Nowa płyta kIRk pozostawia w zamyśleniu i zasłuchaniu. Pasjonuje subtelnością użytych środków, bogactwem detali, frapuje odrealnionym, retrofuturologicznym klimatem.
kIRk na krążku „Ich dzikie serca” to monolit; zespół w pełnym tego słowa znaczeniu. Mimo nagromadzenia w składzie wyrazistych artystycznych osobowości; świetnych instrumentalistów i producentów, podstawą jest kolektyw. Tu nikt nie wyróżnia się ponad resztę. Albo inaczej, wszyscy wyróżniają się na równym, znakomitym poziomie. Paweł Bartnik aranżacją smakowitej elektroniki, o wspaniałym, głębokim brzmieniu, którego źródeł możemy doszukiwać się na ubiegłorocznym, solowym albumie „Przeciwciała”. Filip Kalinowski (były już członek zespołu) doborem intrygujących, egzotycznych sampli, efektami brzmieniowymi, czy subtelnymi scratchami. Olgierd Dokalski swą lakoniczną, ale do głębi przejmującą trąbką, która często ukrywa się w tłach, nie zaburzając kolektywnej harmonii. Eteryczna Antonina Nowacka magnetyzującą uwagę słuchacza swoją widmową wokalizą. Mimo, że w didaskaliach czytamy, że jest to „płyta o głodzie poznania, przekraczaniu granic i szaleńczej wręcz odwadze...”, żadnych granic muzycy kIRk nie forsują, a odwaga objawia się raczej w praktycznej powściągliwości. Stonowane artykulacje muzyków splatają się w niezwykle plastyczną, działającą na wyobraźnię opowieść, emanującą osobliwym, odrealnionym nastrojem.
Sugestywne, retrofuturologiczne klipy, grafika okładkowa, tytuły i tekst o kosmicznych podróżach w nieznane i spotkaniach z obcymi, to pozamuzyczny fundament fabuły płyty „Ich dzikie serca”. Choć długo broniłem się przed narzuceniem sobie tej narracji, w końcu uległem urzeczony sugestywnością muzycznej ilustracji. Wszystko co kryje się pod kliszami „kosmiczne pejzaże”, „kosmiczne brzmienia” zostaje tu podane bez banału i blagi. Intrygują szczególnie lapidarne linie melodyczne, utrwalane analogowymi barwami klawiszy. Zaskakują efekty dźwiękowe rodem z kina si-fi, dziwaczne, nieokreślone odgłosy pobudzająco oddziałujące na wyobraźnię. Wreszcie artykulacja Nowackiej, której inkantacje jawią się tutaj niczym obcy, pozaziemski dialekt. Za sprawą wokalistki i trębacza Olgierda Dokalskiego narzucony w opisie płyty motyw kosmiczny, zyskuje zaskakujący w tym kontekście poboczny wątek folkowy. Artykulacje Nowackiej postrzegam bowiem jako omni-folk; pozbawiony granic i kulturowego przywiązania do terytorium, absorbujący liczne tradycje, epoki i języki, aby na ich kanwie odnaleźć uniwersalną ekspresję; nowe esperanto. Wątki ludowe zostają tu przeszczepione również wprost z natchnionego bliskim wschodem wspaniałego albumu „Mirza Tarak” Dokalskiego. Przykładem może być kompozycja „Nie jesteśmy tu sami” Niemal w pełni akustyczny (trąbka i wokal) szkic, zdaje się być wręcz cytatem zaczerpniętym z udźwiękowionej historii Jakuba Murzy Buczackiego. Z kolei w tytułowej kompozycji „Ich dzikie serca” zestawienie ze sobą fletu i sążnistych elektronicznych uderzeń na początku utworu, pozwala doszukać się motywów muzycznych tożsamych z tradycją Indian Ameryki Południowej. To zaś prowokuje do przeniesienia akcji fabularnej z kosmicznych otchłani do amazońskiej dżungli forsowanej przez konkwistadorów. Wyobrażenie to potęgują dodatkowo pojawiające się w utworze „Bez powrotu” odgłosy przypominające okrzyki małp. Z resztą na całej płycie roi się wręcz od dźwięków niezbornych i nieoczekiwanych.
„Ich dzikie serca” kryją w swoich wnętrzach jakąś tajemnicę, do której nie potrafię dotrzeć. Płytę odsłuchałem kilkadziesiąt razy przyciągany jej zjawiskowym powabem, nadal jednak wymyka mi się ona przed dookreśleniem słowami. Wciąż nie czuję się usatysfakcjonowany, próbując zwerbalizować to co mnie w tej płycie tak bardzo intryguje i urzeka. Pozwolę sobie zatem postrzegać ów muzyczne doświadczenie jakie zaserwował nam kIRk, jako odpowiednik Monolitu z „2001: Odysei kosmicznej” (w alegorycznym i natchnionym mistyką ujęciu Stanleya Kubricka). Zagadkowego obiektu mocy, nieokreślonego, pociągającego, otwierającego szerokie pole do interpretacyjnych projekcji.
Paszka, Julek Płoski, ehh hahah, młody łucznik. W ostatnich tygodniach mogliśmy odnotować w Polsce wysyp zjawiskowych wydawnictw (w tym kilku debiutów), będących powiewem świeżości w rodzimej elektronice. Gdyby rozszerzyć cezurę czasową o kilka miesięcy wstecz to do grona wymienionych należałoby dodać jeszcze m.in. KXLT, muzę do fury, nadzieja.. To co łączy wszystkich wymienionych, to oryginalne i wyraziste podejście do elektroniki pozwalające dostrzec w twórcach nową jakość w polskiej muzyce niezależnej, a także kluczowy z perspektywy tego tekstu fakt, że żaden z nich nie skończył jeszcze 25 roku życia.
Perspektywa kronikarska kusi, aby bohaterom niniejszego wpisu przypiąć metkę sceny, fali, czy pokolenia. Postaram się jednak wystrzegać tak stereotypowej generalizacji, bowiem poza wieloma wspólnymi kulturowymi czynnikami dla których punktem wyjścia jest metryka, w kontekście czysto muzycznym każdy z wywołanych wykonawców jasno wyznacza indywidualne granice swojej ekspresji, odbiegające od twórczości pozostałych na tyle, że trudno objąć je jedną stylistyczną ramą.
Nie znajduję zazwyczaj potrzeby, aby grzebać ludziom w metrykach, ale w przypadku tych artystów ich młody wiek ma ogromne znaczenie. Wskazuje bowiem na nowy kontekst, który dopiero rodzi się w szerszym dyskursie kulturowo-społecznym. W obieg muzyczny / artystyczny (multidyscyplinarny) wchodzą właśnie ambasadorzy generacji urodzonej w latach milenijnego przełomu (po 1995 roku), którzy dorastali w erze powszechnego dostępu do szerokopasmowego internetu (tym samym do dóbr kultury), i dla których naturalna jest koegzystencja świata realnego i sieci. Z perspektywy historycznej, to również pierwsze polskie pokolenie nie dojrzewające w cieniu konfliktu, przełomu kulturowego, komunikacyjnego, czy społecznego. Towarzysząca ich wchodzeniu w dorosłość rzeczywistość to świat internetu; memów (ehh hahah jeden z bohaterów wpisu jest ich uznanym autorem), fake newsów post-prawdy i post-ironii. Nic dziwnego, że takie kulturowe uwarunkowania wytworzyły nowe swoiste formy komunikacji, sztuki, oraz wykreowały nowe normy estetyczne, tak wyraźne w multidyscyplinarnej twórczości bohaterów tekstu.
Brak zakorzenienia w latach 80. i częściowo w 90. pozbawił ekspresję omawianych producentów ciężaru nostalgii, melancholii, czy retromanii, która w znacznym stopniu zdominowała dyskurs muzyki rozrywkowej w ostatnich dekadach. Wychowując się w czasach dominacji kultury mash upu, dowolnego mieszania wszystkiego ze wszystkim, obcą pozostaje dla nich zarówno jako słuchaczy, jak i producentów spójność gatunkowa. Jako twórcy reprezentują ekspresję hybrydyczną, post gatunkową, unikającą identyfikacji z klasycznymi gatunkami muzycznymi. Jednak co ciekawe, pomimo że funkcjonują w świecie memów, fake newsów i post ironii, mając do nich nieukrywaną słabość (nazwy projektów, okładki, identyfikacja graficzna, tytuły utworów, działalność poboczna), ich muzyka sama w sobie pozostaje wyrazem autentycznej ekspresji, nietkniętej post ironicznym wirusem. Potwierdza to Radosław Sirko (Audile Snow) wydawca nagrań ehh hahah i KXLT – „Są to twórcy bardzo świadomi, nie muszący niczego udowadniać, są bardzo dobrze rozeznani i sprawnie balansują pomiędzy tym co ironiczne, a tym co poważne, zarówno we własnych produkcjach, remiksach, jak i w graniu setów”. Świadomość artystyczna tych utalentowanych młodych muzyków jest zresztą jednym z fundamentów formujących ich tożsamość jako artystów. Takiego zdania jest Mikołaj Tkacz (Magia) wydawca m. in. ehh hahah, Młodego Łuczniczka, KXLT – „Mam wrażenie, że nieco prędzej nabierają świadomości tworzenia niż moje pokolenie i przez to mimo młodego wieku ich rzeczy brzmią bardzo dojrzale.”
„Są to twórcy bardzo świadomi, nie muszący niczego udowadniać, są bardzo dobrze rozeznani i sprawnie balansują pomiędzy tym, co ironiczne, a tym, co poważne”
Jak celnie zauważa Jarosław Szczęsny w recenzji, wydawnictwa „Dreambank” młodego łucznika, urodzony w 2000 roku twórca ”nigdy nie słyszał jak brzmiał internet w latach 90.”. Dorastał jednak tak jak jego rówieśnicy w dobie wielkiej ekspansji nowych technologii, w związku z czym dziś stanowią one dla niego (ich) naturalne środowisko. Łatwość poruszania się w świecie nowych mediów ma z pewnością wpływ na biegłość w opanowywaniu technicznych aspektów tworzenia muzyki, oraz ułatwia możliwości komunikacyjne co zauważa Radek Sirko – „Szybciej opanowują programy muzyczne, graficzne, do obróbki wideo i 3d. Szybciej znajdują się nawzajem i kolaborują ze sobą; tworzą sobie nawzajem remiksy, reworki, klipy, featy, bity itp.”. Biegłość w przyswajaniu nowinek technologicznych nie zawsze jest jednak zbieżna z posługiwaniem się zaawansowanym oprogramowaniem do tworzenia i rejestracji muzyki. Nagrywający swój debiutancki album „Tesco” (BAS Kolektyw) Julek Płoski (1998 r.) korzystał z nagrań terenowych i sampli zarejestrowanych za pomocą aplikacji w smartfonie, kompozycje zaś kleił i montował na ledwo działających, pożyczonych laptopach z wgranym oprogramowaniem DAW (wirtualne domowe studio), podłączonych do małej klawiatury midi. Nie przeszkodziło mu to jednak w uzyskaniu znakomitych efektów.
Debiutancki album Julka Płoskiego„Tesco” (BAS Kolektyw) powstawał od pierwszej do trzeciej klasy liceum. Zanim jednak ujrzał światło dzienne, jego autor zdołał rozpocząć studia w Warszawskiej Szkole Filmowej. "Tesco" to hybrydyczna forma elektroniki kompozycyjnie przypominająca produkcje współczesnego, eksperymentalnego cloud r'n'b, z którego Płoski czerpie głównie rytmiczne podziały i wolne tempa. Temperamentu nagraniom dodają liczne hałaśliwe spiętrzenia szumów, cyfrowe przestery, które zdradzają fascynację autora estetyką lo-fi i noisem. W momentach, w których autor buduje nastrój pojawiają się z kolei hipnotyczne echa poetyki vaporwave. Paleta dźwięków meandruje miedzy radykalnym zgiełkiem i przesterem, a łagodną suitą, której wyrazistość potęgują liczne katedralne pogłosy, oraz melodyjne frazy przypominające barwą i tonacją średniowieczne organy. „Większość sampli, które można tu usłyszeć zrobiłem sam, albo pochodzi z jakichś moich archiwalnych nagrań. Na telefonie mam zawsze zainstalowaną apkę "dyktafon" i to ona w sumie jest odpowiedzialna za mnóstwo dźwięków na tym albumie” – wyjaśnia autor.
Materiał ujawnia talenty dekonstrukcyjne Płoskiego, który wykuwa subtelne melodie i rytmiczne formy z amorficznego śmietniska szumów, pogłosów i glitchów. Dramaturgia „Tesco” jest kreowana stopniowo, bez pośpiechu, w finale zaś doprowadza do spektakularnej, wielowątkowej kulminacji. Złożoność aranżacji, ciekawe zaadaptowanie planów, sięganie do rezerwuaru niecodziennych (inspiracji muzyką dawną w „Laurze konsumenta”) sprawia, że na tle nagrań Paszki i ehh hahah, muzyka Julka Płoskiego zdaje się być bardziej wykoncypowana niż emocjonalna. Warta podziwu jest tutaj powściągliwość kompozycyjna i dramaturgiczna, twórcy godna doświadczonego producenta. „Tesco” jest mętne brzmieniowo, przelewa się niczym gęsta smolista maź, niesie jednak w sobie odświeżający szept o lirycznym uroku. Hybrydyczna muzyka Płoskiego zawierająca w swoim DNA skrawki elektronicznych gatunków i estetyk idealnie wpisałby się w repertuar duńskiego labelu Posh Isolation.
„Tesco” jest mętne brzmieniowo, zrodzone z szumu i w rozmywającego wszystkie dźwięki pogłosu. Przelewa się niczym gęsta smolista maź, niesie jednak w sobie odświeżający szept lirycznego uroku.
Płoski współtworzy również eksperymentalny duet lo -fi domen omen, oraz jest odpowiedzialny za ujawnienie światu kolejnego uzdolnionego młodziana Paszki (1995 r.). „Do debiutu doszło głównie dzięki Julianowi Płoskiemu, który puścił Paszkę ludziom z enjoy life, spodobała im się i byli tak mili, że zgodzili się na wydanie” – wspomina Szymon Spalski ukrywający się pod pseudonimem, który Jakub Adamek prowadzący blog Weird Temple uznał za „najgenialniejszy od czasów Ścianki”. „Rytmy, cykle i czas" imponują, swobodą w łączeniu elektronicznych środków wyrazu, dynamiką zmian i zadziornym charakterem.
Nagranie inauguruje melodyjna mozaika, ale w większości kompozycji dominują partie rytmiczne; ultra szybkie, niezborne, nawarstwione i szatkujące kompozycje na mikro opiłki. Zrytmizowane struktury zostają zbilansowane basowymi tąpnięciami i cyfrowymi przesterami, a puentylistyczna muzyka mimo spiętrzenia warstw brzmi czysto i potężnie. „Rytmy, cykle i czas” sprawiają chwilami wrażenie jakby noisowiec próbował interpretować nagrania z katalogu raster - noton. Intensywna dynamika cyfrowych perkusjonaliów, o industrialnych proweniencjach, estetyzacja hałasu, brutalność brzmieniowa, a także doskonała jakość dźwięków, przy hałaśliwym repertuarze, idealnie wpisuje się również w klimat muzycznych dokonań rodzimego kolektywu Intruder Alert. W przypadku tego twórcy warto również poszperać w sieci, aby trafić na jego kanał YT, w którym prezentuje swoje znakomite multidyscyplinarne ekspresje; wypadkowe video artu, memicznej poezji i muzyki, podlane rzecz jasna, lekką dawką ironii i autoironii.
„Rytmy, cykle i czas" imponują, swobodą w łączeniu elektronicznych środków wyrazu, dynamiką zmian i zadziornym charakterem.
Obok Młodego Łucznika najmłodszym w gronie prezentowanych artystów (choć paradoksalnie najbardziej doświadczonym) jest ehh hahah (2000 r.), pragnący zachować anonimowość licealista z Krakowa, który przed trzema laty laty zadebiutował w Magii, otwierając kompilację „Tytan” zaś w 2016 wydał tamże udaną „Kasetę” (wydaną swoją drogą na pendrivie) będącą flirtem eksperymentalnej elektroniki z popową wrażliwością. „Muzykę zacząłem nagrywać jak miałem 13 lat, tak jakoś od zawsze mnie do tego ciągnęło. Chodziłem do szkoły muzycznej na perkusję, gdzie oprócz perkusji grałem na marimbie, która mnie totalnie oczarowała, do dzisiaj tęsknie za tym instrumentem” – wspomina ehh hahah, na którego najnowszej płycie „Netia genialna rozmowa z klientem” (Audile Snow) bez trudu można odnaleźć dźwiękowe fascynacje afrykańskim idiofonem.
„Netia...” tytułem nawiązuje do kultowego nagrania rozmowy konsultanta Netii z klientem i jest doskonałym przykładem popkulturowego remiksu. Inspiracją muzyczną jest przebojowy singiel „On Hold” pochodzący z ostatniej płyty The XX. Cytaty pochodzące z tej piosenki (melodia i wokal) stały się podwaliną zupełnie nowej, niezwykle intrygującej impresji. W warstwie dźwiękowej producent nieszablonowo łączy rożne struktury elektroniczne (szumy, tekstury), odgłosy terenowe, urokliwe melodie syntetycznej marimby, ekstremalnie spowolnione wokale i rozmywające całość pogłosy, oraz sęga po awangardowe praktyki kompozycyjne (plądrofonia, deformacja). Tak brzmi remiks popkulturowego przesytu, bezkompromisowo skrzywiony narracyjnie i brzmieniowo, ale i absolutnie majestatyczny formalnie. „Rozmowa z klientem” to dźwiękowa dystopia, odbijająca echem elektroniczny shoegaze Christiana Fennesza z czasów „Endless Summer” i antyestetykę vaporwave (paulstretch - technika wydłużania ścieżek, bez utraty jakości dźwięku). „Rozmowa z klientem” skrzy całym wachlarzem emocji od rozkoszy, po zgorszenie. Jest niczym muzyczna odyseja, w której słuchacz co chwila gubi się w dźwiękowym tyglu i kuszony jest pięknymi melodiami, oraz onirycznymi wokalizami. Dźwięki odbijają się w pogłosach i zakrzywiają, niczym zdeformowany obraz w gabinecie luster, tworząc fascynujący, ale i chwilami przerażająco ciężki trip. Bonusowy utwór staje się kwintesencja tego wykrzywienia. Wierci dziurę w mózgu; meczy i przyciąga, odstręcza i fascynuje. (Jak dotąd jest to mój tegoroczny faworyt w kategorii ulubiona płyta 2018)
Tak brzmi remiks popkulturowego przesytu, bezkompromisowo skrzywiony, ale i absolutnie majestatyczny formalnie. „Rozmowa z klientem” to dźwiękowa dystopia, odbijająca echem cyfrowy shoegaze Christiana Fennesza z czasów „Endless Summer” i antyestetykę vaporwave
Wśród młodych wiekiem producentów poruszających się własnymi ścieżkami w kontekście nowej elektroniki, trzeba wymienić także młodego łucznika (Wojtek Filipowicz, 2000 r.), który dopiero co wydał swój mini album w Magii. „DREAMBANK” w porównaniu z wyżej wymienionymi nagraniami to album zdecydowanie bardziej zrównoważony, harmonijny i łagodny. Kompozycje łucznika są eleganckie i melodyjne, stronią od szumów, zgiełku i przede wszystkim od gatunkowej dekonstrukcji. Lawirują gdzieś między downtempo, housem, a breakbeatem, czyli gatunkami modnymi jeszcze przed pojawieniem się na świecie tego twórcy. Taki jest też koncept artystyczny tego przedsięwzięcia wyeksplikowany, nie bez dozy humoru, w didaskaliach na bandcampie; „młody łucznik nagrał album o wyobrażaniu sobie czasu spoza swojego czasu. Jest w tym dużo więcej nostalgii i świeżości niż mogłoby być w muzyce osoby znającej dobrze tamte czasy. Widocznie wyobrażenia o czymś mogą przynieść dużo więcej, niż doświadczenie tego naprawdę, a doświadczanie wyobrażeń to już w ogóle”.
Kolejnym twórcą młodym wiekiem, choć niekoniecznie doświadczeniem, (swoimi dokonaniami dał się już bowiem poznać słuchaczom) jest Kacper Leszczyński nagrywający jako KXLT, którego ubiegłoroczne wydawnictwo z satysfakcją odnotowałem na blogu pisząc; „Kompozycje KXLT są wyrazem praktycznego minimalizmu, (...) Perfect Creature” jawi się z pozoru jako eklektyczny galimatias, tymczasem ów zbiór inspiracji jest utrzymany w ryzach przez nienaglący, czy wręcz chill-out'owy charakter nagrania. W muzyce Leszczyńskiego nie czuć ani grama młodzieńczej brawury, czy pretensji. Wszystko zostaje podane bez sięgania po ekstremum i bez kokietowania słuchacza”.
Miłosz Cirocki ze Złotej Jesieni podsuwa jeszcze postać Filipa Grzeszczuka, odpowiedzialnego za cieszącą się uznaniem głębokiego undergroundu„muzę do fury mixtape” – „ziomek który za tym stoi to przyszła główna postać polskiej elektroniki (jeśli będzie mu się chciało). Zachciało mu się zrobić album inspirowany filmami z youtube testującymi bas w samochodach. Rezultaty są takie że chce się skakać po pokoju z ekscytacji że coś takiego w ogóle istnieje” – zachwyca się Cirocki. „muza do fury mixtape” to postgatunkowy remix, sięgający od raveowej wiksy, po popularny trap. Dominuje tu całkowita kompozycyjna anarchia, oraz brzmieniowa destrukcja pełna przesterów i słabej rozdzielczości dźwięków. Jeśli zaś jesteśmy już przy labelu enjoy life, który odważnie stawia na tak bezkompromisową ekspresję, to w kontekście młodych twórców nie wypada nie wspomnieć choćby o nadzieju., który w ubiegłym roku zwrócił uwagę diggerów niezalu abstrakcyjną swoją wizją elektroniki. Wydawnictwo „nie lubię myśleć o niemiłych sprawach gdy nie jestem w stanie” zaskakuje użyciem radykalnych hałaśliwych brzmień, potęgujących efekt dźwiękowy pogłosów, i intrygujących zrytmizowanych struktur. Zadziorny charakter i brzmieniowy chłód nadzieja. pokrewne są eksperymentom Paszki, z tą różnicą, że ten pierwszy wykazuje większe zainteresowanie noisowymi strukturami, podczas gdy tego drugiego bardziej pochłania dynamika nagrań i ich nieregularne zrytmizowanie. Jest jeszcze oczywiście w Młody Kotek bezczelnie łączący trapową produkcję i rap z permanentnym przesterem i elektronicznym lo-fi.
Jeśli wziąć pod uwagę jedynie muzykę bohaterów tego tekstu, to wydawnictwa Paszki, Płoskiego, ehh hahah i innych przesiąknięte są genetyczną świadomością elektronicznych estetyk. Muzycy nie posługują się jednak nimi wprost do tworzenia gatunkowych kolaży. To raczej muzyczny rdzeń (muzyczne DNA), który ujawnia się podświadomie w ich muzyce, i na którego gruncie powstają unikalne post gatunkowe hybrydy. To zaś co łączy ich muzykę, to jedynie elementy składowe; upodobanie do pogłosów, przesterów, deformacji dźwięku (paulstretch), eksperymentów z jakością cyfrowych formatów, łączenia brzmień hi-tech z estetyką lo-fi, a także słabość do posługiwania się popkulturowymi cytatami i ich twórczego przerabiania. Jednak pomimo tak wielu wspólnych praktyk producenckich, w przypadku wymienionych wyżej artystów mamy do czynienia z indywidualnymi kierunkami rozwijania muzycznej ekspresji. Mimo że czerpią z podobnych źródeł to jednak trudno byłoby ich muzykę ometkować w jakiś konkretny nurt. Co innego jeśli spojrzeć na kulturowy i socjologiczny background ich twórczości i zastanowić się co w tym kontekście łączy tych młodych uzdolnionych artystów, którzy właśnie brawurowo wchodzą w dyskurs polskiej muzyki alternatywnej?
Ów fenomen przytomnie ujmuje Kuba Malinowski (Anatol / Złota Jesień) założyciel labelu enjoy life; „Myślę że trzeba być świadomym tego, że jest grupa młodych, dla których klasykiem jest bala club, czy spaceghostpurrp, którzy nie myślą o nośniku, czy wydawaniu płyty (bo np. nie myślą w sposób płytowo-branżowo-konceptualny), ale bądź co bądź nagrywają tzw. >>pierwszy w polsce rap<< czyli rzeczy bardzo świeże. I dodatkowo też bardzo osobiste, surowe, otwarte, eksperymentujące niekiedy tak samo ze sobą jak z muzyką. Ich kanały youtubowo-soundcloudowe (tzw. 'czeluście') przypominać mogą formę pamiętnika, gdzie te poważniejsze rzeczy robione po nocy, mieszają się ze śmiesznymi mp3 z ziomkami i prywatnymi linkami. I to jest super, i trzyma tę muzykę w surowości, ale jako że „ogar” soundclouda w Polsce promotorskiej jest raczej średni, a własnych pamiętników nie chce się po czasie czytać, istotne jest wydawanie płytek jako takiej bardziej skupionej formy”.
„Myślę że trzeba być świadomym tego, że jest grupa młodych, którzy nie myślą o nośniku, czy wydawaniu płyty (bo np. nie myślą w sposób płytowo-branżowo-konceptualny), ale bądź co bądź nagrywają rzeczy bardzo świeże”
Młodzi ludzie coraz śmielej wkraczają w obieg kulturowy (multidyscyplinarny, nie tylko muzyczny), nie zaprzątając sobie tym nawet głowy. Ich twórczość jest absolutnie spontaniczną formą, gdzie zabawa, czy hobbystyczne podejście do ekspresji sąsiaduje jak wskazują Sirko, Malinowski i Tkacz z tym świadomym i absolutnie serio. Dowodem na to niech będzie upodobanie twórców do złego smaku, post ironii, czy memów (nazwy projektów, tytuły, opisy, okładki, nomenklatura), które jednak, co istotne, nie wychodzi poza obręb inspiracji i koncept wizualno-nazewniczy, kończąc się tam gdzie zaczyna się muzyka. Trudno wymienione wyżej nagrania posądzać o jednoznaczne jajcarstwo, bekę, czy ironię. Na tym poziomie mamy już do czynienia z niezwykłą świadomością artystyczną, widoczną w spójności koncepcyjnej albumów, w budowaniu narracji, operowaniu dramaturgią, a przede wszystkim w producenckich umiejętnościach (skilach). Pod grubą warstwą ironii (będącej notabene częścią aktu twórczego), dekoncentrującą i pozostawiającą na jej powierzchni pobieżnego obserwatora, kryje się esencja, w omawianym przypadku głównie muzyczna.
Obcując w sposób świadomy z wytworami, omawianych tu artystów, możemy zaobserwować jak hartuje się nowa zmiana elektronicznych producentów, pozbawionych balastu przeszłości, wychowanych w czeluściach internetu, dla których codziennością jest post ironia, a którzy rzeczywistość postrzegają przez pryzmat memów. Oderwani od sztampy zunifikowanych gatunków, a także od ciężaru przeintelektualizowanej i przekonceptualizowanej awangardy tworzą wymykające się opisowi estetyczne hybrydy i nowe, bezpretensjonalne dźwiękowe narracje. Zakrzywiają rzeczywistość posługując się wielopiętrowymi deformacjami i scalają ją z wirtualnym wymiarem, uzyskując płynną hybrydyczną całość. To sztuka przystająca do swoich czasów, nie imitowana, mówiąca aktualnym językiem młodych ludzi. Najwyższy czas zdać sobie sprawę, że to nie Kuba Ziołek, Wacław Zimpel, czy Stefan Wesołowski kształtują przyszłość rodzimej muzyki i kultury. Przyszłość jest zupełnie gdzie indziej. Jest dużo młodsza, bardziej spontaniczna i o wiele ciekawsza. Chowam nadzieję, że pozostanie taka gdy dojrzeje i nieco okrzepnie.
Płosik, Paszka, ehh hahah, młody łucznik, nadziej., czy KXLT to znakomite przykłady żywotności muzyki, tworzonej tu i teraz, próbującej doścignąć czas. Im szybciej zechcemy sobie uzmysłowić, że do nich i ich rówieśników należy przyszłość muzyki i sztuki, i że dzieje się ona tu i teraz, tym szybciej będziemy mogli zakosztować i cieszyć się tą muzyczna ewolucją dokonującą się póki co na marginesie dyskursu muzycznego w Polsce. Jej bohaterowie, dokonując tego małego (niewidocznego z wysokiej perspektywy) przewrotu w rodzimej muzyce, nie są tego absolutnie świadomi i nie spędza im to snu z powiek, bo przede wszystkim dobrze się tą całą muzyczką bawią. Co szczerze szanuję, gorąco polecając ich dokonania!
Paszkę, Płoskiego, ehh hahah, nadzieja., Zaumne, w towarzystwie Fischerle, Wilhelma Brassa, boy kot, Auride, Arkadiusza Entropii, oraz ædm będziecie mogli usłyszeć na żywo w ramach urodzin Audile Snow w warszawskiej Przychodni już 27.04. (link)
Zgiełk z cmentarza, dub z Londynu, techno z lasu i zięć na parkiecie.
RITES OF FALL „Truthsayer¨ / 2017 / wydanie własne / kaseta + digital
Rites of Fall to jednoosobowy projekt Bartka Kuszewskiego, który płytą „Truthsayer” inauguruje swoją solową działalność. Wcześniej nabierał muzycznych doświadczeń w zespołach So I Scream / Fiasko, czy Onedaytemple, w których mało wyszukane ciężkie gitarowe riffy współegzystowały z mało wyszukaną warstwą elektroniki. Na szczęście Kuszewski nie przenosi wiele z tamtych fascynacji na pole nowych działań, w przeciwnym razie mógłyby zbierać zachwyty jedynie na łamach takich periodyków jak Teraz Rock. ROF wybrał inną drogę na połączenie gitar z syntezatorami i sequencerami. I choć jest to droga niezbyt oryginalna i dość mocno przetarta już kilka lat temu, to jednak realizacja nagrań, brzmienie i potężny klimat „Truthsayer” sprawiły, że odnotowałem sobie to wydawnictwo jako godne zapamiętania.
Wspomniane brzmienie jest niewątpliwie największą z zalet debiutanckiej epki. Przestronne, mięsiste, potężne i selektywne zarazem. Gotycka przestrzeń wykreowana za sprawą powszechnie wykorzystywanych pogłosów i zewów posiada w swoich fundamentach solidne basowe oparcie. Pozwala również wyeksponować soczyste blasty, i pełne detali górne pasma. Przede wszystkim jednak umożliwia użytym w nagraniu akustycznym instrumentom (fujara, klarnet, kontrabas) ukazać swój temperament. Jak w „Corpus Resonanticum”, gdzie dronujący klarnet Michała Wiśniewskiego, wespół z kontrabasem Jana Wierzbickiego przeszywają głośniki potężną muskulaturą dźwięku. Doświadczenie brzmieniowe na „Truthsayer” jest wyjątkowo intensywne, co z pewnością jest dużą zasługą samego Rafaela Antona Irisarriego, artysty wyspecjalizowanego w łączeniu instrumentów akustycznych i elektronicznych, odpowiedzialnego tutaj za mastering.
ROF podąża tropem brutalizmu magicznego łączącego estetykę sludge z inspiracja folkową i funeralną atmosferą. Twórczość The Haxan Cloack wydaje się być tutaj najlepszym drogowskazem dla słuchaczy. „Truthsayer” to muzyka pełna mocy, o znakomicie zakomponowanych planach brzmieniowych, wciągającym klimacie, a także wspaniale wyeksponowanymi w tej potężnej formie detalami. Warto pozwolić sobie na tę estetyczną przyjemność, bo mimo, że ROF Ameryki nie odkrywa, to znaną już konwencję realizuje w porywający sposób.
Macie dziś okazję usłyszeć Rites of Fall w koncertowym wydaniu (w ramach supportu Father Murphy) udając się do poznańskiego Pawilonu. (LINK)
***
KOMPOZYT „Synchronicity” / 2018 / Trees Will Remain Recordings / cd + digital
Kompozyt to duet stworzony przez zamieszkałych w Londynie braci Michała i Piotra Żuralskich. Do nagrania debiutanckiej płyty „Synchronicity” zaproszony został również gościnnie trębacz Olgierd Dokalski, który dopełnił zanurzony w dubie repertuar zespołu, zawiesistymi smugami dęciaka.
Sposób w jaki bracia Żuralscy poruszają się w dubowej stylistyce przywodzi mi na myśl dokonania zespołu Blimp, którego wydaną 18 lat temu płytę „Superpolen” niedawno wspominałem na fanpejdżu 1uchem/1okiem. Siłą napędzającą oba oddalone w czasie albumy jest analogowe instrumentarium ewokujące głębokie, przestrzenne, a jednocześnie bardzo plastyczne, brzmienie, zwłaszcza perkusjonaliów i elementów rytmicznych, które stanowią szkielet kompozycji na „Synchronicity”. Ta zwiewna motoryka odbiera gęstej estetyce tak tożsamego z nią ciężaru, pozwalając nagraniom dryfować swobodnie w powietrzu. Przestronne sekwencje są przez muzyków dopełniane smużącymi melodiami, bądź migotliwymi pasmami dronów, zarysowanych przez delikatne syntezatory. Bardziej wyraziste ślady pozostawiają w utworach linie basu, niejednokrotnie wijące się kwaśnymi akordami. Na „Synchronicity” dominują długie, transowe kompozycje; utkane repetycjami wyzwalają, z nagrań duetu mocno psychodeliczny potencjał. Olgierd Dokalski towarzyszący Kompozytowi w niektórych nagraniach, dobrze odczytuje kontemplacyjny i natchniony charakter muzyki duetu, udanie adaptując do niego ilustracyjne wersy swojej trąbki.
Debiutancki materiał ukazał się we własnym labelu braci Żuralskich Trees Will Remain Recordings. Jego nakładem już niebawem ukaże się singiel Kompozytu zrealizowany z gościnnym udziałem samego Lee Scratch Perry’ego, papieża dubu.
***
JANUSZ JURGA „Duchy Rogowca” / 2018 / samowydanie / cd + digital
Janusz Jurga ma dar do bajania tajemniczych historii z rodzinnych stron. Niczym stara szeptucha opowiadał Emilii Stachowskiej o duchach i zjawach, tworzących zaświatową mitologię Rogowca, z którego artysta pochodzi. Nagrał też o nich płytę, szczęśliwie mniej lejąc wodę niż we wspomnianym wywiadzie. Muzyka debiutanckiego solowego albumu Jurgi, członka duetuVysoké Čelo, doskonale poradziłaby sobie bez tej całej zaświatowej nadbudowy, a zwłaszcza bez patetycznej inwokacji rozpoczynającej płytę. Tym bardziej, że inspirowaną lokalnymi tradycjami nadprzyrodzoną atmosferę Jurga potrafi sugestywnie przytoczyć samymi środkami muzycznymi. Sięga zatem po liczne szumy, zewy, pogłosy, folkowe melodie i zaśpiewy, odgłosy przyrody, subtelne dzwonki, za sprawą których klimat albumu tężeje, emanując tajemnicą leśnych przypowieści (tutaj ukazuje się również podobieństwo Jurgi do projektu Docetism, którego autor Maciej Banasik z rozmiłowaniem zapuszcza się na długie wędrówki w leśne ostępy, i z nabożnością stara się oddać ich nastrój w natchnionej dubem muzyce). Swą fascynację uroczyskami, odludnymi domostwami, rozstajami dróg Jurga wtłacza w tryby regularnej, motorycznej rytmiki, inspirowanej techno. I kiedy tak warstwa po warstwie komponuje kolejne pętle, małymi krokami spiętrza dramaturgię, zmierzając prosto do kulminacji, brzmi chwilami jak The Field w folkowym anturażu; gęsto, hipnotycznie i transowo. Jedyne czego można żałować, to to że autor nagrań nie zechciał na przykładzie właśnie The Field, z rozmachem wydłużyć swoich sugestywnych dźwiękowych opowieści. Kończą się one mało fortunnie w momencie kiedy dopiero co nabierają pożądanego transowego wigoru; kiedy powtarzająca się pętla pęcznieje od kolejnych warstw szumów i chce aby kontemplować ją w nieskończoność. W tych momentach można było spokojnie wydłużyć napięcie, nie martwiąc się o znużenie słuchacza. Z dwojga złego lepsze wrażenie robi lekki niedosyt towarzyszący „Duchom Rogowca”, niż przesyt, który mógłby zdominować tę płytę, gdyby Jurga był równie wylewny jako muzyk co gawędziarz.
***
PATRYK CANNON „Family Movies Waves And Friends” / 2018 / Father And Son Records And Tapes / cd + digital
Elegancki, opanowany, elokwentny, prostolinijny, pozbawiony mrocznych sekretów i niepokojących natręctw. Bynajmniej nie nudny, ale też raczej powściągliwy jeśli chodzi o przebojowość i podbijanie świata. Każdy ojciec marzyłby o zięciu, który byłby personifikacją muzyki Patryka Cannona zarejestrowanej na płycie „Family Movies Waves And Friends”. Ten wydany nakładem Father And Son And Tapes materiał charakteryzuje senna dynamika, smakowite brzmienie i kompozycyjna elegancja. To dobrze poukładana elektronika, która najlepiej sprawdzi się w roli imprezowego otwieracza, stopniowo nakręcając atmosferę przed kulminacją wieczoru. Groove jest tutaj, owszem solidny, mechanizm perfekcyjnie nastrojony, a tłoki nasmarowane, tempo jednak kontemplacyjne i spacerowe. Wszystkie składowe muzyki Cannona są transparentnie skomponowane. Muzyki nie muszą tuszować szmery i hałasy, bo została ona dopieszczona brzmieniowo do najmniejszego detalu, za co słowa pochwały należą się także odpowiedzialnemu za mastering Pawłowi Bartnikowi. Do każdego cykającego hi-hata, do prężących się pluszowym brzmieniem basowych profili, sięgniemy bez wytężania ucha i przedzierania się przez warstwy szumu. W tym schludnym anturażu eterycznej mocy nabierają wpadające w ucho, nostalgiczne melodie, a wisząca w powietrzu melancholia zostaje spowita barwą zachodzącego słońca (golden hour). Ten album nie daje słuchaczowi granicznych przeżyć, ale nie takie jest jego założenie. To subtelna, kunsztowna konstrukcja, spójna brzmieniowo i aranżacyjnie, ale również eklektyczna jeśli chodzi o inspiracje. Przewijają się tu echa downtempo, house, fascynacje burialowym brzmieniem, starym kinem, a przy tym to płyta doskonale wpisująca się w profil wydawniczy FASRAT, wytwórni poszukującej, niebanalnej muzyki klubowej, która oddziaływała by mocniej na wyobraźnię słuchacza niż na jego ciało.
Debiut Synów był kamieniem węgielnym formułującym tożsamość duetu Piernikowski - 1988. Mitem założycielskim mającym dwóch wyrazistych bohaterów, unikalną poetykę, konflikt wewnętrzny, scenografię. Stworzenie tak mocnej i wyrazistej figury artystycznej zjednało Synom wyznawców, prawdziwych fanatyków „Orientu”. Ogromne wyzwanie czekało zatem przed 1988 i Piernikowskim; jak odnieść się do doprowadzonej do perfekcji formuły. Jak kontynuować ten udany koncept, a jednocześnie nie powtarzać się.
Nie pamiętam, aby w ostatnich latach ktokolwiek wywodzący się z kultury niezależnej stworzył tak wyrazisty i przekonujący koncept artystyczny jak 88 i Piernikowski. Figurę świadomego blokersa, który swą głęboką wrażliwość świata, doświadczenie życiowe i bystrą obserwację rzeczywistości ubiera z dezynwolturą w osiedlowy żargon, zjawiskowo łącząc prymitywizm słowa i artykulacji z przenikliwą, wyrafinowaną i wielopoziomową refleksją. Zaszokowani krytycy i recenzenci długo nie potrafili poradzić sobie z „Orientem” i synoską (pisownia oryginalna zapożyczona od zespołu) mitologią, deliberując nad autentycznością ekspresji duetu. Beka? Ironia? Żart? Stylizacja? Dorosłe chłopy, bawią się w blokersów? Tymczasem mit tężał wśród oczarowanej publiczności, dodatkowo potęgowany zapadającymi w pamięć występami na żywo, oraz doskonale zdyskontowany solowymi albumami 88 i Piernika. Nomenklatura synoska zdążyła przeniknąć w obieg wyznawców „Orientu”, co stało się ukoronowaniem mitu. „Sen”, ten mit subtelnie utrwala, uzupełnia jego szczeliny i wprowadza kilka nowych elementów, choć w skutek oswojenia z synoską estetyką jest też silniej wystawiony na twórczą erozję i powolne ulatnianie się esencji.
Mitotwórczy „Orient” określał wyraźnie tożsamość swoich bohaterów. Stąd warstwa literacka dotykała ukonstytuowania Synów w świecie; określenia terytorium („Orientuj się”), wskazania życiowych priorytetów („Babcia”, „Heavy”, „WSR”), wrogów („Wkurw”, „Stoję”) i kodów komunikacji („hitykamienie”, „włanczaj”, „orientuj się”). Reasumując, opowiadała na pytania; kim są Syny („Orientuj się”, „Złe Znaki”) i w co wierzą („Hitykamienie”). We „Śnie” teksty Piernikowskiego w większości nadal pozostają znakomite („Nag Champa”, „Synoskie sny”, „Bluzy Kangury”, „Wiersze”, „S.O.S.”) jednak ich waga jest chwilami błaha, mniej fundamentalna dla synoskiej tożsamości. Tym razem Syny nawijają m.in. o kupowaniu wytwornicy dymu, bluzach z kapturem, pisaniu wierszy, a także o miłości, zaś do szerszego obiegu za ich sprawą powróci zapewne określenie „białasy”. Na nowej płycie nadal roi się od synoskich, perlistych punchów i bon motów („ponoć białasom odbierają tlen / Ja się pytam jaki tlen / my od lat bez tlenu całą noc cały dzień”, „białas chce być suchy marzą mu się dobre ciuchy”; „bluzy kangury, daszki, kaptury / chuj nas obchodzi co leci z góry”, „białasie! ja się w domu bawię ciszą, kiedy na ścianie chuje dla mnie wersy piszą”, „jak moknąć to kurwa ze stylem”, „... kupuję całą ryzę pachnącej różami papeterii / teraz siedzę piszę wiersze / o miłości wiersze / a Ty jeb się”, „mamy w chuj, w chuj dużo miłości w chuj, dużo miłości w chuj”) - w ogóle „Bluzy kangury”, czy poetyckie „Wiersze” i „S.O.S.” to jeden wielki błyskotliwy bon mot. Natomiast sam przekaz i jego wyrazistość, tak mocna na debiucie, nieco się utlenia. Tematy i ich dramaturgia nie są tak przeszywające jak na „Świnoujściu”, „Babci”, czy „WSR”, zagęszczenie słów rzadsze, a niektóre strofy sprawiają wrażenie odpuszczonych, dopisanych od niechcenia („Kiedyś byliśmy królami”, „Nie testuj Białasa”, „Mój Ruch”). Na nowej płycie Syny częściej bywają refleksyjni i puszczają oko w kierunku publiczności. Ich wizerunek ubranych na czarno skąpanych w kłębach dymu Antari M-10 ziomali, trzymających dystans do otoczenia wyrażony na „Oriencie” postawą „Stoję, a wszystkie chuje dookoła biegną”, we „Śnie” jest z humorem poluzowany. Od pierwszego numeru (znakomity „Nag Champa”) „Sen”jest po prostu często zabawna i dzieje się to w sposób nieironiczny, co jest zupełnie odmienne w porównaniu z recepcją „Orientu”, gdzie ironia funkcjonowała głównie w interpretacjach niektórych dziennikarzy muzycznych.
Warstwa muzyczna nowej płyty również zdaje się być bardziej refleksyjna, niż agresywna; zaciągnięta pasmem melancholii. Jednak podobnie jak w przypadku „Grudy” 1988, to absolutne arcydzieło, które w przypadku „Snu” udanie odciąga słuchacza od tych słabszych tekstowych momentów („Kiedyś byliśmy królami”, „Nie testuj Białasa”). Analogowe rozmyte brzmienia, oldskulowe, przysadziste perkusjonalia, gęste basy, zaszumiała akustyka, pulsująca, bardzo plastyczna dynamika rytmów, unikalny smak kwaśnych, rezonujących klawisz i znakomite żeńskie podkładki wokalne. Inspiracji można by doszukiwać się zarówno wśród kosmicznych, syntezatorowych pejzaży Vangelisa, serialowych tematów Jana Hammera, jak i w kalifornijskim g-funku. Abstrakcyjny finał „BSJ”, który dla Bartka Chacińskiego okazał się niepotrzebny, to wisienka na torcie „Snu”; wyjątkowy popis beatmakerskich umiejętności i abstrakcyjnej wyobraźni dźwiękowej 1988.
Dla kogo są zatem Syny? To pytanie pozostaje aktualne właściwie od premiery „Orientu”. Syny to rap dla tych, którym ulewa się przy słuchaniu szowinistycznych nawijek i gangsterskich przechwałek Oskara z Pro8l3mu, czy salonowych, powierzchownych wersów Taco Hemingwaya. Syny co prawda meandrują między galerią, a ulicą, ale jednocześnie ich twórczość wciąż pozostaje bliższa blokowiskom, niż modnym przestrzeniom klubowym, które zawłaszczył sobie współczesny hip-hop, oferujący muzykę i rap dla nowej bananowej młodzieży; karmiący słuchaczy aspiracjami wychodzącymi poza możliwości przeciętnego osiedlowego słuchacza („białasa”). Tak jak polski rap wstydzi się dziś osiedla, aspirując do splendoru klubów, domów, zagranicznych wojaży i dobrych samochodów, tak Syny pozostają na straży undergroundu. Jednak za sprawą przywiązania do rapowych korzeni, oraz ze względu na korzenie swojej twórczości na ośce raczej pozostaną awangardą. To część tragiczna ich mitu, syndrom wiecznego niedopasowania do środowiska, którego czują się (są) częścią, i z drugiej strony fanatycznego uwielbienia w środowiskach niezależnych i artystycznych.
Choć uważam, że potencjał mitotwórczy wcale nie został dostatecznie wyczerpany, Syny kończą powoli ze stroszeniem piór i stawaniem okoniem. Puszczają oko i wrzucają na luz, skłaniając się ku wrażliwości, poezji, miłości. Czy następnym krokiem będzie wzięcie w nawias „białasów”, burzenie mitu? Wyzwanie kolejnego albumu z pewnością wydaje się jeszcze większe.