Poszukiwanie nowych form wyrazu nie zawsze bywa uwieńczone pełnym sukcesem. Cnotą jednak jest błądzić niż tkwić w tym samym
miejscu.
Wreszcie! Po niespodziewanych perturbacjach, muzykom warszawsko-płockiego tira kIRk udało się znaleźć wydawcę chętnego opublikować ich trzecią, długogrającą płytę. Sam fakt, że tak zasłużony skład musiał borykać się z poszukiwaniem labelu nadwątla nieco tezę o świetnej kondycji polskiego niezalu. Okazuje się jednak, że warto było przeczekać, bowiem płyta, mająca lada chwila swoją oficjalną premierę, okazuje się być skokiem w nieznane, zwiastującym nowe artystyczne otwarcie, zarówno dla labelu, jak i dla zespołu.
Zaskakującym wydawcą "III" jest Asfalt Records, oficyna kojarzona dotąd głównie z hip-hopem, mająca w swoich barwach tak mainstreamowych twórców jak O.S.T.R. czy Rasmentalism. Jakby nie patrzeć na profil warszawskiego labelu, to nawet najbardziej awangardowym dokonaniom podopiecznych Asfaltu daleko do radykalizmu dźwiękowych eksperymentów chłopaków z kIRk. Podejrzewam zatem, że na decyzję o wydaniu płyty duży wpływ miała ewolucja jaka dokonała się w muzycznej gramatyce zespołu, a której efekt trafniej wpisuje się w repertuar Asfaltu niż poprzednie płyty tria. Zarówno profil wytwórni, jak i stylistyka grupy znalazły marginesy, na których przecięły się wspólne estetyczne upodobania. Mam wrażenie, że taka fuzja to dla obu stron mistrzowski strzał, który zwiększy zainteresowanie tą, bądź co bądź niezłą płytą.
Moje osobiste sympatie związane z "III", czyli przenoszonym dzieckiem tria Bartnik (elektronika), Kalinowski (gramofony), Dokalski (trąbka), rozkładają się dość nieproporcjonalnie. Wielokrotne przesłuchania podzieliły mi ten album na dwie niesymetryczne części. W pierwszej z nich znajduje się pięć początkowych, pozbawionych tytułów kompozycji, w drugiej zaś utwór wieńczący płytę, nagrany wespół z Antoniną Nowacka z WIDT. Byłbym dalece usatysfakcjonowany, gdyby ta pierwsza część wywoływała u mnie tyle emocji co część druga, finałowa.
Pierwsza, dłuższa odsłona płyty to kIRk po liftingu, wyprasowany, wygładzony i uporządkowany. Zadziwiająco powierzchowny i niestety przewidywalny, przynajmniej jeśli za porównanie wziąć poprzednie dwie płyty tria, nieokiełznane, ociekające brudem, oddające ducha twórczego szaleństwa. W przypadku "III" bieg narracji jest doskonale czytelny, a będąc zasygnalizowany już na wstępie kompozycji, w rozwinięciu nie przynosi już żadnych zmian, kontrapunktów, czy kulminacji. Kolejne utwory wybrzmiewają zamknięte w klamrze monotonnego, trip-hopowego pulsu, człapiąc od początku do końca tym samym chocholim krokiem. Ów rytm, tak wyrazisty (bo trzeba oddać sprawiedliwości, że przygotowana przez Pawła
Bartnika paleta brzmień wyróżnia się niezwykłą klarownością dźwięku,
sprawiającą frajdę fetyszystom cyfrowych barw) pozostawia pomiędzy kolejnymi uderzeniami stopy przepastne dziury, których oszczędna artykulacja ukrytej za tłumikiem trąbki Olgierda Dokalskiego nie jest w stanie nasycić treścią. Nieśmiała fraza dęciaka niezbyt ochoczo wychodzi na pierwszy plan zlewając się z trzeszczącymi fakturami i widmowymi odgłosami preparowanymi z gramofonów przez Filipa Kalinowskiego.
