu, bo nasza cywilizacja i kilka okolicznych raczej nie idą w dobrym kierunku. Wierzę w przyszłość, bo wierzę w moc i siłę przetrwania. Także przyrody.
Chciałbym powrócić do twojego świetnego instynktu muzycznego i zapytać czego będziemy słuchać za 5 – 10 lat?
WK. To moje marzenie, żeby doczekać tego momentu, że usłyszę coś, czego NAPRAWDĘ nigdy wcześniej nie słyszałem. Póki co jest jednak ciągle dreptanie w miejscu, jak już ktoś wymyśli nowy sposób jakiś, to i tak to realizuje na starych instrumentach i retromania i tak się wkrada. Ale tylu ludzi tak ciężko pracuje, że coś z tego musi kiedyś wyniknąć. W tym sensie XXI wiek się jeszcze nie zaczął, ciągle wałkujemy poprzedni, więc chciałbym za te kilka lat usłyszeć coś, co jest z teraz i tylko z teraz, co nie znaczy, że zerwało z przeszłością. Może nawet to coś nowego przyjdzie właśnie z odczytania na nowo historii muzyki, z jej odmitologizowania, wywalenia niektórych starych idoli do kosza. Ja osobiście wierzę, że to przyjdzie z tak zwanego Trzeciego Świata, bo nasza cywilizacja umiera i być może na nic innego nie zasługuje, a tam wzrasta wibracja. Smutna konstatacja na koniec? Czy ja wiem czy smutna? Nawet jakby, to czy ktoś powiedział, że tak nie wolno? Już wyżej wspominałem, że natura zawsze wygrywa. I całe szczęście!
Na zakończenie zdradź zatem, największą tajemnicę polskiego niezalu. Kto oprócz Ciebie tworzy RSS B0YS?
WK. Och, nie uważasz, że to byłoby stanowczo zbyt proste? Więc ani nie potwierdzę, ani nie zdementuję plotek kim jest B0Y 1 czy B0Y 2, bo to sprawa superwysoce skomplikowana kim oni tak naprawdę są i nie mówię tutaj o problemach z tożsamością, bo tych nie mają, chodzą wbrew pozorom twardo po ziemi. Przede wszystkim nie ma to najmniejszego znaczenia, ich nazwiska. Kimkolwiek by nie byli odnieśli sukces muzyką a nie szczerzeniem się do selfie. I z tego co wiem, i co popieram, tak właśnie ma zostać do samego końca. Eresesy to projekt absolutnych frików, ciągle podlegający burzliwej ewolucji, będzie zaskakiwał jeszcze nie raz. Jak uznają, że chcą coś ujawnić, to to zrobią. I nie będzie to moja sprawa. Ja tylko pomagam ile jestem w stanie. Jestem głównym wydawcą ich muzyki, pomagam czasem przy sferze wizualnej, jestem także nieoficjalnym ale pełnomocnym managerem, zdarza się że coś w ich imieniu wrzucę na fejsbukowego profila. I dobrze mi z tym, tym bardziej że siłą rzeczy znam ich plany, a te są cokolwiek szalone, piękne i odważne…
Dzięki Wojtku za rozmowę i poświęcony czas.
WK. Pozdrawiam i dziękuję za zainteresowanie.
Rozmawiał Bartosz Nowicki
Kiedy i w jakich okolicznościach rozpoczęła się historia Mik Musik!? Pamiętasz swoje motywacje, które towarzyszyły Ci 20 lat temu, czy nadal są aktualne?
WK. Ech, zacznę najkrócej jak mogę - było Mołr Drammaz, była nagrana muzyka, nikt jej nie chciał wydać, więc wydaliśmy ją w końcu sami. Potem jeszcze kilkakrotnie ta sama sytuacja, aż stwierdziliśmy, że nam nikt inny nie jest potrzebny, że świetnie sobie radzimy, więc zaczęliśmy także pomagać przyjaciołom. I się zrobił boom. Od pierwszych kaset Mołrów do pierwszej płyty kogoś spoza zespołu upłynęło jakieś pięć lat.
Czy przez te 20 lat spędzonych w polskim niezalu nie znudziła Ci się jeszcze ta ciągła walka o przetrwanie? W pewnym momencie Mik zawiesił swą działalność. Pojawia się czasem zwątpienie?
WK. Och, niebywale mnie ona nudzi! Ale mimo tego, że całkiem sporo moich różnych płyt i nagrań w tym czasie było wydanych także w różnych labelach, w zasadzie na całym świecie, nie zmieniło tego, że abym mógł działać tak jak potrzebuję, z taką intensywnością i częstotliwością, to muszę to robić sam dla siebie i moich najbliższych współpracowników. Zwątpienie pojawia się codziennie, może tylko na trasach koncertowych jak jest fajnie czasem się o tym nie myśli, bo podróże podniecają i kształcą, i dają nadzieję. Ja jednak z muzyki od dłuższego dość czasu żyję, choć może brzmieć to jak absurd. Pomagają w tym nie tylko koncerty, a tych raz mało, raz dużo, często w ogóle, ale także moja działalność kuratorska dla kilku festiwali, a jak już się dam skusić na zrobienie jakiegoś dizajnu, to są to głównie okładki płyt. I tak się to kręci, ale musiałem zaakceptować fakt, że czasem jest mówiąc wprost biednie, że trudno związać koniec z końcem. Jednak żeby to wszystko robić jak należy, to nie mogę tego traktować jako hobby po robocie w dzień, i tak pracuję na dwie szychty na ogół. Na szczęście od czasu do czasu przychodzi moment prosperity i można chwilę odpocząć. Jest to nieustanne balansowanie na ostrej krawędzi. Ale to mobilizuje i czyni życie kreatywnym. Wiem, brzmię jak idealista, sorry.
Mika zawiesiłem, bo miałem dość. Z różnych powodów. Ale potem miałem dość tego, że nie dzieje się tak jak chcę i go zrestartowałem. To była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Restart zdarzył się dość nieświadomie w momencie, kiedy polski tzw. niezal zaczął rozkwitać. Przy okazji staram się nie popełniać starych błędów, działać dojrzalej, z inną wiedzą i świadomością, co oczywiście jest raczej trudne, bo świat to świat.
Jak na przestrzeni dwóch dekad, zmieniała się niezależna scena w naszym kraju z perspektywy Wojtka Kucharczyka - wydawcy, muzyka, słuchacza?
WK. Tutaj akurat trzeba by napisać książkę. Czy zdajesz sobie sprawę, jak ogromny i złożony to obszar? Przy okazji, od braku telefonów na sznurku i internetu w filmach science-fiction, do internetu w każdym telefonie, od komuny po dekadencki kapitalizm, to przecież są zmiany tego rzędu, jakie zajmowały kiedyś tysiąclecia między erami dajmy na to kamienia łupanego a brązu, to jest cała wieczność. Cieszę się, że dane jest mi być na Ziemi w takich czasach, działać i robić swoje, ale czasem to jest nie do ogarnięcia o analizie nie wspominając.
To w takim razie co się nie zmieniło?
WK. Zmieniło się wszystko, poza kilkoma uniwersalnymi i ponadczasowymi kwestiami typu, że liczą się oryginalność, cierpliwość, uczciwość i jakość, że im bardziej jesteś charyzmatyczny i jesteś sobą, tym lepiej. Mik działał zawsze na uboczu wielkich zdarzeń i dlatego przetrwaliśmy. Zawsze przychodzi mi na myśl przy tej kwestii, że to nie dinozaury przetrwały kataklizmy, tylko małe myszki. I to jest moje credo. Jestem małą myszką. Fajnie, bo widzę, że tych myszek, muszek i innych niewielkich muszelek ostatnio przybyło. Kiedyś wydawanie to był „biznes“, teraz to jest sposób na życie, z wszystkimi tego konsekwencjami. Zauważyłem ostatnio coś ciekawego - kiedyś DIY labele były zakładane przez samców alfa samotników, owszem czasem się pojawiał w niektórych w miarę rozwoju zespół biurowo-magazynowy itd., ale to była i jest rzadkość, a obecnie jako rodzaj panującej zasady widzę, że nowe wytwórnie są prowadzone przez pary chłopak i dziewczyna, nawet jeśli oficjalnie tego nie widać a widzialnym „szefem“ pozostaje ten czy tamten, to wystarczy nieco bliższy kontakt i widać, że bez drugiej połowy to nie byłoby to samo. To piękne, bliższe życia, egalitarne, utylitarne i sympatyczne. Przykłady? BDTA, Wounded Knife, Jasień, Audile Snow…
Zarówno Ty jak i Mik nigdy nie szliście na układy z publicznością, a jednak zawsze odnajdywałeś się w odpowiednim miejscu, o odpowiednim czasie. Wciąż trzymasz rękę na pulsie. Instynkt?
WK. Instynkt i zainteresowanie światem. Uważam też, że poszukujący muzyk, a za takiego się uważam i takich do współpracy dobieram musi także rozumieć, że tworzy swój własny kontekst, więc to także działalność edukacyjna. Trzeba innym tłumaczyć, dlaczego coś się robi, a pytania są często o wysokim poziomie niedorzeczności, np.: „przecież takiej muzyki nie ma, czemu to robisz?“. No kurde jak nie ma, jeśli ją słyszysz? Zatem nie tylko edukacja na zasadzie poznaj nowe, dowiedz się, ale po prostu otwieranie ludziom uszu i oczu na światy o których istnieniu wcześniej nie wiedzieli. Wielu się oswoi, kilku zostanie przyjaciółmi i fanami, jeszcze więcej odwróci się od razu lub za chwilę, ale ja wiem, że zrobiłem swoje.
Co do trzymania ręki na pulsie - bawi mnie testowanie we własnym studio pomysłów innych, badanie co ja mogę z nich sam dla siebie wyciągnąć pozostając sobą, powiedzmy że to taki poszerzony rodzaj plądrofonii, w te klocki Mik akurat jest naprawdę sprytny. Do tego dochodzi aktywność, bycie w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie jak zauważyłeś, definitywnie. Nie jesteśmy także leniwi, jesteśmy tytanami pracy. Więc jak mogłoby nie być efektów?!
Ale podkreślę - Mikowi świetnie jest na pozycji outsidera, troublemakera, czasem może nawet estetycznego awanturnika. Nie jest ważne, czy fanów jest 10 czy 10000, ważne, że wiedzą i chcą wiedzieć o co nam chodzi i mają z tego przyjemność. TO NIE JEST BIZNES.
Kucharczyk dzisiaj to bardziej wydawca, twórca, czy animator? Co jest dla Ciebie bardziej inspirującym wyzwaniem?
WK. Nie rozdzielam tego, robię co jest do zrobienia. Tak jak olewam stylistyki, style, mody, dominujące trendy i inne pierdoły, nie dzielę sztuki na dziedziny, tak się nie zastanawiam kim jestem, poza tym, że robię wszystko w zgodzie ze sobą i moim dość pokręconym w świetle ogółu lewicowo-darwinistyczno-sciencefiction światopoglądem. Robię, pracuję, myślę, poszukuję, popełniam błędy, odnoszę mniejsze i nieco większe sukcesy, nie stoję w miejscu. Nie idę na układy, idę na sojusze a nade wszystko na przyjaźń i kreatywność.
Awangardowe techno z Mika, w mojej opinii posługuje się na tyle oryginalnym językiem, że urasta do rangi zjawiska, na tle tego najbardziej kreatywnego obecnie nurtu muzyki elektronicznej. Produkcje RSS B0YS, Kucharczyka, Wilhelma Brasa, Iron Noir charakteryzujące się mocną repetycją, brudnym, surowym brzmieniem, tworzą odrębny, unikalny, choć niełatwy w odbiorze język. Wydaje mi się, że od lat 90 i erupcji yassu, polska muzyka nie mówiła tak oryginalnym językiem.
WK. Prawdę mówiąc nie sądzę, żeby to w ogóle było techno. A że zawiera ta muzyka elementy tego czegoś? Zawiera także wiele innych pierwiastków, każdy z wymienionych artystów na dodatek realizuje to kompletnie inaczej. Technowe elementy były już w starych nagraniach Mołr Drammaz, czy w moim solowym Retro*Sex*Galaxy czy w Complainerze, ale wtedy na to się nie zwracało takiej uwagi, bo techno było w pełnym odwrocie, było wręcz obciachem. Potem jak się stało znowu popularne nagle te sprawy wypłynęły na wierzch. Więc na wspomnianej powyżej zasadzie żonglerki trendem podkręciliśmy niektóre warstwy przy okazji mając z tego przyjemność, publika zaczęła w tym pływać, więc podkręciliśmy dla zabawy to jeszcze bardziej, żeby wykrzesać dużo więcej energii, sprzężenia zwrotnego, jeszcze więcej tańca, bo taniec jest bardzo ważny w życiu. Tak patrząc jeszcze na kwestie ewolucji stylu, to RSS B0YS w Miku wdepnęli w to najwcześniej, mam na myśli to całe „nowe techno“, tak naprawdę zanim w ogóle stało się popularne, wydaje się, że w ogóle wpłynęli nawet trochę na tą popularność, krzewili taką stylistykę. Teraz tego pełno, więc oni oczywiście skręcają w inną, jeszcze bardziej nieoczywistą stronę.
Dzięki za tak pozytywną ocenę, wspominasz oryginalność, to ważna dla mnie sprawa bardzo, bycie osobnym. To trochę masochizm i utrudnianie sobie życia, ale też tylko dlatego od lat jeździmy po świecie, bo jesteśmy „precyzyjnie wyraźni“, nikogo nie kopiujemy, a jeśli cytujemy, nawiązujemy, przerabiamy to po swojemu, dla podkreślenia kontekstu oryginalności. No i jeszcze poczucie humoru. Nie cierpię polskich kabaretów, ale śmiać się ze świata muszę. Dlatego też nie lubię, gdy pewne sytuacje rzucone w eter przez Mika są traktowane śmiertelnie poważnie. Nawet śmierć nie jest śmiertelnie poważna. Jesteśmy tu tylko przez chwilę i całe szczęście. Zacytuję klasyka: Zdarza się.
Wymyślony przez Ciebie slogan „Do Techno się kurde nie siedzi” wdarł się do niezalowej nomenklatury. Pojawiają się jednak zarzuty, że Mikowcy wcale nie grają techno.
WK. Jak wyżej - no bo nie gramy. Gramy swoje. Nie tworzymy scen, kręgów, lóż. Jesteśmy wolni. I zbyt szybcy, żeby się zasklepić w jakiejś stylistyce. Czasem używamy normalnych słów, żeby w ogóle móc pogadać, bo nasza cywilizacja uwielbia schematy i uśrednienia. Z niewieloma osobniczkami i osobnikami można mieć łatwy kontakt telepatyczny.
Oprócz tego, jakże oczywistego do wychwycenia fundamentu brzmienia Mik Musik!, jakim jest zadziorna i bezkompromisowa elektronika, drugim niezmiernie istotnym jest … folk. Począwszy od Bębniarzy z Kraju Mołr, aż po RSS B0YS wątki muzyki etnicznej, zwłaszcza afrykańskiej dość wyraźnie poruszane są na kolejnych wydawnictwach. Czy wynika to z fascynacji rytmem, wspólnym rdzeniem tych odległych estetyk?
WK. Jestem ejtis kid, bez syntezatora i drummaszyny nie ma żadnej zabawy. Ale prawdziwy wstrząs i zmianę odczułem dopiero gdy trafiłem na nagrania dokumentalne z Afryki i Ameryki Południowej, dopiero wtedy do mnie dotarło, czym muzyka może być i zaczęło się wychodzenie ze sfery estetyki do sfery komunikatu i energii. I niech to będą te bazy. To całkiem wszystko proste.
Rytm jest ważny, kiedyś był najważniejszy, snułem teorie o tym, że rytm jest pierwotny, a melodia jest wynalazkiem cywilizacyjnym, dlatego jest gorsza, dlatego Mołr ją w zasadzie kompletnie odrzucali. Teraz się tym nie przejmuję. Lubię to po całości, stosuję na co mam w danym momencie ochotę, wszystko zależy nad jakim aspektem się zastanowić. Ale rytm też najlepiej odczuwam, jestem bębniarzem, perkusistą, powoli dochodzimy do takich instrumentów, gdzie to wszystko można pięknie połączyć, możesz zagrać na bębnach piękne harmoniczne drony jeśli tylko chcesz, możesz grać na sekwencerze tak, jakby to był akustyczny bęben. Koło historii się lekko zamyka, nic nie wydaje się być tym czym było. Zacznie się odkrywanie na nowo. Świetnie.
Jestem przekonany, że jesteś zasypywany lawiną demówek. Sam wysłałem Ci takową około 2002 roku. Jeśli jestem w stanie dobrze odtworzyć z pamięci twoją odpowiedź, to brzmiała mniej więcej tak „nie możemy Ci zagwarantować niczego, a jeśli jesteś zainteresowany robieniem kariery to źle trafiłeś”. Mik.Musik.!. od zawsze funkcjonował jak jedna wielka rodzina, skupiona wokół grona zaledwie kilku artystów. Nie jest łatwo trafić tutaj z zewnątrz. Takie ograniczenie to wynik możliwości wydawniczych labelu, czy słabości repertuaru, który dostajesz?
WK. Nie, żadnej lawiny nie ma, bo od dawna pracowałem na to, żeby tej lawiny nie było. Ostatnio zabawnie zdarzyło się, że przyszło coś z Peru i Boliwii i nad tym się pochylę, niekoniecznie żeby to od razu wydać. Ale generalnie DEMOS NOT ACCEPTED tutaj. Mik to rodzaj grupy, zespołu, kolektywu starych kumpli o zbliżonym poczuciu humoru, może właśnie rodziny, braterstwa, którzy zjechali ze sobą w niektórych wypadkach już dziesiątki tysięcy kilometrów po różnych bezdrożach. Do takiej bandy nie można się łatwo wkręcić, to jest specyficzny gang. Próbowałem przyjąć młodziaków, ale to często się nie kończyło ani dobrze, ani sympatycznie, powiedzmy że inna hierarchia wartości i zgoła inne cele w życiu. Więc nie poszukuję, aczkolwiek nie mówię nigdy. Starzy mogą też zdemoralizować młodziaków, dać zły przykład, albo dobry, ale w złym momencie, czyż nie? Niestety ta różnica pokoleń jest już realna, mam dzieci w wieku obecnych debiutantów. Jest też kwestia działania na równych zasadach, a jak można wypłacać i oferować te same warunki komuś, kto działa od ćwierć wieku w „branży“ tyle samo co naburmuszonemu debiutantowi? Nie kuszę losu. Oczywiście gdyby sytuacja finansowa była różowa a wręcz rozwojowa, to łatwiej byłoby pomagać startującym. Obecnie jeśli dobrze idzie to Mik może wydać ze 2-3 tytuły w roku, nie liczę mniejszych online akcji, ale tak na pełnej parze i całą naprzód. Może dojdziemy nawet do jednego tytułu rocznie. Muzyki i tak jest za dużo i ta fala nie będzie maleć. Im jestem starszy tym bardziej łaknę jakości, a że wiem niemało, to praca zabiera mi coraz więcej czasu, bo chcę dokładniej, no a sił jakby mniej, co jest dość oczywiste, więc wszystko trwa. Ale to jest dobre, rozważne, dokąd się niby spieszyć? Jeśli ma powstawać muzyka, która obroni się za kilka lat, to nie można szybko, nie można na już. Takie rzeczy też robimy, są one dawaniem znaku, że jesteśmy, przypominaniem, działaniem PR, ale kamieni milowych nie da się wypuszczać co miesiąc.
Faktycznie, nie jesteś typem wydawcy - łowcy talentów, przez dwie dekady działalności przez Mik przewinęło się niewielu debiutantów. Czyżbyś nie miał zaufania do młodych?
WK. No cóż, mam powoli problem z różnicą pokoleń, bez mała ćwierć wieku to długi okres w historii świata. Główna różnica ideowa między kumplami w moim wieku, a debiutantami, początkującymi, pretendującymi o te 20-25 lat młodszymi jest taka, że my to utopijni ideowcy, a młodzież pragnie szybkiej kasy oraz wygodnego życia. Oczywiście to ogromne uproszczenie na potrzeby tego krótkiego wywiadu i nie mam zamiaru nikogo bezpodstawnie urazić, żebyśmy się tu rozumieli, znam oczywiście kilku wspaniałych młodziaków, także w tej branży, ale nie piszemy tutaj rozprawki poważnej psychologicznej, czyż nie? Znam też niezłe potwory, które z Mika musiały zmykać, bo psuły zabawę, zostało im podziękowanie. Poza tym nie mam siły na niańczenie kogokolwiek, nie prowadzę też szkoły, nie mogę poświęcić odpowiedniej ilości czasu, aby kogoś ukształtować, przygotować do „kariery”, wytłumaczyć na spokojnie na czym to wszystko polega. Oraz nikogo do niczego nie zmuszam. Wolę współpracować we wspólnych projektach z artystami dojrzałymi, bo można pominąć etap szkolenia, dyskusje są wyższego klucza. Ale też nigdy nie mówię nigdy.
Ach, zapomniałbym! Oczywiście w Miku mamy legendarne tytuły z udziałem dzieci: Mołr Drammaz prezentują „to.je.take.co.take.to“ i Asi Mina „Wybiegły“, obydwie są przede wszystkim dziełem mojej siostry Asi Bronisławskiej, czy też wynikiem jej powszedniego życia, ona zajmuje się na co dzień alternatywną edukacją muzyczną dzieci i nie tylko, i robi to wyśmienicie. Ale to dość specyficzny i osobny wątek, ja się na nim znam o tyle o ile. Daję teraz ten przykład po to, żeby powiedzieć, że Mik nie powinien być kojarzony z dziadkami undergroundu tylko i wyłącznie. Nie demonizujmy kwestii wieku aż tak bardzo.
Co do młodzieży jeszcze, to rozgraniczam tutaj kwestie pracy dla Mika i w Miku a mojego zainteresowania ich działaniami. Chętnie wybieram młodych geniuszy w moich działaniach kuratorskich, np.: w moim zestawie wybranym na scenę Carbon Central na Tauron Nowa Muzyka jest Mikołaj Tkacz, Karolina Karnacewicz, Souvenir de Tanger… może nie są to absolutni debiutanci, bo żeby zagrać na dużym, istotnym festiwalu jednak trzeba mieć już jakiś bagaż doświadczeń i wstępne sukcesy, ale nie są to starzy wyjadacze na pewno, dopiero zaczynają być nieco szerzej rozpoznawani. Lubię też młodych wydawców, wnoszą powiew świeżości i pozytywną, mobilizującą konkurencję. Staram się pomagać gdy ktoś poprosi, na różne sposoby.
A obserwujesz w ogóle prężnie działającą scenę „klubowego” techno w naszym kraju? Dostrzegasz na niej coś interesującego?
WK. Nie bardzo obserwuję, to dobrego co ma do mnie dotrzeć i tak dotrze. Ostatnio raczej mnie zaczyna martwić, że znowu jakby się zaczyna to wszystko zamykać, że nie ma odpowiednio dużego przepływu. Jedne kluby biorą tych, ale już nie biorą tamtych, podobnie festiwale - zagrasz na Offie, to już nie na Audioriver. Potem część się lubi a część nie, bo ci za mroczni, ci za dziwni, a ci za weseli. A ja strasznie nie cierpię systemu kastowego! Mik ma zupełnie źle w tym kontekście, bo gdzieś tam ktoś pisze, że grają techno, a oni mówią że nie grają, publika nie ma czasu się zastanawiać, więc na koniec ponowne zamieszanie. I jakkolwiek zamieszanie jest dobre, bo najgorsza jest nuda, to łatwa praca to nie jest. A co jest dobrego? Że tego jest naprawdę dużo, na wysokim poziomie, bez kompleksów, w najróżniejszych odmianach, że są w tym starzy i zupełnie młodzi. I że publika już dużo z tego pojęła, również prosty fakt, że należy artystów wspierać na różne sposoby, chociaż oczywiście w raju nigdy żyć nie będziemy. I na szczęście nie o to chodzi. Jest ciekawie. I coś z tego więcej wyniknie.
Ostatnio na bakier Ci z krytyką muzyczną w Polsce. Gdzie widzisz słabości pisania o muzyce? Czy według Ciebie krytycy są przeszkodą, czy ułatwieniem w kontakcie ze słuchaczem? I co z kwestią odpowiedzialności za słowa, jak ją postrzegasz u recenzentów?
WK. Tej odpowiedzialności nie widzę, generalizując. I to właśnie często boli. Krytyk rzuca jakieś słowo, które potem może się latami za artystą ciągnąć, psuć mu kierunek. W mikowej historii czymś z czym chyba do dziś nie wygraliśmy było wrzucenie Mołrów do worka „postindustrial“, a nie mieliśmy i nie chcieliśmy mieć z tym stylem nic wspólnego, z żadnym stylem nie chcieliśmy mieć nic wspólnego. Zatem łatanie indolencji prostymi łatkami, skojarzeniami podstawowymi. A ja wolę „nie wiesz, to się zapytaj“, szczególnie teraz to jest proste, wszyscy siedzą na fejsie. Nie mogę np.: zaakceptować, że o kimś pisze się w recenzji, że gra na instrumencie X, kiedy on gra na instrumencie Z, na którym to gra się absolutnie inaczej niż na tym X, więc np.: pewnych rzeczy się nie da na nim zagrać, a krytyk pisze, że było źle zagrane, kiedy przecież się nie dało zagrać dobrze, bo się w ogóle nie dało, bo tego instrumentu tam nawet nie było. Więc wiesz, takie różne bzdury wynikające z prostej niewiedzy, a bzdury bolą, to są często w zasadzie prawie pomówienia. Krytyk powinien być najpierw kimś, kto wie wszystko, a dopiero potem oceniać innych i jest to wg mnie zupełnie podstawowa logika. Nie tłumaczy kogokolwiek, że „ale on pisze za darmo“, sorry, to już zupełna głupota, niech więc może w ogóle nie pisze, jeśli złe pisanie argumentuje pisaniem za fri, szkodzi sobie i innym. Proste.
Ale nie przesadzałbym ze stwierdzeniem, że mam na bakier, z rzadka się naprawdę uniosę i tylko wtedy jak coś naprawdę zabodzie, wiem, że publiczną kłótnią się niewiele załatwi, jeszcze rzadziej zdarza mi się polemizować z recenzentami prywatnie, też tylko w szczególnych sytuacjach, niekoniecznie jak ktoś coś negatywnego powie, także jak coś ciekawego, co warte jest szerszego wytłumaczenia, jakaś nowa wizja, teoria... Wielu piszących najnormalniej w świecie lubię, także prywatnie, rzucili się na ciężki kawałek chleba podobnie jak ja, ale też nie boję się powiedzieć jak gdzieś coś nielogicznego albo błędnego widzę. W ogóle za mało jest prawdziwej dyskusji a za dużo poklepywania po plecach, więc z przyjemnością czytałbym od czasu do czasu rzeczowe, poparte ciekawymi argumentami recenzje na minus mikowych wydawnictw, bo wtedy można się czegoś dowiedzieć, zatrzymać, przemyśleć. No ale na razie do tego dość daleko chyba, mam też nadzieję, że mikowe płyty zawsze będą choć lekko powyżej średniego poziomu i na wiadro pomyj nie zasłużymy.
Bo to jest też tak, że muzyk nawet w słabą płytę musi włożyć masę pracy, energii, zachodu i pieniędzy, żeby ta czy inna płyta powstała. Więc wymagam od recenzentów i opisujących te płyty i koncerty także pracy i wysiłku, chociaż ta i tak nigdy adekwatnie równa do tej włożonej przez muzyka nie będzie. Dopiero ten kto napisze o artyście tym czy owym książkę, będzie mógł swą ilość pracy porównać. To temat na osobny wywiad, więc proszę o wybaczenie Droga Krytyko, że tak krótko i po macoszemu, myślę że się rozumiemy.
W dość powszechnej opinii, scena niezależna w Polsce rozwija się. Co raz więcej wykonawców wydaje zagranicą; co raz więcej recenzji pojawia się w „zachodnich” opiniotwórczych mediach; w kraju zaś nagrywa się co raz więcej świetnych albumów. Ma się wrażenie, ze Polacy porzucili kompleksy, które przez lata ograniczały ich jedynie, do słabego naśladownictwa zachodnich trendów. Czy skłoniłbyś się do takich hura-optymistycznych opinii, czy byłbyś ostrożny w szafowaniu podobnymi argumentami. Niedawno występowałeś na berlińskim Transmediale, jaki jest odbiór polskiej muzyki zagranicą? Czy fascynacja naszą muzyką wychodzi ponad kategorię „ciekawostki ze wschodu”? A może to zagranicą słuchacze są bardziej gotowi na naszą muzykę niż tu w Polsce? Jakie są twoje spostrzeżenia w tej materii?
WK. Wielowarstwowo. Tylu świetnych wykonawców o widzialnym statusie w PL jeszcze nigdy nie było, wielu z nich ma realne szanse na chociaż niewielką karierę, nawet na tzw zachodzie (o wschodzie nie zapominając). I ta cała zagranica bardzo powoli zaczyna to dostrzegać. Najlepiej jak to się dzieje na zasadzie ewolucji - ja mam kontakty z różnymi organizatorami i promotorami od lat, ale oni musieli zobaczyć nowy etap, odświeżenie, nową jakość, właśnie to absolutne porzucenie kompleksów, żeby w to wszystko wdepnąć głębiej. Więc jak dla mnie nie dzieje się tu żadna rewolucja, to są tylko naturalne efekty ciężkiej pracy po drodze. Hurraoptymistą nie jestem, bo nie mamy teraz 1969 ani nawet 1989, kiedy to wszystko wydawało się możliwe, teraz raczej widzi się upadek szołbiznesu, jakieś agonalne podrygiwania, albo zagarnianie wszystkiego przez niewielki procent największych, którzy dlatego mogą zagarniać, bo zdążyli się dorobić dzięki staremu systemowi, kiedy płyty jeszcze się sprzedawały. Kiedyś była lepsza dystrybucja, pieniądze dzielone bardziej sprawiedliwie, obecnie zapomnijmy o tym. W to weszły także różne instytucje rządowe, a jeśli rządowe, to znaczy upolitycznione, więc będą wybierać tylko tych, którzy im się podobają i dalej gromadzić kasę tylko dla najsilniejszych. Zatem zapomnij o równości, o szansach. Drugich Rolling Stonesów ani nawet Depeche Mode już nie będzie, to jest sytuacja ogólnoświatowa. Ale to też jest świetne pole dla najwytrwalszych i broniących jakości, to zawsze wypłynie na wierzch i wygra, święcie w to wierzę. A żeby w tym być nie trzeba zarabiać milionów.
Póki co nie chcę niczego stwierdzać kategorycznie. Staram się być czujny, obserwować rozwój wypadków w tym samym czasie nie zaprzestając pracy ani na chwilę. Bardzo wierzę w przyszłość, ale z drugiej strony nie zdziwiłbym się, jakbyśmy wszyscy razem zginęli nagle i nieoczekiwanie w jednym wielkim wybuchu, bo nasza cywilizacja i kilka okolicznych raczej nie idą w dobrym kierunku. Wierzę w przyszłość, bo wierzę w moc i siłę przetrwania. Także przyrody.
Chciałbym powrócić do twojego świetnego instynktu muzycznego i zapytać czego będziemy słuchać za 5 – 10 lat?
WK. To moje marzenie, żeby doczekać tego momentu, że usłyszę coś, czego NAPRAWDĘ nigdy wcześniej nie słyszałem. Póki co jest jednak ciągle dreptanie w miejscu, jak już ktoś wymyśli nowy sposób jakiś, to i tak to realizuje na starych instrumentach i retromania i tak się wkrada. Ale tylu ludzi tak ciężko pracuje, że coś z tego musi kiedyś wyniknąć. W tym sensie XXI wiek się jeszcze nie zaczął, ciągle wałkujemy poprzedni, więc chciałbym za te kilka lat usłyszeć coś, co jest z teraz i tylko z teraz, co nie znaczy, że zerwało z przeszłością. Może nawet to coś nowego przyjdzie właśnie z odczytania na nowo historii muzyki, z jej odmitologizowania, wywalenia niektórych starych idoli do kosza. Ja osobiście wierzę, że to przyjdzie z tak zwanego Trzeciego Świata, bo nasza cywilizacja umiera i być może na nic innego nie zasługuje, a tam wzrasta wibracja. Smutna konstatacja na koniec? Czy ja wiem czy smutna? Nawet jakby, to czy ktoś powiedział, że tak nie wolno? Już wyżej wspominałem, że natura zawsze wygrywa. I całe szczęście!
Na zakończenie zdradź zatem, największą tajemnicę polskiego niezalu. Kto oprócz Ciebie tworzy RSS B0YS?
WK. Och, nie uważasz, że to byłoby stanowczo zbyt proste? Więc ani nie potwierdzę, ani nie zdementuję plotek kim jest B0Y 1 czy B0Y 2, bo to sprawa superwysoce skomplikowana kim oni tak naprawdę są i nie mówię tutaj o problemach z tożsamością, bo tych nie mają, chodzą wbrew pozorom twardo po ziemi. Przede wszystkim nie ma to najmniejszego znaczenia, ich nazwiska. Kimkolwiek by nie byli odnieśli sukces muzyką a nie szczerzeniem się do selfie. I z tego co wiem, i co popieram, tak właśnie ma zostać do samego końca. Eresesy to projekt absolutnych frików, ciągle podlegający burzliwej ewolucji, będzie zaskakiwał jeszcze nie raz. Jak uznają, że chcą coś ujawnić, to to zrobią. I nie będzie to moja sprawa. Ja tylko pomagam ile jestem w stanie. Jestem głównym wydawcą ich muzyki, pomagam czasem przy sferze wizualnej, jestem także nieoficjalnym ale pełnomocnym managerem, zdarza się że coś w ich imieniu wrzucę na fejsbukowego profila. I dobrze mi z tym, tym bardziej że siłą rzeczy znam ich plany, a te są cokolwiek szalone, piękne i odważne…
Dzięki Wojtku za rozmowę i poświęcony czas.
WK. Pozdrawiam i dziękuję za zainteresowanie.
Rozmawiał Bartosz Nowicki
środa, 10 czerwca 2015
Taneczny recykling / Lutto Lento "Whips"
Lubomir Grzelak, znany bardziej jako Lutto Lento to postać nietuzinkowa w świecie muzycznego niezalu. Zarówno jego twórczość jak i działalność wydawnicza (Sangoplasmo, Dunno) daleko wymykają się estetycznym klasyfikacjom, a kolejne ich emanacje zawsze niosą ze sobą element zaskoczenia.
Do niedawna jeszcze Lutto Lento utożsamiany był z muzycznym etnologiem rejestrującym obrzędy wielkanocne Beskidu wyspowego ("Duch gór") i z niestrudzonym grzebaczem (diggerem), zakopanym w stertach kaset znalezionych na opuszczonych strychach i w wilgotnych piwnicach. Poszukiwanie na kilometrach - tych podwójnie anonimowych, bo porzuconych i niezidentyfikowanych - taśm, jedynego fragmentu, pętli, brzmienia w przypadku tego twórcy oznacza zazwyczaj dopiero początek procesu kreacji wyznaczanego, serią mozolnych, ręcznych modyfikacji. Ten obdarzony niezwykle oryginalnym zmysłem estetycznym wydawca, kolekcjonujący w katalogu Sangoplasmo nagrania wymykające się stylistycznym drogowskazom, a czasem i "tradycyjnej" muzycznej narracji, swoje zafascynowanie dźwiękowym recyklingiem z powodzeniem połączył z rolą producenta, sięgając po plądrofonię i deformację w celu realizacji surrealistycznych kolaży. Od pewnego czasu jednak, z ciekawością możemy obserwować jak Grzelak, co raz śmielej podąża w stronę klubowych stylistyk. Kwintesencją tanecznych inspiracji jest epka "Whips" na której muzyk dokonuje zaskakującej estetycznej wolty, pozostając jednocześnie wiernym swojemu warsztatowi pracy.
Zapowiedziany na czerwiec materiał, przygotowany dla brytyjskiego labelu Where to now?, zawiera w głównej mierze kompozycje, które dotąd mogliśmy odsłuchiwać na soundcloudzie artysty, bądź też w nieco zmienionych wersjach na innych wydawnictwach Lutto Lento. Narracja została podporządkowana regułom klubowej dramaturgii i zaaranżowana z parkietowym przeznaczeniem. Nie będzie to jednak parkiet podświetlanych neonami i laserami ekskluzywnych klubów, raczej rozdeptana pofabryczna podłoga, lub piwnica nielegalnego squatu.
Na "Whips" regularność rytmu i mocny taneczny groove idzie w parze z brudnym brzmieniem, koślawymi, analogowymi basami, dudniącymi lubieżnie jak w starych wypalonych głośnikach. Jesteśmy świadkami pozbawionej selektywności dźwiękowej magmy, w której wysokie tony hi-hatów, snare'ów, czy clapów, lepią się do gęstych, rzężących burdonów. Tutaj wycięte pętle z hipnotycznym rytmem spotykają się z rozciągniętymi smykami, kwaśnymi melodiami, zmutowanymi wokalami, szorstkimi przygaszonymi padami, industrialnym chrzęstem ornamentów i charakterystycznymi raveowymi detalami z lat 90tych (gwizdki, pisk opon itp.). W przeciwieństwie do kilku poprzednich wydawnictw, Lento zaprzestał eksperymentów z modyfikacją tempa przez co "Whips" jeszcze bardziej podkreśla swój przebojowy charakter
Dancefloorowy sznyt nagrania został oparty na doświadczeniach producenta z formami eksperymentalnymi. Źródłem inspiracji nadal pozostaje akustyczne śmietnisko, pełne dźwięków porzuconych, niechcianych, ukradzionych, zniszczonych, którym Grzelak nadaje nowe sensy i tworzy dla nich nowe konteksty, nie ukrywając przy tym ich wstydliwego pochodzenia i ułomności brzmienia. Brud, glitch, przester stanowią o wyrazistym charakterze produkcji, której immanentnym składnikiem jest również, traktowany z powagą, dźwiękowy kicz. Lutto Lento jak mało kto jest bowiem otwarty na ułomności dźwięku. Zarówno tyczy się to brzmienia, jak i treści którą ów dźwięk niesie. Warsztat jego pracy nie przypomina gabinetu chirurgii plastycznej, w którym wygładzane są zmarszczki, ukrywane fałdy, odcinane zwały tłuszczu. Artysta bardziej odnajduje się on w roli doktora Frankensteina, zszywającego ze sobą ochłapy i pozostawiającego wyraźnie widoczne szwy i blizny. Lento koncentruje swą twórczość wokół defektu i ułomności, to one są jej filarem. W swoim domowym studio zakasuje więc rękawy i niczym Eugeniusz Rudnik, chwyta za serpentyny niechcianych taśm i z rzeźnicką techniką tnie, zszywa, skleja, rozciąga, zniekształca materiał źródłowy, aż do osiągnięcia pożądanego stopnia zepsucia. Traktuje swój warsztat bardziej jak rzemieślnik, niż współczesny muzyczny producent tworzący w sterylnej przestrzeni softwearu. Praca Grzelaka jest obcowaniem z fizycznymi przedmiotami. Kreatywnym podejściem do materialnej słabości, oraz z oporów jakie sprawia ułomność nośnika. Taka estetyzacja słabości i brzydoty przypomina nieco braci Deuce, bohaterów filmu "Zet i dwa zera" Petera Greenaway'a, odurzonych fascynacją do rozkładu materii i rejestrujących ów proces na taśmie filmowej. Z podobną lubością Lutto Lento dokonuje deformacji, upiększa ją, aby później upajać się jej śmiertelnym powabem.
Gdybym miał gdzieś na osi czasu umiejscowić echa fascynacji muzycznych Grzelaka pojawiających się na epce, to bez wątpienia byłaby to mieszanka wpływów house, techno i acid z lat 90tych. Najbardziej esencjonalnym przykładem będzie z pewnością "Amarena" z charakterystycznym zapętlonym wokalem, pompującym danceflorowym rytmem, skromną melodyką opartą na rzadkiej zmianie tonacji długiej rozciągniętej plamy. Jednak podobieństw stylistycznych tego bangera, możemy doszukiwać się również dużo później, bo w charakterystycznie skrojonej stylistyce uprawianej przez Amerykanina Alana Abrahamsa, pod szyldami Bodycode i Portable.
"Whips" jest zamkniętą w klubowej formie sumą i naturalnym rozwinięciem dotychczasowych muzycznych doświadczeń Lubomira. Kwintesencją muzycznego recyklingu, w którym producent osiągnął już takie manualne zdolności w operowaniu taśmą, że jego handmade jest już niemal, nie do odróżnienia od maszyny. Tym razem, jego oryginalna estetyczna sygnatura została kompozycyjnie uproszczona, aby cieszyć zarówno uszy, jak i nogi dancefloorowych bywalców.
LUTTO LENTO "Whips"
2015, Where to now?
Do niedawna jeszcze Lutto Lento utożsamiany był z muzycznym etnologiem rejestrującym obrzędy wielkanocne Beskidu wyspowego ("Duch gór") i z niestrudzonym grzebaczem (diggerem), zakopanym w stertach kaset znalezionych na opuszczonych strychach i w wilgotnych piwnicach. Poszukiwanie na kilometrach - tych podwójnie anonimowych, bo porzuconych i niezidentyfikowanych - taśm, jedynego fragmentu, pętli, brzmienia w przypadku tego twórcy oznacza zazwyczaj dopiero początek procesu kreacji wyznaczanego, serią mozolnych, ręcznych modyfikacji. Ten obdarzony niezwykle oryginalnym zmysłem estetycznym wydawca, kolekcjonujący w katalogu Sangoplasmo nagrania wymykające się stylistycznym drogowskazom, a czasem i "tradycyjnej" muzycznej narracji, swoje zafascynowanie dźwiękowym recyklingiem z powodzeniem połączył z rolą producenta, sięgając po plądrofonię i deformację w celu realizacji surrealistycznych kolaży. Od pewnego czasu jednak, z ciekawością możemy obserwować jak Grzelak, co raz śmielej podąża w stronę klubowych stylistyk. Kwintesencją tanecznych inspiracji jest epka "Whips" na której muzyk dokonuje zaskakującej estetycznej wolty, pozostając jednocześnie wiernym swojemu warsztatowi pracy.
Zapowiedziany na czerwiec materiał, przygotowany dla brytyjskiego labelu Where to now?, zawiera w głównej mierze kompozycje, które dotąd mogliśmy odsłuchiwać na soundcloudzie artysty, bądź też w nieco zmienionych wersjach na innych wydawnictwach Lutto Lento. Narracja została podporządkowana regułom klubowej dramaturgii i zaaranżowana z parkietowym przeznaczeniem. Nie będzie to jednak parkiet podświetlanych neonami i laserami ekskluzywnych klubów, raczej rozdeptana pofabryczna podłoga, lub piwnica nielegalnego squatu.
Na "Whips" regularność rytmu i mocny taneczny groove idzie w parze z brudnym brzmieniem, koślawymi, analogowymi basami, dudniącymi lubieżnie jak w starych wypalonych głośnikach. Jesteśmy świadkami pozbawionej selektywności dźwiękowej magmy, w której wysokie tony hi-hatów, snare'ów, czy clapów, lepią się do gęstych, rzężących burdonów. Tutaj wycięte pętle z hipnotycznym rytmem spotykają się z rozciągniętymi smykami, kwaśnymi melodiami, zmutowanymi wokalami, szorstkimi przygaszonymi padami, industrialnym chrzęstem ornamentów i charakterystycznymi raveowymi detalami z lat 90tych (gwizdki, pisk opon itp.). W przeciwieństwie do kilku poprzednich wydawnictw, Lento zaprzestał eksperymentów z modyfikacją tempa przez co "Whips" jeszcze bardziej podkreśla swój przebojowy charakter
Dancefloorowy sznyt nagrania został oparty na doświadczeniach producenta z formami eksperymentalnymi. Źródłem inspiracji nadal pozostaje akustyczne śmietnisko, pełne dźwięków porzuconych, niechcianych, ukradzionych, zniszczonych, którym Grzelak nadaje nowe sensy i tworzy dla nich nowe konteksty, nie ukrywając przy tym ich wstydliwego pochodzenia i ułomności brzmienia. Brud, glitch, przester stanowią o wyrazistym charakterze produkcji, której immanentnym składnikiem jest również, traktowany z powagą, dźwiękowy kicz. Lutto Lento jak mało kto jest bowiem otwarty na ułomności dźwięku. Zarówno tyczy się to brzmienia, jak i treści którą ów dźwięk niesie. Warsztat jego pracy nie przypomina gabinetu chirurgii plastycznej, w którym wygładzane są zmarszczki, ukrywane fałdy, odcinane zwały tłuszczu. Artysta bardziej odnajduje się on w roli doktora Frankensteina, zszywającego ze sobą ochłapy i pozostawiającego wyraźnie widoczne szwy i blizny. Lento koncentruje swą twórczość wokół defektu i ułomności, to one są jej filarem. W swoim domowym studio zakasuje więc rękawy i niczym Eugeniusz Rudnik, chwyta za serpentyny niechcianych taśm i z rzeźnicką techniką tnie, zszywa, skleja, rozciąga, zniekształca materiał źródłowy, aż do osiągnięcia pożądanego stopnia zepsucia. Traktuje swój warsztat bardziej jak rzemieślnik, niż współczesny muzyczny producent tworzący w sterylnej przestrzeni softwearu. Praca Grzelaka jest obcowaniem z fizycznymi przedmiotami. Kreatywnym podejściem do materialnej słabości, oraz z oporów jakie sprawia ułomność nośnika. Taka estetyzacja słabości i brzydoty przypomina nieco braci Deuce, bohaterów filmu "Zet i dwa zera" Petera Greenaway'a, odurzonych fascynacją do rozkładu materii i rejestrujących ów proces na taśmie filmowej. Z podobną lubością Lutto Lento dokonuje deformacji, upiększa ją, aby później upajać się jej śmiertelnym powabem.
Gdybym miał gdzieś na osi czasu umiejscowić echa fascynacji muzycznych Grzelaka pojawiających się na epce, to bez wątpienia byłaby to mieszanka wpływów house, techno i acid z lat 90tych. Najbardziej esencjonalnym przykładem będzie z pewnością "Amarena" z charakterystycznym zapętlonym wokalem, pompującym danceflorowym rytmem, skromną melodyką opartą na rzadkiej zmianie tonacji długiej rozciągniętej plamy. Jednak podobieństw stylistycznych tego bangera, możemy doszukiwać się również dużo później, bo w charakterystycznie skrojonej stylistyce uprawianej przez Amerykanina Alana Abrahamsa, pod szyldami Bodycode i Portable.
"Whips" jest zamkniętą w klubowej formie sumą i naturalnym rozwinięciem dotychczasowych muzycznych doświadczeń Lubomira. Kwintesencją muzycznego recyklingu, w którym producent osiągnął już takie manualne zdolności w operowaniu taśmą, że jego handmade jest już niemal, nie do odróżnienia od maszyny. Tym razem, jego oryginalna estetyczna sygnatura została kompozycyjnie uproszczona, aby cieszyć zarówno uszy, jak i nogi dancefloorowych bywalców.
LUTTO LENTO "Whips"
2015, Where to now?
niedziela, 7 czerwca 2015
Nagi instynkt / Jacek Sienkiewicz "Instynkt"
"Instynkt" to jedna z tych zjawiskowych płyt, które wymykają się opisowi i daleko przerastają wyobraźnię słuchacza.
W niebywałe poruszenie wprawiają mnie ostatnie dokonania Jacka Sienkiewicza, dlatego nie należy się dziwić, że goszczą na łamach 1/u/1/o z taką regularnością. Muzyk nie daje w tym roku o sobie zapomnieć, zaskakując kolejnymi swoimi produkcjami. I bardzo dobrze bo forma artystyczna Sienkiewicza wciąż zwyżkuje, a jego wyobraźnia wydaje się nie być ograniczona żadnymi barierami.
Mimo dorobienia się uznanej pozycji wśród europejskich producentów techno, Sienkiewicz nie odcina kuponów od wcześniejszych wydawnictw i kooperacji, a ponad wszystko stawia sobie rozwój własnego oryginalnego języka i poszukiwanie nowych form dla wyrażenia siebie przez muzykę elektroniczną. Utożsamiany do tej pory głównie z klubową odnogą techno, serią tegorocznych produkcji "Nomatter", "Ridges", producent wytyczył sobie nowy obszar poszukiwań, w którym tworzywem jest język eksperymentalnej elektroniki. Odstawiwszy na bok estetyki wyrażane konkretem repetycji i dyktaturą bitu, Sienkiewicz udanie sięgnął do form improwizowanych. Otwarte pole eksperymentu sprzyjają mu w uwalnianiu pomysłów, zamkniętych do tej pory w sztywnej klubowej pętli taktowanej na 4.
"Instynkt" jest dość płynnym rozwinięciem dwóch poprzednich wydawnictw ("Nomatter" "Ridges") i pretekstem do kolejnych, co raz śmielszych brzmieniowych i kompozycyjnych ewolucji. Abstrakcyjna ekspresja Sienkiewicza, z jako pierwszą, rozprawia się z linearną narracją. Zdarzenia dźwiękowe zdają się tu ewoluować w czasie rzeczywistym, rozgrywając się równolegle na kilku ścieżkach. Cała gęsta tkanka odgłosów płynie miesza się, rozciąga i kurczy w nieokreślonej przestrzeni bez oparcia w tradycyjnych kompozycyjnych fundamentach. Otwarta forma pozwoliła zrezygnować z symetrycznego podziału kompozycji, wyznaczonego sinusoidą wyciszeń i kulminacji. Sienkiewicz nie posiłkuje się również hałasem, aby zaznaczyć intensywność materiału. Zostaje ona wystarczająco dobrze wyrażona zagęszczeniem faktur i złożonością poszczególnych wątków niesionych abstrakcyjnym pozbawionym podziałów rytmem. Właśnie ów rytm jest sercem całego "Instynktu", choć prawdopodobnie trafniejszym określeniem opisującym strukturę frenetycznych, nieregularnych stukotów i tąpnięć byłaby z pewnością arytmia. Gdyby odnieść się do poprzedniego materiału Sienkiewicza "Ridges" i jego górskich inspiracji, to kostropaty "rytm" "Instynktu" mógłby odpowiadać nieregularności skalnych krawędzi. Podobnie tyczy się to chropowatego, twardego, brzmienia. Ów spękana rytmika podążająca tylko sobie znanym krokiem inklinuje silne skojarzenia z muzyką Autechre. W przeciwieństwie jednak do Brytyjczyków, Sienkiewicz nie kładzie nacisku na klarowność i trójwymiarowość brzmień, chętnie oblepiając je szumem, przeplatając syntezatorowymi nawałnicami świstów, graniastym basem, czy onirycznymi zewami.
Jeśli już porównujemy Sienkiewicza eksperymentującego z abstrakcyjną, improwizowaną elektroniką, do innych artystów - to tylko do tych najlepszych. Tak jak czytelne jest bowiem pokrewieństwo fragmentów "Instynktu" do prac Autechre, tak równie widoczne powinny być analogie z diabelską narracją "Traditional Music Of Notional Species Vol. I" Rashada Beckera. U obu producentów plątanina niezbornych dźwięków i nerwowych sprzężeń tworzy dzieło monumentalne, wielowymiarowe i wielowątkowe, które paradoksalnie zachowuje intymną atmosferę i spójność fabularną.
"Instynkt" to spektakl detali, w którym abstrakcyjna forma idzie wespół z abstrakcyjnym brzmieniem, aranżując przy tym mroczną i niepokojącą atmosferę. To zaproszenie do wnętrza zachwycającego i jednocześnie przerażającego dźwiękowego imaginarium. Jacek Sienkiewicz, z każdym kolejnym swoim wydawnictwem zawiesza poprzeczkę o kilka szczebli wyżej, choć już przy pierwszej tegorocznej produkcji "Nomatter" została ona wywindowana pod nieboskłon. To stopniowanie napięcia kolejnymi nagraniami jest pasjonujące i pozwala ewoluować odbiorcy razem z artystą.
JACEK SIENKIEWICZ "Instynkt"
2015, Bocian Rec. / Recognition Rec.
W niebywałe poruszenie wprawiają mnie ostatnie dokonania Jacka Sienkiewicza, dlatego nie należy się dziwić, że goszczą na łamach 1/u/1/o z taką regularnością. Muzyk nie daje w tym roku o sobie zapomnieć, zaskakując kolejnymi swoimi produkcjami. I bardzo dobrze bo forma artystyczna Sienkiewicza wciąż zwyżkuje, a jego wyobraźnia wydaje się nie być ograniczona żadnymi barierami.
Mimo dorobienia się uznanej pozycji wśród europejskich producentów techno, Sienkiewicz nie odcina kuponów od wcześniejszych wydawnictw i kooperacji, a ponad wszystko stawia sobie rozwój własnego oryginalnego języka i poszukiwanie nowych form dla wyrażenia siebie przez muzykę elektroniczną. Utożsamiany do tej pory głównie z klubową odnogą techno, serią tegorocznych produkcji "Nomatter", "Ridges", producent wytyczył sobie nowy obszar poszukiwań, w którym tworzywem jest język eksperymentalnej elektroniki. Odstawiwszy na bok estetyki wyrażane konkretem repetycji i dyktaturą bitu, Sienkiewicz udanie sięgnął do form improwizowanych. Otwarte pole eksperymentu sprzyjają mu w uwalnianiu pomysłów, zamkniętych do tej pory w sztywnej klubowej pętli taktowanej na 4.
"Instynkt" jest dość płynnym rozwinięciem dwóch poprzednich wydawnictw ("Nomatter" "Ridges") i pretekstem do kolejnych, co raz śmielszych brzmieniowych i kompozycyjnych ewolucji. Abstrakcyjna ekspresja Sienkiewicza, z jako pierwszą, rozprawia się z linearną narracją. Zdarzenia dźwiękowe zdają się tu ewoluować w czasie rzeczywistym, rozgrywając się równolegle na kilku ścieżkach. Cała gęsta tkanka odgłosów płynie miesza się, rozciąga i kurczy w nieokreślonej przestrzeni bez oparcia w tradycyjnych kompozycyjnych fundamentach. Otwarta forma pozwoliła zrezygnować z symetrycznego podziału kompozycji, wyznaczonego sinusoidą wyciszeń i kulminacji. Sienkiewicz nie posiłkuje się również hałasem, aby zaznaczyć intensywność materiału. Zostaje ona wystarczająco dobrze wyrażona zagęszczeniem faktur i złożonością poszczególnych wątków niesionych abstrakcyjnym pozbawionym podziałów rytmem. Właśnie ów rytm jest sercem całego "Instynktu", choć prawdopodobnie trafniejszym określeniem opisującym strukturę frenetycznych, nieregularnych stukotów i tąpnięć byłaby z pewnością arytmia. Gdyby odnieść się do poprzedniego materiału Sienkiewicza "Ridges" i jego górskich inspiracji, to kostropaty "rytm" "Instynktu" mógłby odpowiadać nieregularności skalnych krawędzi. Podobnie tyczy się to chropowatego, twardego, brzmienia. Ów spękana rytmika podążająca tylko sobie znanym krokiem inklinuje silne skojarzenia z muzyką Autechre. W przeciwieństwie jednak do Brytyjczyków, Sienkiewicz nie kładzie nacisku na klarowność i trójwymiarowość brzmień, chętnie oblepiając je szumem, przeplatając syntezatorowymi nawałnicami świstów, graniastym basem, czy onirycznymi zewami.
Jeśli już porównujemy Sienkiewicza eksperymentującego z abstrakcyjną, improwizowaną elektroniką, do innych artystów - to tylko do tych najlepszych. Tak jak czytelne jest bowiem pokrewieństwo fragmentów "Instynktu" do prac Autechre, tak równie widoczne powinny być analogie z diabelską narracją "Traditional Music Of Notional Species Vol. I" Rashada Beckera. U obu producentów plątanina niezbornych dźwięków i nerwowych sprzężeń tworzy dzieło monumentalne, wielowymiarowe i wielowątkowe, które paradoksalnie zachowuje intymną atmosferę i spójność fabularną.
"Instynkt" to spektakl detali, w którym abstrakcyjna forma idzie wespół z abstrakcyjnym brzmieniem, aranżując przy tym mroczną i niepokojącą atmosferę. To zaproszenie do wnętrza zachwycającego i jednocześnie przerażającego dźwiękowego imaginarium. Jacek Sienkiewicz, z każdym kolejnym swoim wydawnictwem zawiesza poprzeczkę o kilka szczebli wyżej, choć już przy pierwszej tegorocznej produkcji "Nomatter" została ona wywindowana pod nieboskłon. To stopniowanie napięcia kolejnymi nagraniami jest pasjonujące i pozwala ewoluować odbiorcy razem z artystą.
JACEK SIENKIEWICZ "Instynkt"
2015, Bocian Rec. / Recognition Rec.
czwartek, 4 czerwca 2015
Męty, tripy, mutacje i karty microSD / Duy Gebord "Qualm" + Efrēm "Foli"
Narkotyczne
wizje, rozszerzone postrzeganie, zaburzenia zmysłów, mikroby, grzyby,
pasożyty i ludowa egzotyka. Szerokie i zjawiskowe jest spektrum zainteresowań twórców Audile Snow, a
jednak paradoksalnie układa się ono w logiczną, kulturową refleksję.
Niespełna dwa miesiące temu na rodzimej scenie eksperymentalnej objawił się nowy micro-label Audile Snow, założony przez Radosława Sirko (Duy Gebord) i Nerkę Boli. Określenie "mikro" jest w tym przypadku użyte wyjątkowo adekwatnie, bowiem nośnikiem, na którym ukazują się wydawnictwa labelu, jest karta pamięci microSD.
Nazwa Audile Snow jest z kolei nawiązaniem do pojęcia Visual Snow (śnieg optyczny), które w terminologii medycznej oznacza zburzenie widzenia, objawiające się między innymi pod postacią półprzezroczystych plamek, potocznie zwanych mętami, pojawiających się w polu widzenia, na tle dużych, jasnych i jednolitych powierzchni. Konotacje między ową przypadłością, a muzyką osobliwie wyjaśnia współzałożyciel labelu Radek Sirko: "Zawsze interesowały mnie męty w oku, widzisz to, ale wiesz, że tego nie ma i nie za bardzo potrafisz wyjaśnić innym o co chodzi. Albo tarcie zamkniętych oczu, oko jako pędzel. Chciałbym umieć tak działać z uchem."
Dlaczego zdecydowaliście się wydawać muzykę na kartach microSD?
RS. Nie dlatego, że tego jeszcze nie było (bo choćby i w raster-notonie), ale chyba nikt nie zdecydował się na wydawanie tylko na tym nośniku. Pomysł na wydawnictwo microSD wyszedł od Nerki, ona też zaprojektowała identyfikację, opakowanie i okładki. Ja chętnie na ten pomysł przystałem, uważam, że to, jakich używamy nośników, jest z jednej strony wynikiem przyzwyczajenia (które samo w sobie nie jest złe), a z drugiej nieuświadamianych czynników politycznych i myślenia trochę magicznego. Każdy nośnik znaczy i oczywiście nie można ich porównywać w kategoriach 'lepszy-gorszy' (ze swojej perspektywy mogę dodać, że wolę cyfrowe od analogowych, ponieważ te pierwsze nie zniekształcają mi materiału brzmieniowo). To, że używamy płyt CD, winyli i kaset, a nie kardridży, DATów i fidelipaców, jest wynikiem wieloletniego lobbingu producentów i ciekawe jest to, że nawet w środowisku niezależnym jesteśmy zależni od formatów, które na naszych oczach z mainstreamowych przechodzą w anachroniczne. Nośniki są przechodnie, ale jesteśmy do nich przywiązani takim właśnie myśleniem magicznym, które traktuje z namaszczeniem praktykę słuchania z konkretnego medium. Gdy spojrzeć z boku, ma to trochę znamiona błędnego koła: chcąc nie powielać oczywistych formatów (CD) sięga się po nośniki z punktu widzenia rynku przestarzałe, a przecież mediów, na których można zapisać dźwięk, jest mnóstwo. My też nie chcemy powielać oczywistych formatów, ale postanowiliśmy pobawić się w inną stronę, nie do końca hermetyczną. Bo microSD są dużo bardziej funkcjonalne - odpalisz je na tablecie i smartfonie, dodajemy do nich adaptery SD, żeby weszły do kompa. I tak jak winyl, kaseta czy CD - one też zakładają pewną proksemikę. Są małe i łatwo je zgubić, więc podchodzisz do nich ostrożnie. Samo opakowanie będzie się zmieniać, mamy sporo pomysłów w co i jak zapakować karty. Lubię, gdy ludzie nie wiedzą co z nimi zrobić, bo nie są przyzwyczajeni do tego pomysłu, że to też może być album; poza tym znam mentalność kolekcjonera płyt, sam nim kiedyś byłem. To takie igranie z tymi, którzy kupują muzykę, żeby im ładnie leżała na półce. No i jeszcze to, że na karcie mieści się mp3, wav i flac, a do tego można tam wrzucić też inne pliki: wizualne, graficzne, tekstowe. Te możliwości też zamierzamy wykorzystywać.
Otwieracie katalog Audile Snow dosyć zaskakująco, bo materiałem Efrēm'a, który na tle twoich muzycznych deformacji wypada, bardzo modernistycznie.
RS. Modernizm jest prometejski i nie strzela sobie w kolano z konstatacją, że wszystko już było. W muzyce Efrēma czuć świeżość, w mojej miejscami można odczuć symptomy zmęczenia tą formułą, dlatego zresztą robię sobie na jakiś czas przerwę od Geborda. Do Efrēma napisałem parę miesięcy wcześniej, gdy znalazłem na soundcloudzie jego dwie epki nagrane jako Volkhvy. Była to muzyka bliższa mojej - różnorodna stylistycznie, unikająca gatunków. Myśleliśmy, że zrobi coś podobnego, a on postanowił nagrać zupełnie nowy materiał i zmienić pseudonim. Bez dekonstrukcji i przeintelektualizowania. No i fajnie, fakt, że działamy niezależnie, wcale nie oznacza, że powinniśmy wydawać tylko muzykę trudną, smutną i eksploratorską. Zresztą też dzięki temu "Foli" i "Qualm" równoważą się. Poza tym nie chciałem jako pierwszego w Audile Snow wydawać siebie, dlatego oficjalnie jestem drugi.
Jakie plany wydawnicze przed wami?
RS. Myślimy już o kilku kolejnych wydawnictwach, są to głównie nasi przyjaciele ze swoimi solowymi projektami, które jeszcze się tworzą. Nie ma sprecyzowanych wytycznych, chcielibyśmy myśleć o Audile Snow jako o labelu, który nas samych kiedyś zaskoczy. Oczywiście nie chcemy wydawać byle czego, żeby tylko mieć pretekst do wydawania, bo taka polityka/filozofia sprawia, że rzeczy, które miały być wydobyte - giną. Lubimy przeczesywać lasta szukając nieznanych twórców. Póki co chcemy wypuszczać albumy w rzutach po 2, tak jak teraz. Będziemy starać się tak je dobierać, żeby korespondowały ze sobą. Nie musi to być za wszelką cenę eksperymentalna elektronika, ważne żeby kontent zgadzał się z naszymi gustami. Może nawet niekoniecznie muzyka. Obecnie sporo naszych znajomych prowadzi labele mogące wydawać podobne rzeczy, więc nie ma co się martwić o sytuację, w której ktoś zostanie niewydany. Nie zależy nam na ściganiu się między sobą o to, kto kogo pierwszy. Będziemy wydawać muzykę, co do której razem z twórcą będziemy zgodni, że chcemy ją wydać, w takiej a nie innej formie. Nic na siłę.
Dwa pierwsze wydawnictwa zapisane na kartach micro SD w zero-jedynkowym kodzie, to autorski materiał Duy'a Geborda oraz jednoosobowy projekt Efrēm, za którym stoi Damian Kowal, antropolog, etnolog, poeta. Oba materiały zostały dostarczone w specjalnych kopertach, do złudzenia przypominających dilerskie zawiniątka. Zamknięte w takim anturażu karty pamięci, sugestywnie imitują listki LSD, a grafiki okładkowe są niczym żywcem wyjęte z psychodelicznych wizji Timothy Leary'ego. A muzyka? Dopiero tutaj rozpoczyna się trip. I tylko od słuchaczy zależy czy wybiorą się w mroczną i zawiłą drogę z Duyem Gebordem, czy zagustują w egzotycznych peregrynacjach Efrēma.
DUY GEBORD - "Qualm" / 2015 / Audile Snow
Choroby pasożytnicze, klęski ekologiczne, zanieczyszczenia środowiska, mutacje, wynaturzenia, grzyby, odpady, deformacje. Już po lekturze tracklisty "Qualm" mamy pełny wgląd w materię, która zainspirowała Duy'a Geborda do snucia pokrętnych i jednocześnie osobliwych dźwiękowych narracji.
Jedyne do czego Radek Sirko zdążył przyzwyczaić swoich słuchaczy, to do faktu, że nigdy nie możemy spodziewać się gdzie tym razem zaprowadzi nas jego dźwiękowa, sięgająca daleko poza
muzyczność, wyobraźnia. Eklektyzm, post-gatunkowość, eksperyment, są już na stałe zapisane w etos twórczy Geborda, który z upodobaniem plącze tropy i nawarstwia niedopowiedzenia. Do opisania jego producenckiej działalności można by posłużyć się figurą współczesnego ucha, przebodźcowanego, bezradnego wobec hałasu, inkorporującego wszystkie, bez wyjątku akustyczne ślady. Mało komu udaje się równie dobitnie ukazać ów śmietnik jakim jest wszechsłyszące ucho. Obcowanie z muzyką tego producenta staje się więc w pewnym sensie metanarracją, słuchaniem o słuchaniu. Nie jest to wdzięczna sytuacja dla twórcy, który kosztem przychylności słuchacza, stawia komunikat, ponad "muzyczność muzyki" oraz z uporem maniaka stara się wykazać, że dźwięk jest więcej niż dźwiękiem. "Czasami próbuję myśleć w kategoriach rozszerzonych: tak jak jest expanded cinema, to może też expanded music (?). Dźwięk nie może być tylko dźwiękiem, to by było zbyt nudne" - stwierdza Sirko.
Podobnie jak na poprzednich albumach, Gebord brutalnie mieli gatunki i estetyki dotąd, aż stracą one swój wyróżniający, indywidualny charakter i staną się skarlałą pulpą, powidokiem (posłuchem), wielokrotnie odbitym echem. Muzycznym destylatem tej chłodnej deformacji są amorficzne kolarze, często irytujące swoim niedookreśleniem formalnym i ciągłym zwodzeniem słuchacza, bezustanną grą z jego przyzwyczajeniami do logiki i harmonii. W przypadku "Qualm" punktem wyjścia jest muzyka klubowa, co można zweryfikować choćby za sprawą częstej obecność stopy. Jednak regularny bit, główny nośnik tanecznych estetyk, ugina się tu pod ciężarem narracji i gęstością dźwiękowej zawiesiny. Z kolei goszczące na "Qualm" atonalne gitarowe solówki i widmowe zaśpiewy, idące w parze z unikaniem przez producenta kulminacji - co niesie z kolei niemożność dookreślenia centrum kompozycji - całkowicie wywracają fundament formalny utworów.
Muzyka Sirko meandruje gdzieś w oparach quasi techno, ambientu, trip-hopu, czy industrialu. Jest kwintesencją anty-przebojowości, ciężką, zawiłą, obarczoną (przesyconą) informacją. Podążając w kierunku muzycznego prymitywizmu Duy Gebord beznamiętnie kontestuje wszelkie normy estetyczne i pozbawia konwencje ich pierwotnego kontekstu. W przypadku "Qualm" jawnie deprecjonuje fundament muzyki klubowej, oparty na repetycji i kulminacji.
***
Efrēm - "Foli" / 2015 / Audile Snow
Na tle tak intensywnej i wielokontekstowej wypowiedzi, jaką jest materiał Geborda, otwierający katalog Audile Snow Efrēm jawi się niezwykle łagodnie. "Foli" natchnione afirmatywną energią i modernistyczną formą odświeża mroczne i intensywne krajobrazy rodzimej muzyki elektroniczno-eksperymentalnej, proponując barwną i egzotyczną fabułę. Podpisujący się pod tą produkcją Damian Kowal z etnologiczną wrażliwością sięga po inspiracje muzyką malijską. Ze świetnym wyczuciem rytmu łączy malownicze brzmienia zachodniej Afryki z dynamiką techno, tworząc dostojny i łagodny mariaż, bliski estetyce new age, czy klubowego wydania world music. Jednak pomimo takich konotacji, "Foli" na szczęście nie jest nosicielem pstrokatego kiczu, tak często utożsamianego z wymienionymi estetykami.
Przede wszystkim jesteśmy tu świadkami prostej i klarownej narracji stroniącej od wszelkiego rodzaju dekonstrukcji. Oparta jest ona na melodyjnych pasażach, dźwięczących, ciepłym brzmieniem przypominających momentami malijski balafon, oraz na skomasowanych syntetycznych perkusjonaliach, subtelnie brzmiących, ale wiążących kompozycje w mocną transową pulsację.
Prostota, egzotyka, świetlistość i lekkość narracji wyróżniają Efrēm'a na tle większości rodzimych produkcji. Niestety te same cechy sprawiają, że za sprawą dość zachowawczej ingerencji twórczej, jego nagrania mogą zostać zignorowane przez bardziej wymagających słuchaczy.
Niespełna dwa miesiące temu na rodzimej scenie eksperymentalnej objawił się nowy micro-label Audile Snow, założony przez Radosława Sirko (Duy Gebord) i Nerkę Boli. Określenie "mikro" jest w tym przypadku użyte wyjątkowo adekwatnie, bowiem nośnikiem, na którym ukazują się wydawnictwa labelu, jest karta pamięci microSD.
Nazwa Audile Snow jest z kolei nawiązaniem do pojęcia Visual Snow (śnieg optyczny), które w terminologii medycznej oznacza zburzenie widzenia, objawiające się między innymi pod postacią półprzezroczystych plamek, potocznie zwanych mętami, pojawiających się w polu widzenia, na tle dużych, jasnych i jednolitych powierzchni. Konotacje między ową przypadłością, a muzyką osobliwie wyjaśnia współzałożyciel labelu Radek Sirko: "Zawsze interesowały mnie męty w oku, widzisz to, ale wiesz, że tego nie ma i nie za bardzo potrafisz wyjaśnić innym o co chodzi. Albo tarcie zamkniętych oczu, oko jako pędzel. Chciałbym umieć tak działać z uchem."
Aby przybliżyć nieco genezę i plany
wydawnicze Audile Snow bezpośrednio z pierwszej ręki, zadałem Radkowi Sirko kilka
pytań, które rzucają jaśniejsze światło na działalność jego labelu.
RS. Nie dlatego, że tego jeszcze nie było (bo choćby i w raster-notonie), ale chyba nikt nie zdecydował się na wydawanie tylko na tym nośniku. Pomysł na wydawnictwo microSD wyszedł od Nerki, ona też zaprojektowała identyfikację, opakowanie i okładki. Ja chętnie na ten pomysł przystałem, uważam, że to, jakich używamy nośników, jest z jednej strony wynikiem przyzwyczajenia (które samo w sobie nie jest złe), a z drugiej nieuświadamianych czynników politycznych i myślenia trochę magicznego. Każdy nośnik znaczy i oczywiście nie można ich porównywać w kategoriach 'lepszy-gorszy' (ze swojej perspektywy mogę dodać, że wolę cyfrowe od analogowych, ponieważ te pierwsze nie zniekształcają mi materiału brzmieniowo). To, że używamy płyt CD, winyli i kaset, a nie kardridży, DATów i fidelipaców, jest wynikiem wieloletniego lobbingu producentów i ciekawe jest to, że nawet w środowisku niezależnym jesteśmy zależni od formatów, które na naszych oczach z mainstreamowych przechodzą w anachroniczne. Nośniki są przechodnie, ale jesteśmy do nich przywiązani takim właśnie myśleniem magicznym, które traktuje z namaszczeniem praktykę słuchania z konkretnego medium. Gdy spojrzeć z boku, ma to trochę znamiona błędnego koła: chcąc nie powielać oczywistych formatów (CD) sięga się po nośniki z punktu widzenia rynku przestarzałe, a przecież mediów, na których można zapisać dźwięk, jest mnóstwo. My też nie chcemy powielać oczywistych formatów, ale postanowiliśmy pobawić się w inną stronę, nie do końca hermetyczną. Bo microSD są dużo bardziej funkcjonalne - odpalisz je na tablecie i smartfonie, dodajemy do nich adaptery SD, żeby weszły do kompa. I tak jak winyl, kaseta czy CD - one też zakładają pewną proksemikę. Są małe i łatwo je zgubić, więc podchodzisz do nich ostrożnie. Samo opakowanie będzie się zmieniać, mamy sporo pomysłów w co i jak zapakować karty. Lubię, gdy ludzie nie wiedzą co z nimi zrobić, bo nie są przyzwyczajeni do tego pomysłu, że to też może być album; poza tym znam mentalność kolekcjonera płyt, sam nim kiedyś byłem. To takie igranie z tymi, którzy kupują muzykę, żeby im ładnie leżała na półce. No i jeszcze to, że na karcie mieści się mp3, wav i flac, a do tego można tam wrzucić też inne pliki: wizualne, graficzne, tekstowe. Te możliwości też zamierzamy wykorzystywać.
Otwieracie katalog Audile Snow dosyć zaskakująco, bo materiałem Efrēm'a, który na tle twoich muzycznych deformacji wypada, bardzo modernistycznie.
RS. Modernizm jest prometejski i nie strzela sobie w kolano z konstatacją, że wszystko już było. W muzyce Efrēma czuć świeżość, w mojej miejscami można odczuć symptomy zmęczenia tą formułą, dlatego zresztą robię sobie na jakiś czas przerwę od Geborda. Do Efrēma napisałem parę miesięcy wcześniej, gdy znalazłem na soundcloudzie jego dwie epki nagrane jako Volkhvy. Była to muzyka bliższa mojej - różnorodna stylistycznie, unikająca gatunków. Myśleliśmy, że zrobi coś podobnego, a on postanowił nagrać zupełnie nowy materiał i zmienić pseudonim. Bez dekonstrukcji i przeintelektualizowania. No i fajnie, fakt, że działamy niezależnie, wcale nie oznacza, że powinniśmy wydawać tylko muzykę trudną, smutną i eksploratorską. Zresztą też dzięki temu "Foli" i "Qualm" równoważą się. Poza tym nie chciałem jako pierwszego w Audile Snow wydawać siebie, dlatego oficjalnie jestem drugi.
Jakie plany wydawnicze przed wami?
RS. Myślimy już o kilku kolejnych wydawnictwach, są to głównie nasi przyjaciele ze swoimi solowymi projektami, które jeszcze się tworzą. Nie ma sprecyzowanych wytycznych, chcielibyśmy myśleć o Audile Snow jako o labelu, który nas samych kiedyś zaskoczy. Oczywiście nie chcemy wydawać byle czego, żeby tylko mieć pretekst do wydawania, bo taka polityka/filozofia sprawia, że rzeczy, które miały być wydobyte - giną. Lubimy przeczesywać lasta szukając nieznanych twórców. Póki co chcemy wypuszczać albumy w rzutach po 2, tak jak teraz. Będziemy starać się tak je dobierać, żeby korespondowały ze sobą. Nie musi to być za wszelką cenę eksperymentalna elektronika, ważne żeby kontent zgadzał się z naszymi gustami. Może nawet niekoniecznie muzyka. Obecnie sporo naszych znajomych prowadzi labele mogące wydawać podobne rzeczy, więc nie ma co się martwić o sytuację, w której ktoś zostanie niewydany. Nie zależy nam na ściganiu się między sobą o to, kto kogo pierwszy. Będziemy wydawać muzykę, co do której razem z twórcą będziemy zgodni, że chcemy ją wydać, w takiej a nie innej formie. Nic na siłę.
***
Dwa pierwsze wydawnictwa zapisane na kartach micro SD w zero-jedynkowym kodzie, to autorski materiał Duy'a Geborda oraz jednoosobowy projekt Efrēm, za którym stoi Damian Kowal, antropolog, etnolog, poeta. Oba materiały zostały dostarczone w specjalnych kopertach, do złudzenia przypominających dilerskie zawiniątka. Zamknięte w takim anturażu karty pamięci, sugestywnie imitują listki LSD, a grafiki okładkowe są niczym żywcem wyjęte z psychodelicznych wizji Timothy Leary'ego. A muzyka? Dopiero tutaj rozpoczyna się trip. I tylko od słuchaczy zależy czy wybiorą się w mroczną i zawiłą drogę z Duyem Gebordem, czy zagustują w egzotycznych peregrynacjach Efrēma.
Choroby pasożytnicze, klęski ekologiczne, zanieczyszczenia środowiska, mutacje, wynaturzenia, grzyby, odpady, deformacje. Już po lekturze tracklisty "Qualm" mamy pełny wgląd w materię, która zainspirowała Duy'a Geborda do snucia pokrętnych i jednocześnie osobliwych dźwiękowych narracji.
Jedyne do czego Radek Sirko zdążył przyzwyczaić swoich słuchaczy, to do faktu, że nigdy nie możemy spodziewać się gdzie tym razem zaprowadzi nas jego dźwiękowa, sięgająca daleko poza
muzyczność, wyobraźnia. Eklektyzm, post-gatunkowość, eksperyment, są już na stałe zapisane w etos twórczy Geborda, który z upodobaniem plącze tropy i nawarstwia niedopowiedzenia. Do opisania jego producenckiej działalności można by posłużyć się figurą współczesnego ucha, przebodźcowanego, bezradnego wobec hałasu, inkorporującego wszystkie, bez wyjątku akustyczne ślady. Mało komu udaje się równie dobitnie ukazać ów śmietnik jakim jest wszechsłyszące ucho. Obcowanie z muzyką tego producenta staje się więc w pewnym sensie metanarracją, słuchaniem o słuchaniu. Nie jest to wdzięczna sytuacja dla twórcy, który kosztem przychylności słuchacza, stawia komunikat, ponad "muzyczność muzyki" oraz z uporem maniaka stara się wykazać, że dźwięk jest więcej niż dźwiękiem. "Czasami próbuję myśleć w kategoriach rozszerzonych: tak jak jest expanded cinema, to może też expanded music (?). Dźwięk nie może być tylko dźwiękiem, to by było zbyt nudne" - stwierdza Sirko.
Podobnie jak na poprzednich albumach, Gebord brutalnie mieli gatunki i estetyki dotąd, aż stracą one swój wyróżniający, indywidualny charakter i staną się skarlałą pulpą, powidokiem (posłuchem), wielokrotnie odbitym echem. Muzycznym destylatem tej chłodnej deformacji są amorficzne kolarze, często irytujące swoim niedookreśleniem formalnym i ciągłym zwodzeniem słuchacza, bezustanną grą z jego przyzwyczajeniami do logiki i harmonii. W przypadku "Qualm" punktem wyjścia jest muzyka klubowa, co można zweryfikować choćby za sprawą częstej obecność stopy. Jednak regularny bit, główny nośnik tanecznych estetyk, ugina się tu pod ciężarem narracji i gęstością dźwiękowej zawiesiny. Z kolei goszczące na "Qualm" atonalne gitarowe solówki i widmowe zaśpiewy, idące w parze z unikaniem przez producenta kulminacji - co niesie z kolei niemożność dookreślenia centrum kompozycji - całkowicie wywracają fundament formalny utworów.
Muzyka Sirko meandruje gdzieś w oparach quasi techno, ambientu, trip-hopu, czy industrialu. Jest kwintesencją anty-przebojowości, ciężką, zawiłą, obarczoną (przesyconą) informacją. Podążając w kierunku muzycznego prymitywizmu Duy Gebord beznamiętnie kontestuje wszelkie normy estetyczne i pozbawia konwencje ich pierwotnego kontekstu. W przypadku "Qualm" jawnie deprecjonuje fundament muzyki klubowej, oparty na repetycji i kulminacji.
***
Efrēm - "Foli" / 2015 / Audile Snow
Na tle tak intensywnej i wielokontekstowej wypowiedzi, jaką jest materiał Geborda, otwierający katalog Audile Snow Efrēm jawi się niezwykle łagodnie. "Foli" natchnione afirmatywną energią i modernistyczną formą odświeża mroczne i intensywne krajobrazy rodzimej muzyki elektroniczno-eksperymentalnej, proponując barwną i egzotyczną fabułę. Podpisujący się pod tą produkcją Damian Kowal z etnologiczną wrażliwością sięga po inspiracje muzyką malijską. Ze świetnym wyczuciem rytmu łączy malownicze brzmienia zachodniej Afryki z dynamiką techno, tworząc dostojny i łagodny mariaż, bliski estetyce new age, czy klubowego wydania world music. Jednak pomimo takich konotacji, "Foli" na szczęście nie jest nosicielem pstrokatego kiczu, tak często utożsamianego z wymienionymi estetykami.
Przede wszystkim jesteśmy tu świadkami prostej i klarownej narracji stroniącej od wszelkiego rodzaju dekonstrukcji. Oparta jest ona na melodyjnych pasażach, dźwięczących, ciepłym brzmieniem przypominających momentami malijski balafon, oraz na skomasowanych syntetycznych perkusjonaliach, subtelnie brzmiących, ale wiążących kompozycje w mocną transową pulsację.
Prostota, egzotyka, świetlistość i lekkość narracji wyróżniają Efrēm'a na tle większości rodzimych produkcji. Niestety te same cechy sprawiają, że za sprawą dość zachowawczej ingerencji twórczej, jego nagrania mogą zostać zignorowane przez bardziej wymagających słuchaczy.