Odświeżona twarz kIRk już od pierwszego przesłuchania wywołała u mnie wspomnienie charakterystycznego brzmienia instrumentalnego hip hopu sygnowanego logiem Ninja Tune. Regularny, przysadzisty i boleśnie nadużywany bit na trzy, owinięty w woal acid jazzowej mgiełki, ustrojony blaskiem etnicznej cepeliady nigdy nie był przeze mnie traktowany jako intrygujące zjawisko na tle bujnego rozkwitu "nowej muzyki" lat 90tych. Przedmiotowe traktowanie jazzu i adaptowanie go w hip hopową formułę jako element budowania atmosfery, to eksperyment tak lotny jak mózg przepalonego blokersa (jeśli już oddajemy nomenklaturę i klimat tamtych lat). Na szczęście pierwsza część "III" nie jest, aż tak sztampowa, choć jeśli doszukiwać się gdzieś proweniencji pomiędzy tymi przecenianymi przez wielu momentami jakie przypadły na rozkwit Ninja Tune, a nową płytą kIRk, to odnaleźć można je właśnie w dość powierzchownej interpretacji estetyk. Zarówno tu jak i tam narracja wydaje się być jedynie powierzchownym mash-upem elementów zaczerpniętych z hip-hopu, czy jazzu, co jest o tyle dziwne, gdyż Filip Kalinowski w swej muzycznej i dziennikarskiej aktywności zjadł zęby na tych gatunkach. Mocny, choć niezmienny bit, zgaszona i wycofana trąbka, folkowe wtręty, trzaski starej płyty, to składniki wyczerpujące całą aranżacyjną zawartość "III", przytaczaną według tego samego scenariusza w każdej kolejnej, znajdującej się na płycie kompozycji. W tak schematycznej i mało elastycznej formule trudno poza finałową kodą wyróżnić jakieś zapadające w pamięć momenty albumu.
Z pewnością za to, pięć pierwszych kompozycji trzeba potraktować jako obowiązkową przystawkę do głównego dania, którym jest wieńczący płytę, szósty utwór, nagrany wespół z Antoniną Nowacką. Ten finał w pełni wynagradza wcześniejszy niedosyt i rozczarowanie. Co zaskakujące, ostatnia kompozycja paradoksalnie powiela całą strukturę poprzedzających ją utworów. Jednak swoją intensywnością wżyna się w świadomość słuchacza, paraliżując go w ekstatycznym uniesieniu. Finał jest bowiem ucieleśnieniem ciężaru kIRkowej, bezkompromisowej ekspresji, tak wyraźnie zaznaczonej choćby na "Złej krwi". Wreszcie wszystkie elementy gęstnieją i zostają podane z oczekiwaną dynamiką, doniośle, wręcz monumentalnie. Wreszcie rytmiczna pulsacja przestaje znieczulać swą monotonią, przeradzając się w hipnotyzującą transową lokomotywę. Z kolei narracja zaczyna uwodzić niczym gęsta opiumowa chmura, skutecznie zaburzając przy tym postrzeganie czasu. Wokalna obecność Nowackiej, prezentującej artykulację będącą czymś w rodzaju quasi operetkowej arii, oplata kompozycje całunem psychodelii i niesamowitości, adekwatnie zresztą nawiązując do genezy albumu. Powstał on bowiem jako muzyczna ilustracja towarzysząca adaptacji filmowej "Zewu Cthulhu", surrealistycznego i mrocznego opowiadania H. P. Lovecrafta.
"III" kIRk, jeśli chodzi o konsekwencję z jaką budowane są aranżacje to album szalenie koherentny. Również pod względem narracji to materiał rozwijający się linearnie z każdą kolejną kompozycją, płynnie zmierzający do zapadającego w pamięć finału. Natomiast pod względem intensywności muzycznych uniesień wydaje się wyraźnie nieproporcjonalny. Jedynie ostatnia kompozycja, kto wie czy nie najlepsza w całej twórczości tria, emanuje energią, pasją i autentyzmem. Jeśli ktoś, tak jak ja główną miarę przykłada do emocji jakie niesie ze sobą muzyka, to po lekturze "III" może odczuwać pewien niedosyt.
Dołączając do ekipy Asfalt Records, kIRk ze swoim materiałem trafił chyba najlepiej jak mógł decydując się na wydanie muzyki w rodzimym labelu. Odnosi się wrażenie jakby nagrania powstały z myślą właśnie o tym wydawnictwie. Wolta artystyczna polegająca na uporządkowaniu przebiegu narracji, poprzez zdominowanie jej typowym dla czarnych brzmień rytmem, może być o wiele bardziej strawna, a jednocześnie odkrywcza, dla zasłuchanych w katalogu Asfaltu wiernych fanów. Z kolei dla słuchaczy gustujących w awangardowych eksperymentach i zagmatwanych fabułach pierwszych dwóch płyt zespołu, obcowanie z "trójką" może nie dostarczyć, aż tak wielu uniesień.
kIRk - "III"
2015, Asfalt Rec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz